Finały silnych mężczyzn na czele słabych państw zawsze są takie same. Gdy gwizdano na Nicolae Ceaușescu na bukareszteńskim placu Rewolucji, conducătorul nie bardzo wiedział, dlaczego lud nie ślepnie już od blasku Słońca Karpat. Jeszcze w czasie procesu, w którym ekspresowo skazano go na śmierć – krzyczał na żołnierzy i groził im zemstą. Podobnie jak jego agresywna do końca żona.
Slobodan Milošević w swoim ostatnim przemówieniu przekonywał o siłach Zachodu, które „przez całą dekadę chcą wziąć Półwysep Bałkański pod kontrolę”. Działo się to trzy dni przed jego upadkiem i po niewinnych ruchawkach w kopalni nad rzeką Kolubara, które zakończyły się wielotysięcznymi manifestacjami w Belgradzie. Jeśli chodzi o Wiktora Janukowycza, to on nawet korzystał z tych samych zwrotów, apelując do narodu o spokój, które dziś stosuje Alaksandr Łukaszenka. Dosłownie. Tak, jakby każdy satrapa w byłym ZSRR miał ten sam wokabularz do pouczania swoich poddanych. W przypadku Ukrainy jeszcze w lutym 2014 r. w Kijowie liczono, które jednostki staną po stronie prezydenta i jak długie będą walki miejskie w stolicy. Szacowano liczbę potencjalnych ofiar i kreślono mapy dostępnych podwórek i klatek schodowych, z których przyjdzie korzystać, by się ukryć w razie pogorszenia sytuacji. Bo przecież silny przywódca nie ucieka nocą ze swojej willi, tylko staje do walki. Pod koniec lutego 2014, już z Moskwy ‒ złamany Janukowycz wypowiadał swoje słynne „Porzucili mnie jak frajera!”. Nadal nie rozumiał, co się stało? Dlaczego ludność przestała wierzyć w jego geniusz i zdolność do gry, w której zawsze to on jest stroną grypsującą?
Dziś w Mińsku panuje ten sam klimat. Alaksandr Łukaszenka jeździ po fabrykach. Krzyczy na ludzi. Poucza. Nie szanuje. Przekonuje, że za chwilę będzie wojna, a zagony NATO oraz hordy polskich i amerykańskich szpiegów szykują Białorusi krwawą łaźnię. Nie rozumie, że jego lud powiedział po prostu dość. I niezależnie od tego, czy paroksyzm władzy potrwa tydzień czy rok, tego procesu nie da się odwrócić. To właśnie dlatego w oficjalnym Mińsku trwa nerwowe podliczanie sił i analiza tego, jakimi jednostkami można go przynajmniej spowolnić.
Alaksandr Łukaszenka po obaleniu Wiktora Janukowycza w 2014 r. obiecał, że on sam nie stchórzy. Nie ucieknie z Mińska i będzie walczył do końca. Z tą odwagą może być jednak różnie. Białoruscy oficerowie MSW czy też sił zbrojnych, którzy mieliby odpowiadać za pacyfikację rewolucji – bo chyba pora już zacząć używać tego określenia – to 40-latkowie bez opcji na przeprowadzkę do podmoskiewskiej Rublowki. I bez oszczędności denominowanych w twardej walucie poukrywanych na Cyprze czy Wyspie Man. Oni nie muszą ani tchórzyć, ani uciekać. Nie muszą też wykazywać się nadmierną gorliwością. Mogą po prostu odmówić wykonania rozkazu.
Niewykluczone zresztą, że tak właśnie już się stało. Bo protesty w Mińsku i innych miastach Białorusi trwają zaskakująco długo. O tym, że jest problem z zebraniem odpowiedniej masy krytycznej do rozprawy z manifestującymi, świadczą też sygnały płynące z Rosji. Kreml poinformował, że w każdej chwili może pomóc wojskowo Łukaszence. Jeśli dylematy moralne ma WDW Białorusi (wojska powietrznodesantowe), mogą się tym zająć np. chłopcy z 76 gwardyjskiej dywizji desantowo-szturmowej z Pskowa. Siedemdziesiąta szósta jest najbliżej Mińska. Zaledwie 438 km. Prowadziła już działania nieregularne na Krymie w marcu 2014 r. bez oznaczeń na mundurach. Takie jednostki są doinwestowane, dumne, waleczne i w pełnej gotowości bojowej przez 24 godziny na dobę. Po prostu wstają z koja, pobierają amunicję, broń i są gotowi do pracy. Od wyjścia z koszar do wejścia na pokład samolotu, który poleci do białoruskiej stolicy, zajmie im to mniej niż 60 min. A „nawiązanie kontaktu”, jak to się mówi, dwie godziny. Można na nich liczyć. Są – tacy, jak głosi ich motto – „Zawsze tam, gdzie czekają na zwycięstwo”. Łukaszenka chciałby się go doczekać.
Tylko że nie ma nic za darmo. Jeśli obecny prezydent zdecyduje się na taki krok, stanie się Shrekiem w przykrej niewoli Rumpla. Figurantem, który wykonuje każde polecenie płynące z Moskwy. Do tej pory Łukaszenka prowadził sprytną grę z Władimirem Putinem. Udawał, że się jednoczy z Rosją, by korzystać z dotacji, które utrzymywały jego system przy życiu. Po decyzji o pacyfikacji rewolucji będzie już sojusznikiem bezkosztowym. I nawet jeśli przetrwa, nie wyjdzie z fazy schyłkowej swojej epoki. Ostatnia dyktatura Europy właśnie się kończy. Może potrwa to tydzień. Może dwa lata. Ale to już koniec.