Mieszkańcom trudno zrozumieć, dlaczego u nich działalność trzeba zamknąć, a kilometr dalej już nie. A samorządy nie są pewne, dlaczego ich powiat trafił na listę.
Ten czwartek zapamiętam do końca życia – denerwuje się jeden z właścicieli domów weselnych w Nowym Sączu. W sobotę miała być impreza na 140–150 osób. Tyle, na ile pozwala ogólnopolski limit. – I klapa. Jeszcze w środę wszystko ustalaliśmy z parą młodą, a w czwartek już byli u mnie z płaczem. Minister zdrowia sobie coś tam zakaże, a tu, po drugiej stronie, są dramaty ludzkie – dodaje.
W zeszłym tygodniu resort zdrowia ogłosił listę powiatów, w których wprowadzono restrykcje: nakaz noszenia maseczek we wszystkich miejscach publicznych, zamknięcie kin czy właśnie ograniczenie limitu osób, które mogą brać udział w weselu. W spisie znalazło się 19 powiatów, w których średnia liczba chorych z ostatnich dwóch tygodni przekroczyła przyjęty wskaźnik zachorowań. W zależności od sytuacji powiaty kwalifikowane są jako strefy czerwone (z większymi ograniczeniami) lub żółte (z mniejszymi). Pozostała część kraju to strefa zielona, ze standardowymi obostrzeniami, jakie znamy wszyscy. Lista aktualizowana jest dwa razy w tygodniu. Od 13 sierpnia strefy żółte i czerwone obejmują 18 powiatów. Nowosądecki dalej widnieje jako „czerwony”. Nowe wytyczne miały zacząć obowiązywać po dwóch dniach od ich ogłoszenia, czyli od soboty. Wszystko po to, żeby jak najszybciej ograniczyć rozprzestrzenianie się wirusa.
Nasz rozmówca znów się spotkał z przyszłą parą młodą. Długo debatowali, co robić. – Proponowałem, żeby rozłożyć imprezę na dwa dni. Reakcja ojca panny młodej? Nie do powtórzenia, bo padały głównie nieparlamentarne słowa – opowiada. No bo jak podzielić? Pierwszy dzień najważniejszy, to kogo przenieść na poprawiny? Jeszcze się poobrażają. Żeby nie doprowadzić do rozłamu w rodzinie, woleli odwołać. Na trzy dni przed imprezą. – To prawdziwy test na miłość. Ale miałem też parę, która w środę miała mieć wesele przeniesione z... kwietnia. Drugi raz musieli odwołać – dodaje. Nie chce długo rozmawiać, bo za bardzo się denerwuje. – Dla nas to cios finansowy, dla nich ludzki – mówi.
Nie wszyscy chcą jednak odwoływać. Wtedy kombinują na różne sposoby. – Znajomi wyprawili w weekend wesele na 120 osób i uprawiali jakieś partyzanckie uniki, używając drugiej sali, niby na spotkanie towarzyskie. Była policja, zjadła obiad, puściła oko – opowiada mieszkaniec jednej ze śląskich czerwonych stref. Na czatach stał dziadek klozetowy. Kontrolował, czy wchodzący dezynfekują ręce, a przy okazji obserwował parking i sprawdzał, czy nie jedzie policja. Kiedy przyjechała, dał cynk DJ-owi, który grzecznie poprosił część osób o przejście do sali numer dwa, że niby na osobne przyjęcie towarzyskie. Wcześniej też zdarzały się przykre niespodzianki – byli na weselu, na którym w ostatniej chwili pan młody musiał szukać zastępczego świadka. Jego przyjaciel, górnik, na dwa dni przed ślubem został wysłany na kwarantannę.

Weselne faux pas

Organizatorzy imprez mówią, że to już właściwie nie są prawdziwe wesela. – Tańce takie jakieś ostrożne, ludzie podchodzą do siebie z nieufnością. To takie bardziej przyjęcia – mówi jeden z nich. Teraz dzwonią pary, z którymi umawiali się jeszcze w listopadzie. Pytają, co dalej. – A skąd ja mam wiedzieć? Na coś się umówimy, a potem wyjdzie minister zdrowia i pieprznie znowu jakiś zakaz – załamuje ręce przedsiębiorca z branży weselnej.
– Apeluję do wszystkich, żeby nie przyjmowali zaproszeń na wesela. Szczerze mówiąc, to powinno być traktowane jako faux pas ze strony zapraszających – mówi prof. Robert Flisiak, szef Polskiego Towarzystwa Epidemiologów i Lekarzy Chorób Zakaźnych. Jest przekonany, że właśnie wesela są tym, czego resort zdrowia powinien z miejsca zakazać. Nie jakieś tam cząstkowe ograniczenia, po prostu na jakiś czas wstrzymać albo ograniczyć je tylko do wąskiego grona rodziny. Zdaniem epidemiologa inne zakazy nie są aż tak potrzebne, bo wzrost liczby przypadków jest powiązany ze zwiększająca się liczbą wykonywanych testów.
Małopolski inspektor sanitarny Jarosław Foremny przyznaje, że na jego terenie jednym z głównych powodów są wesela. Choćby niedawna uroczystość w Zawoi, na której zaraziło się ponad 270 osób. Już wychwycili 14 zakładów pracy, do których wirus został rozniesiony po tej uroczystości. Zdaniem naszego rozmówcy głównym problemem na weselach jest alkohol. To on jest na jednym z pierwszych miejsc wśród powodów nieprzestrzegania obostrzeń sanitarnych.
Inaczej sprawę weselnych obostrzeń widzi Jacek Cieplak, zastępca rzecznika małych i średnich przedsiębiorców. – Na weselach rzadko kiedy mamy gości wyłącznie z jednego powiatu, więc z punktu widzenia epidemicznego to obostrzenie raczej średnio skuteczne, a mocno utrudniające funkcjonowanie branży weselnej. O problemach państwa młodych, którzy z dnia na dzień dowiedzieli się, że muszą ograniczyć liczbę gości, już nie wspominając – argumentuje. Jego zdaniem w przypadku uroczystości rodzinnych, gdzie często spotykają się ludzie z różnych stron Polski, powinniśmy jednak pozostawić jeden wskaźnik dla całego kraju. – Limit 150 osób wydaje się na ten moment ograniczeniem akceptowalnym, jednakże w przypadku poprawy sytuacji epidemicznej powinien zostać jak najszybciej zniesiony – uważa Jacek Cieplak.

Maski na twarzach i tyle

Wesela to tylko przykład tego, jak koronawirusowe obostrzenia komplikują życie. A jak to właściwie jest być w strefie czerwonej? Wystarczy sobie przypomnieć ogólnonarodowy lockdown z marca i kwietnia. Teraz sytuacja jest inna, bo wtedy cierpieli wszyscy (nie tylko w Polsce), a dziś tylko niektórzy. W dodatku strefa zielona jest często na wyciągnięcie ręki.
– Okropny, szczypiący dym z odkażających dyfuzorów, lament wdów po górnikach, wzrost przestępczości na niespotykaną skalę, alkoholizm. A serio… maski na twarzach i tyle – daje upust czarnemu humorowi jeden z mieszkańców Rybnika, pracownik tamtejszego szpitala. – W szpitalu normalnie, planowe zabiegi po wymazach są wykonywane.
Inny z mieszkańców przekonuje, że trudno zrozumieć, dlaczego 15 km dalej, w Raciborzu, nie muszą nosić maseczek, a u nich już tak.
Jednak atmosfera w czerwonych strefach się zmieniła. – Ulice Nowego Sącza świecą pustkami. Jeszcze dwa tygodnie temu tętnił życiem, ludzie siedzieli w kawiarniach, chodzili z lodami, grała muzyka. Dziś ulice są martwe – mówi jeden z letników, który na Sądecczyznę uciekł przed wirusem ze stolicy.

Kto następny?

Co na to samorządowcy? Są w popłochu. Odkąd wiadomo, że Ministerstwo Zdrowia dwa razy w tygodniu będzie aktualizować listę czerwonych i żółtych stref, pojawił się strach, kto będzie następny.
– Idea polegająca na kolorowaniu powiatów na czerwono i żółto nie była z nami konsultowana – stwierdził na poniedziałkowej konferencji samorządowców Grzegorz Kubalski ze Związku Powiatów Polskich.
Wśród włodarzy wyraźnie czuć rozgoryczenie. – Nie mieliśmy żadnych sygnałów, że wchodzimy na listę, nie mamy też sygnałów, kiedy z tej listy wypadniemy – przyznaje Piotr Kuczera, prezydent Rybnika. Jego miasto trafiło na nią w zeszłym tygodniu i dalej widnieje jako strefa czerwona. – Nie rościmy sobie praw do decyzyjności, wierzymy, że rząd i służby sanitarne mają niezbędne dane. Ale tymi danymi nikt się specjalnie z nami nie dzieli. Nie znamy dokładnej metodologii, na podstawie której trafia się do żółtej czy czerwonej strefy – wskazuje. Bo choć resort zdrowia w rozporządzeniu opisał kryteria, według których decyduje, kto trafi na listę, to jednak nie tylko one mogą zdecydować o losach danego powiatu. – Zostawiliśmy sobie pewien margines decyzyjności, np. w sytuacji, gdy jeden przypadek w jedną lub drugą stronę determinowałby to, czy dany powiat trafi na listę czy nie. Wówczas trzeba brać pod uwagę dodatkowe czynniki, jak trend dotyczący zakażeń z ostatnich dni, zagęszczenie ludności czy liczbę aktywnych przypadków na 10 000 mieszkańców – tłumaczy wiceminister Janusz Cieszyński.
Lokalni działacze uważają, że zostali wzięci z zaskoczenia, wytyczne ujawniono już po ogłoszeniu pierwszej listy, a system działa trochę na zasadzie „na kogo wypadnie, na tego bęc”. – Przed publikacją pierwszej listy zagrożonych stref nie było żadnych sygnałów. Lockdown praktycznie z dnia na dzień. I to te samorządy miały najgorzej. Teraz przynajmniej znamy algorytm, z którego korzysta ministerstwo. Dlatego wielu samorządowców siedzi teraz w cyferkach i modli się, by nie załapać się na którąś z aktualizacji listy – opowiada nam jeden z lokalnych włodarzy.
Nie podoba im się też to, że nie wprowadzono żadnego okresu przejściowego. – Mieszkańcy z dnia na dzień dowiedzieli się, że powinni zrezygnować z zaplanowanych wesel, przedsiębiorcy, że nie mogą zorganizować zakontraktowanych imprez – zwraca uwagę Barbara Bandoła, starosta powiatu pszczyńskiego, który właśnie został zakwalifikowany jako strefa żółta, ale przez ostatni tydzień funkcjonował jako czerwona. Samorządowcy próbowali zrozumieć, czym sobie zasłużyli na to miano. – Analizując dane od początku, kiedy zakażenia pojawiły się na terenie naszego powiatu, czyli od 17 kwietnia, obserwowaliśmy znaczący wzrost zakażeń. Kiedy prowadzono badania przesiewowe w dużym zakładzie pracy na terenie powiatu, wzrosty były znaczące, np. 14 czerwca liczba aktywnych zakażonych sięgała 400 osób. Wówczas obostrzenia w kraju były zdejmowane, co nas bardzo niepokoiło. Tymczasem, gdy 6 sierpnia było ok. 185 aktywnych zakażonych, trafiliśmy do czerwonej strefy, o czym dowiedzieliśmy się z mediów – mówi Barbara Bandoła.
Powiaty, które trafiły na listę, zwracają uwagę na jeszcze jeden paradoks: po co im było robić tyle testów? Teraz mają dużo więcej oficjalnych zakażonych i same kłopoty. Część samorządów będzie więc traktować badania przesiewowe jako ostateczność, której lepiej uniknąć. Bo a nuż wskaźnik podskoczy, a miasto czy powiat stanie się czerwoną strefą, którą najlepiej omijać z daleka.
Samorządowcy z powiatu pszczyńskiego zastanawiają się wręcz, czy aby na pewno ich tereny powinny trafić na listę zagrożonych, w dodatku jako strefa czerwona. W tej sprawie odbyły się już nawet narady pomiędzy samorządowcami z regionu i nikt nie potrafił rozwikłać zagadki. Od jednego z uczestników słyszymy, że z danych, którymi dysponują urzędnicy, wychodzi, że w ciągu 14 dni przed stworzeniem listy dzienny wskaźnik zachorowań wynosił 6. Oficjalnie powinno być 9, żeby powiat trafił na listę zagrożonych. – Nie twierdzimy, że resort nas oszukuje. Chcielibyśmy po prostu zestawić nasze wyliczenia, bazujące na danych sanepidu, z wyliczeniami resortu zdrowia, poznać całościowy algorytm i metodologię obliczeń. Na dzisiaj ich nie znamy, liczymy na odpowiedź resortu, bo co, jeśli zostaliśmy niesłusznie wpisani na listę? – zastanawia się nasz rozmówca.
Ministerstwo Zdrowia twierdzi, że w trakcie konsultacji rządowego rozporządzenia ustanawiającego żółte i czerwone strefy w Polsce wpłynęło prawie tysiąc e-maili z różnego rodzaju uwagami i komentarzami, które zostały przeanalizowane. – Bezpośrednio na dedykowaną skrzynkę e-mail wpłynęły uwagi od gminy Zator. Wpłynęły także uwagi od podmiotów gospodarczych i obywateli z tzw. stref czerwonych lub żółtych – wskazuje resort. Zapewnia też, że powiat pszczyński słusznie trafił na listę jako strefa czerwona. – Obliczenia przeprowadzone na danych przekazanych przez GIS wskazują, że 14-dniowa zapadalność na 10 tys. mieszkańców w powiecie pszczyńskim przekracza 12 – podaje ministerstwo. A taki wskaźnik kwalifikuje region do kategorii „czerwonej”.
Resort zdrowia wyciągnął wnioski z krytyki, jaka pojawiła się wokół metody wprowadzania żółtych i czerwonych stref. Ogłaszając zaktualizowaną listę zagrożonych, wiceminister Janusz Cieszyński poinformował też o „liście ostrzegawczej” powiatów, którym grozi to, że na nią trafią. Dzięki temu jest szansa, że samorządy nie będą znów zaskakiwane decyzjami rządu. Jak przyznaje wiceszef MZ, idea żółtych i czerwonych stref rzeczywiście nie była konsultowana z samorządowcami.
– Była konsultowana z ekspertami w tej dziedzinie i oni rekomendowali regionalizację. Z kolei z samorządami byliśmy w stałym kontakcie np. przy wytycznych dotyczących organizacji wyborów w części, za którą odpowiadał samorząd – podkreśla.

Przedsiębiorcy w panice

Samorządowcy najbardziej obawiają się o los lokalnych przedsiębiorców. – Najgorsze jest to, że nie wiem, jak całą sprawę tłumaczyć mieszkańcom. Włączenie nas do zagrożonych stref, bez wcześniejszych konsultacji, to duży problem wizerunkowy dla miasta. Boję się swoistego ostracyzmu naszego miasta i samych mieszkańców. Branże, zwłaszcza te, które się odbijały od dna, są zszokowane, że nagle wracamy do tak daleko idących obostrzeń – przyznaje Piotr Kuczera.
W grę raczej nie wchodzą lokalne programy osłonowe dla przedsiębiorstw. Samorządowe budżety już i tak zostały mocno nadszarpnięte przez pandemię, także przez załamanie wpływów w PIT i CIT, więc trudno sypnąć kolejnymi pieniędzmi. Zresztą jak tu układać taki program – opracować go, zapewnić środki, uchwalić – skoro nawet nie wiadomo, jak długo będzie obowiązywać czerwona lub żółta strefa? W skrajnych przypadkach powiat czy miasto może zniknąć z listy już po trzech dniach. Dlaczego? Ministerstwo Zdrowia, czerpiąć z systemu ECDC, przyjęło wskaźniki bazujące na poprzedzających 14 dniach. Jeśli w tym czasie odnotowano ponad 12 zakażeń na 10 tys. mieszkańców, powiat klasyfikowany jest jako czerwona strefa, a jeśli zakażeń było 6–12 – jako żółta. Przy czym, jeżeli w ciągu trzech dni przed publikacją nowej listy obostrzeń przyrost w danym powiecie nie przekroczy jednego przypadku na 10 tys. mieszkańców, wtedy jest przesuwany o jedną kategorię niżej.
Gdy powiat pszczyński trafił na ministerialną listę, jeszcze tego samego dnia rozdzwoniły się telefony w tamtejszym starostwie, głównie od przedsiębiorców z branży hotelarskiej, gastronomicznej i weselnej. – Ci ludzie się zorganizowali, odbyli naradę, przygotowali wystąpienie do rządu. Z dnia na dzień tracą klientów, ludzie przenoszą np. imprezy weselne do sąsiednich powiatów. Dopiero zaczęli odbudowywać swoją działalność po okresie lockdownu, tymczasem bez uprzedzenia muszą ją ograniczyć – wskazuje Barbara Bandoła.
W panice jest też rynek fitness. – W czwartek wysłałem wszystkie moje dziewczyny na urlop, a dwa dni później wycofywałem z tego przymusowego wypoczynku – opowiada właściciel jednej z siłowni w Rybniku. Wiadomość o tym, że klubu jednak nie trzeba zamykać, wygooglował. – Czujemy się jak pionki, zamykają, otwierają, znów zamykają, żeby otworzyć. To życie w lęku. A dla mnie to kwestia życiowa, bo mogę stracić płynność finansową – dodaje.
Ludzie i tak się boją. W sobotę przyszło mniej osób. W niedzielę było jeszcze gorzej.
Branży fitness udało się przekonać rząd, by nie zakazywał działalności siłowni, nawet jeśli znajdą się w strefie czerwonej, m.in. dzięki wstawiennictwu rzecznika MSP. Tego samego nie udało się jednak wywalczyć w stosunku do solariów czy saun. Zdaniem rzecznika MSP obecne rozwiązania prowadzą do nierówności konkurencyjnej. – Spójrzmy chociażby na Górny Śląsk. Tam miasta na prawach powiatu bezpośrednio graniczą ze sobą. Miasto Ruda Śląska zostało objęte czerwoną strefą, graniczące z nią Katowice czy Zabrze są w strefie zielonej. Solarium w Rudzie jest zamknięte, ale położone w Zabrzu, 1 km dalej, już będzie czynne. To oczywiste, że mieszkańcy „czerwonych” powiatów będą się przemieszczać do obszarów nieobjętych reżimem. Jedni przedsiębiorcy zyskają kosztem drugich z powodu przepisów sformułowanych tak, a nie inaczej – argumentuje Jacek Cieplak.
Dalej wskazuje, że skoro rząd decyduje się na wprowadzanie punktowych lockdownów, to w parze za tym powinny iść kolejne programy pomocowe dla tamtejszych firm. – Przedsiębiorcy nie wytrzymają kolejnej blokady, podczas której zostaną pozostawieni sami sobie. Warto podkreślić, że wielu z nich już skorzystało z rozmaitych warunkowych środków wsparcia. Gdy działalność nie będzie utrzymana przez okres roku, będzie trzeba zwrócić nawet 100 proc. dotacji z Polskiego Funduszu Rozwoju. Tylko jak utrzymać firmę, kiedy trzeba znów zamknąć? To może powodować nie tylko komplikacje ekonomiczne, lecz także ludzkie, osobiste dramaty. A wielu przedsiębiorcom z czerwonych stref, choć nie tylko, taka czarna wizja właśnie zajrzała w oczy – zwraca uwagę Jacek Cieplak.
Na razie nie zanosi się na to, by rząd miał wdrożyć coś na kształt „mikrotarczy” z przeznaczeniem tylko dla czerwonych i żółtych stref. Resort zdrowia twierdzi, że od takich rozwiązań jest Ministerstwo Rozwoju. Tam jednak słyszymy, by w razie problemów korzystać z już wdrożonych, ogólnopolskich rozwiązań. – W dobie pandemii koronawirusa na bieżąco obserwujemy sytuację społeczno-gospodarczą i zdrowotną w kraju. Zachęcamy przedsiębiorców i pracowników do dalszego korzystania z różnego rodzaju oferowanych form i instrumentów wsparcia, jakie już od kilku miesięcy są dostępne z Tarczy Antykryzysowej i Tarczy Finansowej PFR – odpowiada resort rozwoju. Do tej pory z przeznaczonych na ten cel 312 mld zł do polskich przedsiębiorców trafiło już prawie 130 mld zł – w tym ponad 60 mld zł z PFR, blisko 23 mld zł z Ministerstwa Rodziny, prawie 22 mld zł z ZUS i ponad 21,5 mld zł z BGK oraz 51 mln zł z ARP (stan na 6 sierpnia).

Zagadka algorytmu

Eksperyment z czerwonymi i żółtymi powiatami dopiero się zaczął, a samorządowcy już są pełni obaw, jak ten daleki od doskonałości system będzie funkcjonować. – Rozporządzenie opublikowane 7 sierpnia jest bardzo dziwne i niespójne. Dlaczego nie ma w nim opisanego algorytmu? Dlaczego konkretne powiaty wymienione są w treści rozporządzenia, a nie w załączniku? Czy to znaczy, że dwa razy w tygodniu będzie zmieniał się zapis par. 1 ust. 1 tego dokumentu (wyliczający nazwy samorządów objętych żółtą lub czerwoną strefą – red.)? To może wprowadzić duży chaos legislacyjny. A żłobki i przedszkola? W rozporządzeniu nie ma ani słowa o tym, jak mają funkcjonować te placówki, gdy znajdą się w czerwonej lub żółtej strefie – wylicza starosta pszczyńska Barbara Bandoła.
– Zastanawiam się, jaki jest cel tych działań. Jeśli chodzi o zmniejszenie liczby nosicieli koronawirusa, to dlaczego nie ukrócono migracji mieszkańców? Skoro zakładamy, że nasi mieszkańcy mogą przenosić koronawirusa, to wystarczy, że pojadą do zielonej strefy po sąsiedzku – wtóruje Piotr Kuczera. – Głównym ogniskiem zakażeń są ośrodki górnicze. Na miejscu rządu skupiłbym się właśnie na nich. Póki tego źródła zakażeń nie wyeliminujemy, wprowadzamy jedynie obostrzenia, które może są medialne i sprawiają wrażenie kontrolowania sytuacji, ale tak naprawdę tylko koloryzują rzeczywistość – denerwuje się Kuczera.
Dziennik Gazeta Prawna
Jednak epidemiolodzy przekonują, że tam, gdzie faktycznie są ogniska, powinny być wprowadzone obostrzenia – nawet jeżeli jest to uciążliwe, a czasem może i dramatyczne dla mieszkańców. Chodzi o to, żeby celować w źródło i zdusić wirusa tam, gdzie może się rozbuchać.
Eksperci przygotowujący modele rozprzestrzeniania się epidemii już od pewnego czasu podpowiadali, żeby wprowadzić regionalne ograniczenia. Przygotowali też narzędzie, które może pozwolić sprawdzić, ilu chorych jest w powiecie. Matematycy z Interdyscyplinarnego Centrum Modelowania UW wskazywali, że jeżeli ich liczba przekraczałaby jakiś przyjęty wskaźnik (np. w Niemczech to 50 na 100 tys. mieszkańców), to mogłoby to stać się podstawą do podjęcia decyzji np. o zamknięciu szkoły w danym powiecie. – Najważniejsze, żeby decyzje były podejmowane merytorycznie. Nie politycznie – dodaje jeden z matematyków.