Alaksandr Łukaszenka rozpoczął ryzykowną grę. Jeśli wciąż będzie z takim natężeniem używał siły wobec demonstrantów albo skorzysta z ostrej amunicji, współpraca z Zachodem zostanie ograniczona. Rosjanie tylko na to czekają – to byłaby ich szansa na przekonanie Mińska do kolejnych kroków integracyjnych.
Moskwa jest niełatwym sojusznikiem. Z jednej strony Łukaszenka w trudnym momencie zazwyczaj może liczyć na wsparcie polityczne, dyplomatyczne i kredytowe. Bo i Mińsk udziela Moskwie wsparcia w jej gloryfikowaniu sowieckiej wizji historii czy podczas głosowań w Zgromadzeniu Ogólnym ONZ. Tracąc Białoruś, Rosja pozbyłaby się jedynego formalnego sojusznika w Europie. Z drugiej jednak strony Kremlowi to nie wystarcza i stale prze do pogłębienia integracji.
Obecny szef państwa jest dla Rosji wariantem optymalnym. Każdy kolejny prezydent Białorusi, choćby nawet był ideowo prorosyjski, będzie miał carte blanche na Zachodzie. Bez obciążeń w postaci 26 lat dyktatury, mordowania opozycjonistów w latach 1999–2000, spacyfikowania powyborczych protestów w grudniu 2010 r., seryjnego fałszowania wyborów, wreszcie tegorocznej reakcji na sprzeciw, która pod względem brutalności pobiła wszystko inne. Nie da się więc go cisnąć tak, jak można cisnąć Łukaszenkę, z tej prostej przyczyny, że nie będzie międzynarodowym pariasem.
W interesie Rosji jest więc pozostawienie Łukaszenki na fotelu prezydenckim, ale osłabienie go i sprawienie, by Moskwa była jedyną otwartą dlań stolicą. Najlepszą drogą do osiągnięcia celu jest zmuszenie go do krwawej rozprawy z protestami. W tym celu Kreml mógł częściowo wesprzeć opozycję w kampanii wyborczej (albo zasugerować takie wsparcie), prowadzić kampanię dezinformacyjną wymierzoną w Łukaszenkę, a nawet wysłać na Białoruś najemników do urządzania prowokacji (czy tak było, nie wiadomo, ale zatrzymani wagnerowcy są przecież prawdziwi). Wszystko po to, by Łukaszenka zaczął strzelać.
Na razie na białoruskich ulicach oficjalnie padła jedna ofiara śmiertelna, są setki rannych i tysiące zatrzymanych. Pokazowa brutalność milicji ma zastraszyć Białorusinów tak, by protest wygasł. Jednocześnie jednak na razie nie zaczęto do ludzi strzelać z ostrej amunicji, a właśnie to – jak się wydaje – jest zachodnią czerwoną linią, po której przekroczeniu Łukaszenka znów trafi do izolatki. Zresztą i bez niej trudno będzie kontynuować ocieplenie. W tych dniach do USA miał wrócić białoruski ambasador, którego nie było w Waszyngtonie od 2008 r. Niewykluczone, że tak się jednak nie stanie.
Tymczasem Moskwa po miesiącach taktycznego kija podaje strategiczną marchewkę. Władimir Putin jako drugi po chińskim przywódcy Xi Jinpingu uznał zwycięstwo Łukaszenki w wyborach prezydenckich, a rosyjscy politycy znów przypomnieli sobie o zamiarze przyspieszonego zintegrowania Białorusi z Rosją. To także jeden z powodów, dla których w Berlinie, Brukseli i Waszyngtonie interpretacja tego, czy Łukaszenka przekroczył czerwoną linię, może być bardziej liberalna niż po spałowaniu demonstrantów w 2010 r. Choć tym razem obok pał w ruch poszły świece dymne, granaty hukowe, gaz łzawiący i uliczne łapanki przypadkowych przechodniów.