Kwoty, które wymienia się w kontekście zarzutów korupcyjnych pod adresem Sławomira N. – jakkolwiek dziwnie to nie zabrzmi – nie są duże. Można nawet powiedzieć, że to pestki w porównaniu do skali, w której operowało choćby środowisko byłego pracodawcy Polaka i zarazem eksprezydenta Ukrainy Petra Poroszenki.
Te kilkaset tysięcy euro wnoszone aportem do firm słupów czy łapówki, które przypisuje się N., to dobry początek, by solidnie i długotrwale się bawić w należących do otoczenia Poroszenki klubach fitness 5 ełement, w których po treningu można napić się dobrego wina i popatrzeć na panie tańczące na rurze. Na porządnego oligarchę Sławomir N. jednak potencjału nie miał. Co najwyżej na drobnego cwaniaka, czyli biznesiuka (rzeczownik oznacza kieszonkowego, niegrypsującego biznesmena i pochodzi od połączenia słów „biznes” i „pizdiuk”).
Przyjaciele z najbliższego kręgu Poroszenki podpisywali kontrakty z marynarką wojenną na dostawy warte miliony dolarów. Sprzedawali ministerstwu obrony granatniki i moduły bojowe do pojazdów opancerzonych za „godną” cenę (co przedstawiliśmy w napisanym wspólnie z Michałem Potockim reportażu „Krzyształowy fortepian”). Dokonywali rejderstw (przejęć) na rywalach biznesowych nawet z państw zachodnich. Robili biznesy w separatystycznym Naddniestrzu i współpracowali z mołdawskim oligarchą oraz sutenerem Vladimirem Plahotniukiem. Jak każdy porządny biznes, który żeruje na państwie i polityce, poroszenkowcy doskonale legendowali związki między konkretnymi przedsiębiorstwami a wygrywanymi przetargami czy pobieranymi prowizjami. Nie obnosili się z bogactwem. Jedni dbali o zarobek i zarządzanie, inni pilnowali – nazwijmy to umownie – bezpieczeństwa kontrwywiadowczego interesów. Kolejni budowali i pielęgnowali kanały komunikacji w świecie polityki.
U przyjaciela Aleksandra Kwaśniewskiego – Wiktora Pinczuka – system funkcjonował podobnie. Aby nie narażać się na nieprzyjemności ze strony złej prokuratury czy rywali, oligarcha i jego współpracownicy powołali do życia cztery fundusze powiernicze, które sprawowały zarząd nad firmami porejestrowanymi w Hongkongu i na Seszelach. Do każdej z nich należały z kolei firmy – tym razem zarejestrowane na Brytyjskich Wyspach Dziewiczych i na Samoa. Dopiero te miały udziały w podmiotach na Cyprze. O czym długo można by mówić.
Sławomir N. nawet nie aspirował do budowania struktur, za pomocą których można ukryć pieniądze i zalegendować znajomości z konkretnymi ludźmi. Nie próbował skorzystać z doświadczeń swojego patrona Petra Poroszenki czy ludzi biegłych w sztuce oligarchicznej takich jak Pinczuk. Nie chodzi przy tym o powoływanie do życia jakiejś wyrafinowanej schemy. Raczej o mądrą próbę wyciągania podstawowych wniosków z wieloletnich doświadczeń ukraińskich przyjaciół, którzy skutecznie unikają odpowiedzialności za kreatywne podejście do uprawiania biznesu.
Z zarzutów, które przedstawiono N., i z doniesień, które przekazują nasi informatorzy, wynika, że były minister w swojej działalności poszedł po linii najmniejszego oporu. Jeśli porównywać styl działania, bardziej przypominał otoczenie Wiktora Janukowycza, które działało zgodnie z zasadą kupić coś za sumę X, by sprzedać to państwu za sumę powiększoną o Y. Lub jak dziecko domagające się gotówki albo prezentów.
Szczytowym osiągnięciem Sławomira N. miało być pobieranie od firm, które dopuszczał do budowania dróg na Ukrainie – prowizji za „usługi doradcze”, którą przelewano na konta firmy zarejestrowanej na Cyprze. Ale tu znów – zero kreatywności. Ten schemat doskonale opracowali Serbowie, którzy kupowali sprzęt telekomunikacyjny od firm niemieckich (podmioty konsultingowe rejestrowano w Luksemburgu). Czy przyjaciele byłego prezydenta RPA Jacoba Zumy pomagający wejść na rynek niemieckiemu gigantowi software’owemu SAP.
W przypadku Sławomira N. śledczy podejrzewają, że w procederze przyjmowania łapówek użyta została spółka DSBS Ltd. z Larnaki. Jak usłyszeliśmy od naszych informatorów, to pozornie bezpieczna forma wręczania łapówek. Cypr od lat zapewnia anonimowość w biznesie. Z jednej strony używany jest przez spółki w celu optymalizacji podatkowej, a z drugiej służy do ukrywania majątku czy prania pieniędzy. DSBS działa od 29 sierpnia 2017 r. i to właściwie wszystkie informacje, jakie można o niej znaleźć w oficjalnych rejestrach. W dokumentach pojawiają się jedynie nominowani udziałowcy. W Polsce wiele firm doradczych czy kancelarii prawnych oferuje pomoc w zakładaniu tego typu działalności. DSBS działał w formie, której polskim odpowiednikiem jest spółka z ograniczoną odpowiedzialnością. W KRS można jednak znaleźć wszystkie informacje o osobach, które oficjalnie stoją za takim podmiotem i sprawozdania finansowe.
Nawet wstępnie analizując to, co jest w dossier Sławomira N., widać, że ryzykowne jest stawianie tezy o politycznym charakterze sprawy. Kontrolowane przez PiS CBA zadziałało wbrew schematom, do których przyzwyczajało nas od lat. Wiele razy na łamach DGP krytykowaliśmy modus operandi polegające na wypuszczaniu do prasy „kompromatu” i dopiero później zbieraniu danych. Tym razem było inaczej. Konferencję prasową i „pucowanie się” z tego, co udało się ustalić, wzięło na siebie NABU – Narodowe Biuro Antykorupcyjne Ukrainy. CBA oszczędnie wyrażało zadowolenie. Znaczną część pracy operacyjnej również wykonało NABU. Co oddala zarzut, jakoby CBA coś skręciło. Tym bardziej że NABU to w zasadzie delegatura FBI na Ukrainie, a jego szef Artem Sytnyk jest jednym z nielicznych urzędników w historii Ukrainy, któremu udało się przetrwać zmianę prezydenta na swoim stanowisku. NABU trudno też zarzucić upolitycznienie, a dowodem na brak zblatowania z toksycznym, głębokim państwem ukraińskim jest stały konflikt między tą agencją a Służbą Bezpieczeństwa kontrolowaną przez Wołodymyra Zełenskiego i prokuraturą. Na to wszystko nakłada się decyzja o areszcie wydana przez… Sąd Rejonowy dla Warszawy Mokotowa. Czyli najbardziej nadzwyczajną z nadzwyczajnych kast ulokowaną w sercu antypisowskiego lemingowa, jaką mogłaby sobie wyobrazić telewizja publiczna.
Wydaje się, że Sławomir N. po prostu przesadził. Wyjście od komunału, że „Ukraina to kraj korupcji” do prostej konkluzji, że może warto z tego skorzystać, to za mało, by mieć nad Dnieprem sukcesy w biegłym poruszaniu się po układach i układzikach świata oligarchicznego. Jak mawiał klasyk: Miami to nie Kuba. A Kijów to nie warszawski Plac Zbawiciela.