Jeszcze do niedawna PSL w wyborczym trójboju walczył jak nasza reprezentacja piłkarska na mistrzostwach świata – o punkty w wyborach samorządowych, o wszystko w parlamentarnych i wreszcie o honor w prezydenckich. Zwykle w tych ostatnich wyborcy ludowców nie byli zainteresowani własnym kandydatem. Tym razem, jak pokazują sondaże, sytuacja PSL się zmieniła. Na podobne „schorzenie” zapadła natomiast lewica.
Formacja najwyraźniej nie jest w stanie zdyskontować sukcesu z jesiennych wyborów do Sejmu (12,56 proc. – trzeci w kolejności wynik ze wszystkich komitetów, choć przez kilka lat lewicy w Sejmie w ogóle nie było). Dziś, zamiast grać o najwyższą stawkę, działacze lewicy trzymają kciuki, by ich kandydat, Robert Biedroń, nie osiągnął wyniku gorszego od Magdaleny Ogórek w 2015 r. (2,38 proc.). – Mamy nadzieję, że Robert przekroczy chociaż 4 proc. – przyznaje nam działacz lewicy. Jednocześnie przyznaje, że nikt w jego ugrupowaniu nie ma bladego pojęcia, dlaczego Biedroń szoruje po sondażowym dnie i od dłuższego czasu nie widać właściwie żadnej poprawy. Tym bardziej, że trudno mu zarzucić bierność w tej kampanii. To on wchodził w bezpośrednie zwarcia w „debacie prezydenckiej” z Andrzejem Dudą, mocno zaangażował się w wywołaną przez PiS dyskusję o LGBT jako przedstawiciel tego środowiska, a w ostatnim czasie zaostrzył przekaz dotyczący relacji państwo-Kościół („Co jest ważniejsze w Polsce – utrzymywanie biskupów, ich pałaców i maybachów czy budowa żłobków i przedszkoli?” – pytał niedawno na wiecu w Toruniu). W końcu zaproponował ostatnio projekty ustaw o równości małżeńskiej i związkach partnerskich. I mimo to wszystko jak para w gwizdek.
Dlaczego? Od polityków lewicy słyszymy całą gamę odpowiedzi. Jedni przyznają, że Biedroń wszedł w tę kampanię z dużym obciążeniem politycznym i wizerunkowym. Jego projekt polityczny pt. „Wiosna” został skonsumowany przez odradzające się SLD, a sam lider ugrupowania na dobre zagrzał miejsce w europarlamencie – mimo deklaracji, że mandatu nie przyjmie. To podważyło jego wiarygodność, a szczyt zainteresowania nim był na tyle dawno, że wchodząc w kampanię prezydencką, nie miał efektu świeżości. W tym kontekście nasuwa się pytanie, czy Biedroń jest rzeczywiście pierwszym wyborem elektoratu lewicowego, który być może wolałby na jego miejscu np. Adriana Zandberga. Symptomatyczny wydaje się tu nawet start Waldemara Witkowskiego z Unii Pracy, który – jak sugeruje „Wprost” – miał wystartować głównie po to, by nabruździć w kampanii Biedronia i w ten sposób zemścić się na liderze SLD Włodzimierzu Czarzastym za niedocenienie Unii Pracy przy układaniu list wyborczych.
Inni nasi rozmówcy wskazują na niefortunny przebieg kampanii. – Robert jest dobry w bezpośrednich spotkaniach z wyborcami, pandemia pozbawiła go tej możliwości – twierdzi nasz rozmówca z lewicy. Teraz kandydat nadrabia te zaległości, ale na to jest, zdaje się, za późno, odkąd do gry wszedł Rafał Trzaskowski i uwaga mediów skupiła się wokół jego starć z Andrzejem Dudą. Biedroniowi przylepiona została łatka przegranego, więc ludzie szukają innego lidera, który ma większe szanse i na którego oddanie głosu nie będzie równoznaczne z jego zmarnowaniem. Anglicy nazywają to „bandwagon effect”, zaś w polskiej nomenklaturze to po prostu „efekt silniejszego”. To oddala osiągnięcie strategicznego celu lewicy, jakim jest uzyskanie do przyszłych wyborów parlamentarnych pozycji głównego oponenta PiS w miejsce PO.