Panie premierze, jeżeli pan proponuje cięcia w pensjach pracowniczych, niech pan zacznie od siebie, niech pan, wzorem innych premierów na świecie, obniży uposażenia sobie i swoim ministrom, których jest ponad setka - zaapelował do Mateusza Morawieckiego kandydat Lewicy na prezydenta Robert Biedroń.

Sejm zdecydował w środę, że komisja finansów będzie dalej pracować nad projektem tzw. Tarczy 4.0. Odrzucenia projektu domagały się kluby KO i Lewicy.

Do projektu odniósł się na konferencji prasowej kandydat Lewicy na prezydenta oceniając, że za "kryzys zapłacą zwykli ludzie". "Dzisiaj w tej kolejnej tarczy antykryzysowej widzimy dziury, widzimy luki, przez które przeciekają kolejni bezrobotni" - podkreślił Biedroń.

Jak dodał, zdaje sobie sprawę, że przedsiębiorcy są w trudnej sytuacji, ale - podkreślił - "jest jedno wielkie przedsiębiorstwo, które nazywa się Polska, jedna wielka wspólnota, która nazywa się Polska, którą dzisiaj zarządza pan premier Morawiecki".

"Panie premierze, jeżeli pan proponuje cięcia w pensjach pracowniczych, jeżeli pan wypycha kolejne grupy zawodowe na ubóstwo, to ja mam dla pana propozycję: niech pan zacznie od siebie, niech pan, wzorem innych premierów na świecie, obniży sobie i swoim ministrom, których jest ponad setka, uposażenia. Niech pan zrobi coś, co da przykład innym Polakom i zrezygnuje z tego uposażenia, które pan bierze" - apelował polityk.

"Jeżeli pan chce sprawdzić, jak to jest, kiedy nie ma na zapłacenie rachunków, kiedy nie ma pieniędzy na wysłanie dziecka do szkoły, kiedy nie ma na zapłacenie czynszu - niech pan zacznie od siebie. To jest moja propozycja dla pana. Oczekuję od pana odpowiedzi, czy ten rząd się znów wyżywi, czy będzie solidarny z tymi, od których dziś oczekuje, że będą rezygnowali ze swojej pensji, że będą przechodzili na elastyczne metody zatrudnienia, że będą mieli postojowe" - zaznaczył kandydat Lewicy.

Podczas sejmowej debaty nad tarczą 4.0 poseł Lewicy Adrian Zandberg mówił, że to projekt ustawy "o zepchnięciu kosztów kryzysu gospodarczego na pracowników". Według niego większość związków zawodowych ocenia zmiany jako antypracownicze. Zarzucił rządowi, że proponuje trwałe obniżenie płac, a nie tylko na czas epidemii.

"To nie jest żadna ustawa antykryzysowa, to ustawa, która w praktyce oznacza ruinę dla tysięcy polskich rodzin" - mówił poseł. "Zmieniacie prawo tak, żeby wyrzucenie ludzi z pracy (...) się opłacało. To niestety jest jedyny pomysł, jaki macie na radzenie sobie z kryzysem - zabrać pracownikom" - zarzucił autorom projektu.

W odpowiedzi wicepremier, minister rozwoju Jadwiga Emilewicz oświadczyła, że proponowane przepisy nazwałaby, jako "prozatrudnieniowe". "Jako przepisy, które sprawią, że miejsca pracy zostaną utrzymane" - zaznaczyła. Zdaniem minister wszystkie przepisy wprowadzane w tej ustawie i poprzednich uzależniają możliwość korzystania dopłat do pensji, czy postojowego od utrzymania miejsc pracy. Minister namawiała, by w dyskusji posiłkować się drukiem sejmowym, a nie prasą codzienną.

"Tak, wpisujemy możliwość utrzymywania obniżonej pensji przez okres nie dłuższy niż 12 miesięcy w sytuacjach bardzo klarownie opisanych" - przyznała Emilewicz.

"W sytuacji, w której dochodzi do obniżenia obrotów w danej firmie o 15 proc. w ujęciu rok do roku, 25 proc. w ciągu dwóch miesięcy. Wtedy tylko będzie można skorzystać - po uzyskaniu akceptacji organizacji związkowych. Nie dzieje się to zatem z automatu. Nie obniżamy zatem automatycznie pensji. Mówimy o sytuacji, w której jesteśmy przed dylematem, czy zakład pracy ma utrzymać miejsca pracy, czy też on ma pozostać w danym miejscu" - tłumaczyła wicepremier.