PiS szuka możliwości przesunięcia terminu wyborów bez względu na to, czy ustawa o głosowaniu „kopertowym” wejdzie w życie.
Dzisiaj rano w Sejmie mają zdecydować się losy ustawy o głosowaniu korespondencyjnym. Senat zdecydował o odrzuceniu jej w całości we wtorek wieczorem. Izba wyższa nie spieszyła się jednak z przekazaniem ustawy z powrotem do Sejmu, wychodząc z założenia, że jest na to czas do północy (ze środy na czwartek). Nie chodziło tu jednak o zwykłą obstrukcję parlamentarną, ale o formę zabezpieczenia się opozycji. ‒ W wieczornej debacie kandydatów w TVP miała wziąć udział trójka posłów (Małgorzata Kidawa-Błońska, Krzysztof Bosak i Władysław Kosiniak-Kamysz). Pojawiła się obawa, że w tym czasie mogłoby dojść do głosowania nad ustawą, a brak choćby kilku posłów może mieć znaczenie w tym przypadku ‒ opowiada nam jeden z polityków opozycji.
Tyle że wczoraj nawet wśród polityków PiS nie było pewności, jaki będzie efekt głosowania ani czy w ogóle do niego dojdzie. ‒ Przez jakiś czas obstawiałem, że głosowania nie będzie, w sprawę zaangażowany zostanie Trybunał Konstytucyjny (TK), a do wyborów dojdzie 23 maja w formie mieszanej, czyli częściowo w lokalach wyborczych, częściowo korespondencyjnie dla uprawnionych grup. Potem założyłem, że do głosowania jednak dojdzie, a jego efekt trudno przewidzieć ‒ powiedział nam wczoraj jeden z działaczy PiS. Ciągle nie ma pewności, ile szabel zebrał Jarosław Gowin, przeciwny wyborom majowym. ‒ Bliższe prawdy są twierdzenia o trzech‒czterech niż o kilkunastu ‒ mówi nam bliski współpracownik prezesa Porozumienia.
Wydaje się, że niezależnie od formuły wyborów, PiS będzie celował w datę 23 maja. Jeśli ustawa zostanie przegłosowana, wówczas marszałek Sejmu będzie miała przynajmniej podstawę prawną (choć wciąż zdaniem wielu ekspertów ‒ wątpliwą) do przesunięcia terminu głosowania oraz prawdopodobnie dopuszczającą taki manewr opinię TK (również zapewne kontestowaną przez opozycję i część specjalistów).
Dlatego wczoraj marszałek Sejmu Elżbieta Witek wysłała wniosek do Trybunału Konstytucyjnego. Chce się dowiedzieć, czy może zmienić już zarządzony termin wyborów prezydenckich. Zwraca w nim uwagę na różne brzmienie przepisów konstytucji i kodeksu wyborczego dotyczące wyznaczania terminu wyborów. We wniosku marszałek stwierdza, że art. 289 par. 1 kodeksu wyborczego zawiera treści, których nie zawiera art. 128 ust. 2 konstytucji. Zgodnie z tym artykułem „Wybory Prezydenta Rzeczypospolitej zarządza Marszałek Sejmu na dzień przypadający nie wcześniej niż na 100 dni i nie później niż na 75 dni przed upływem kadencji urzędującego Prezydenta Rzeczypospolitej”. I jak podkreśla Witek w tym przepisie konstytucji nie ma mowy o obowiązku zarządzenia przez marszałka Sejmu wyborów nie wcześniej niż na siedem miesięcy i nie później niż na sześć miesięcy przed upływem kadencji urzędującego prezydenta. A taki zapis znalazł się w kodeksie wyborczym. Witek powołuje się także na orzeczenie TK z 2006 r., które stwierdza, że „w okolicznościach zagrożenia dla bezpieczeństwa państwa, ładu społecznego Rzeczypospolitej, usprawiedliwione może być pierwszeństwo jednych wartości nad innymi, zwłaszcza gdy chodzi o wartości proceduralno-zabezpieczające”. Jeśli TK zabierze głos, może to dać Elżbiecie Witek zielone światło do zmiany terminu wyborów. – I to bez względu na to, czy ustawa korespondencyjna wejdzie w życie, czy nie – mówi nam polityk PiS.
Zdaniem konstytucjonalisty dr. hab. Jacka Zaleśnego z UW marszałek Sejmu nie ma podstaw do zmiany już zarządzonego terminu wyborów. Jak argumentuje, zarządzenie o terminie wyborów ustala jednocześnie kalendarz wyborczy, do którego dostosowują się startujący kandydaci. W tym konkretnym przypadku oznacza to, że układają oni plan kampanii na założeniu, że zakończy się ona 8 maja. – Opierają się na zaufaniu do władzy. Jeśli marszałek przedłużyłaby kampanię, to kandydaci są zaskoczeni i mogą nie mieć pieniędzy na jej prowadzenie, to uprzywilejowuje prezydenta – mówi konstytucjonalista.
Kolejny argument przeciwko przełożeniu dnia głosowania to fakt, że na listach poparcia kandydata, pod którymi podpisują się wyborcy, widnieje data wyborów ‒ podpis zaś oznacza zgodę na kandydowanie danej osoby w konkretnym terminie. Z tych powodów zdaniem Zaleśnego marszałek nie ma podstaw do zmiany już zarządzonych wyborów. ‒ Gdyby taka zmiana miała miejsce, naruszałaby art. 127 konstytucji w kontekście równości kandydatów w wyborach oraz art. 2 mówiący, że Rzeczpospolita Polska jest demokratycznym państwem prawnym ‒ podkreśla.
Krytycznie na działania PiS patrzy także prof. Antoni Dudek, politolog z UKSW. ‒ Najbardziej oczywista logika konstytucyjna stanowi, że termin można zarządzić raz, i na tym koniec. Ale można iść logiką prof. Falandysza, nie czytać ulotnego ducha konstytucji i twierdzić, że termin wyborów jednak można przesunąć. Mnie bliższy jest pierwszy pogląd i dlatego oceniam, że pani marszałek nie ma prawa przesuwać raz ustalonego terminu wyborów ‒ ocenia prof. Dudek.
Zdaniem socjologa polityki Jarosława Flisa przesunąć wybory można np. poprzez unieważnienie aktualnych, już poważnie zaburzonych wyborów i zarządzenie nowych. ‒ Należałoby też wprowadzić specustawę, która przesądziłaby, że wszyscy ci kandydaci, którzy się już zarejestrowali, są uznani za uczestniczących również w nowych wyborach. Zapewne też należałoby dopuścić do startu ewentualnych nowych kandydatów ‒ dodaje.
Innego zdania jest prof. Dudek. ‒ Prawniczo można sobie wyobrazić taką sytuację, ale politycznie byłaby ona kompromitująca dla partii rządzącej, zafiksowanej na terminie majowym i przekonującej, że konstytucja to najświętsza rzecz. Raczej PiS będzie zmierzał do 23 maja, chcąc zagwarantować sobie reelekcję Andrzeja Dudy ‒ ocenia.
Niezależnie od formuły wyborów PiS będzie celował w datę 23 maja