Trudno amerykański epizod pandemii uznać za coś innego niż blamaż. USA podjęły działania zapobiegawcze jako jeden z pierwszych krajów na świecie. Bardzo szybko ewakuowały swój personel dyplomatyczny z Wuhanu, a także wprowadziły obostrzenia dla ruchu pasażerskiego z Chin, aby uchronić się przed napływem osób zakażonych. A mimo to wirus uderzył tam z niespodziewaną siłą. W krótkim czasie Stany Zjednoczone pod względem liczby przypadków przeskoczyły Chiny i Włochy. Dziennie notowano tyle nowych zachorowań, co na całym Starym Kontynencie.



Pandemie były w historii wydarzeniami, które wywracały zastany porządek do góry nogami. Profesor Walter Scheidel, autor wydanej w 2017 r. książki „The Great Leveler” (Wielki Wyrównywacz), uznał je za jednego z Czterech Jeźdźców Apokalipsy – zjawisk, które doprowadzały do zmniejszenia nierówności na świecie (obok wielkich wojen, rewolucji i upadków państw). Za przykład służy historykowi czarna śmierć, która przyspieszyła upadek feudalizmu, bo nagle w Europie zabrakło rąk do pracy.
Amerykańscy ekonomiści, którzy w pracy „Longer-run Economic Consequences of Pandemics” (Długotrwałe konsekwencje gospodarcze pandemii) przeanalizowali 15 plag od XIV w. (każda z nich pochłonęła co najmniej 100 tys. ofiar), wykazali, że wynagrodzenia rosły przeciętnie przez 30 lat od ustąpienia zarazy, często nawet o 5 proc. rocznie. Scheidel, podobnie jak wspomniani ekonomiści, jest zdania, że koronawirus nie spowoduje tak wielkiej transformacji, jak poprzednie epidemie. „Tym razem siła robocza nie zostanie aż tak dotknięta, więc nie zabraknie rąk do pracy” – mówił niedawno na łamach „Wall Street Journal”.

Jesteście na celowniku

Nie znaczy to jednak, że pandemia nie doprowadzi do poważnych zmian w sposobie funkcjonowania świata. Obszarem, który zmieni się najbardziej, jest globalna walka z chorobami zakaźnymi. Przede wszystkim wskoczy ona do ścisłej czołówki międzynarodowych priorytetów. Spodziewajmy się więc znacznie większych kwot przeznaczanych na ten cel, a także dużo lepszej koordynacji działań. Ponieważ kompleksowe zabezpieczenie się przed kolejną pandemią będzie wymagało ogromu naukowej pracy u podstaw, należy oczekiwać nawet propozycji utworzenia ośrodka odrębnego od Światowej Organizacji Zdrowia – zwłaszcza w kontekście kontrowersji, jakie wywołują działania WHO.
Skąd podejrzenie, że politycy na całym świecie zaczną chętniej sięgać do sakiewek z publicznymi pieniędzmi? Bo prewencja, nawet nie wiadomo jak droga, jest i tak znacznie tańsza niż sprzątanie po pandemii. Ta obecna okazała się być wyjątkowo kosztowna, bo zamroziła de facto obieg gospodarczy, wymuszając na rządzących pakiety stymulacyjne o astronomicznych wartościach i bezprecedensową reakcję banków centralnych.
Nie jest tak, że dziś na badania nad chorobami zakaźnym wydajemy mało – wręcz przeciwnie. Problem polega na tym, że nakłady te są rozproszone i w efekcie nie otrzymujemy z nich odpowiedniego „zwrotu”. Po prostu jeśli naukowiec ma jakiś pomysł na walkę z chorobą, składa wniosek o grant. Podobnie robią setki, jeśli nie tysiące jego kolegów i koleżanek na całym świecie. Nadzieja jest taka, że z tej mozolnie budowanej góry wiedzy w końcu urodzą się skuteczny lek lub szczepionka.
Najlepszym dowodem, że dotychczasowe podejście już się wyczerpało, jest to, że pomimo dekad badań wciąż nie mamy szczepionki ani na HIV, ani na malarię, ani nawet uniwersalnego preparatu na grypę. Nie pomaga ono też w rozsupłaniu innych palących problemów medycznych, jak walka z rakiem, Alzheimerem czy efektami starzenia. Potrzebna jest nowa jakość, bo co z tego, że rozważamy powrót na Księżyc i lot na Marsa, skoro najlepszy lek, jakim dysponujemy w walce z SARS-CoV-2, to woda z mydłem?
To oznacza, że musimy więcej zasobów rzucić do rozpoznania naszego przeciwnika. Na świecie istnieje ponad 200 tys. gatunków wirusów i o większości praktycznie nic nie wiemy. Kluczowe jest zrozumienie zwłaszcza tych, które tak jak koronawirus żyją obok nas i mogą przeskoczyć na człowieka. Trzeba zagwarantować, aby nie powtórzyła się sytuacja z epidemii SARS czy MERS, którymi właściwie straciliśmy zainteresowanie po tym, jak zagrożenie minęło – skutkiem czego nigdy nie doczekaliśmy się szczepionek.
Zmiany zajadą również w modelu finansowania i produkcji szczepionek. Nie możemy dalej patrzeć na nie jak na zwykłe produkty, na których się zarabia, lecz raczej postrzegać je jako coś w rodzaju usługi publicznej świadczonej nie dla zysku. Niewykluczone, że przyszłością okażą się takie inicjatywy jak CEPI (Coalition for Epidemic Preparedness Innovations) czy GAVI (Global Alliance for Vaccines and Immunization) – stowarzyszenia, które finansują badania nad szczepionkami i zamawiają duże ich partie, aby firmom farmaceutycznym opłacała się produkcja.

Granice solidarności

Organizacją międzynarodową, której członkowie powinni wyciągnąć wnioski z pandemii, jest z pewnością Unia Europejska. I nie chodzi o to, że zawiodła – w końcu nie może zawieść ktoś, kto wcześniej nie otrzymał żadnych narzędzi do tego, żeby pomagać. Polityka zdrowotna pozostaje w gestii państw członkowskich, chociaż dyskusja o przeniesieniu jej części do Brukseli jest starsza niż polska przygoda z Unią. Chodzi o europejską solidarność i o to, gdzie leżą jej granice.
W obliczu rozprzestrzeniającego się koronawirusa kraje UE po prostu zamknęły granice i zaczęły – każdy na własną rękę – gromadzić zapasy środków higieny, ochrony osobistej, leków i sprzętu. W efekcie kiedy wirus na dobre rozpanoszył się w północnych Włoszech, władzom w Rzymie prościej było kupić maseczki na drugim końcu świata w Chinach (lub w Rosji) niż u partnerów za miedzą. Komisja Europejska dość szybko zareagowała na wznoszenie barier przez państwa członkowskie, ale rysa na wizerunku Wspólnoty – wykorzystana zresztą przez chińską i rosyjską propagandę – została.
Elementem odpowiedzi Berlina na pandemiczne spowolnienie gospodarki jest możliwość objęcia przez państwo udziału w prywatnych firmach, które wpadną w tarapaty. Nastawienie wobec tego rozwiązania zmieniało się od kryzysu z lat 2007–2008, kiedy trzeba było nacjonalizować instytucje finansowe
To kolejny raz w ciągu ostatnich kilku lat, gdy idea europejskiej solidarności jest wystawiana na poważną próbę. Pierwszy miał miejsce podczas kryzysu migracyjnego, który zaczął się w 2015 r. Poszło wówczas o mechanizm relokacji, tzn. podziału migrantów między państwa członkowskie, aby cały ciężar nie spadł na państwa „frontowe”. Teraz chodzi o współdzielenie zasobów medycznych. Ironia polega na tym, że w każdym z tych przypadków krajem domagającym się solidarności są Włochy. I otrzymują jej bardzo niewiele.
O Unii często się mówi w kontekście wartości dodanej: co takiego uzyskujemy z członkostwa, że nam się ono opłaca? Z włoskiej perspektywy ta wartość dodana maleje z roku na rok. Zgodnie z sondażem Parlamentu Europejskiego z końca ubiegłego roku tylko 37 proc. Włochów ocenia przynależność do UE jako coś dobrego, a 17 proc. – wprost przeciwnie. Rzym już teraz należy do wąskiego grona stolic Wspólnoty, gdzie nawet politycy głównego nurtu sięgają po eurosceptyczne gesty, aby przypodobać się wyborcom (były premier Matteo Renzi kiedyś kazał usunąć flagę unijną ze swojej konferencji prasowej). Solidarność europejska ma swoje granice, ale jej brak ma też konsekwencje.

Nic już nie będzie takie samo (w ekonomii)

Wirus przyspieszył erozję ekonomicznej ortodoksji, która w niebezpieczny sposób zaczynała ciążyć globalnej gospodarce. Wystarczy zajrzeć do naszych sąsiadów zza Odry: od kilkunastu miesięcy toczyła się tam zacięta debata o tym, czy wobec wyprztykania się z amunicji przez politykę monetarną (Europejski Bank Centralny) do pobudzania gospodarki nie powinien przyłączyć się rząd federalny, dając impuls fiskalny. Czyli zwiększyć wydatki budżetowe i zrezygnować z polityki „czarnego zera”, która nie pozwalała na deficyty budżetowe (Niemcy od 2014 r. mają nadwyżki). Koronawirus przeciął akademickie rozważania ekonomistów, bo bez parasola ochronnego finansowanego deficytem niemiecka gospodarka po prostu by zatonęła.
Elementem odpowiedzi Berlina na pandemiczne spowolnienie gospodarki jest także możliwość objęcia przez państwo udziału w prywatnych firmach, które wpadną w tarapaty. Nastawienie wobec tego rozwiązania zmieniało się powoli od globalnego kryzysu z lat 2007–2008, kiedy trzeba było nacjonalizować instytucje finansowe. Co do zasady biznes miał jednak tak gospodarować, żeby być gotowym na różne zawieruchy dziejowe. Gwarancji ratunku przez państwo nie było. Teraz jednak politycy dochodzą do wniosku, że większość kryzysów, z jakimi przychodzi im walczyć, jest zbyt poważna, aby wymagać od biznesów odporności. W trosce o trudne do odzyskania miejsca pracy wolą więc wysupłać trochę więcej gotówki.
Po pandemii inaczej będziemy też postrzegać rolę banków centralnych. Dotychczas mieliśmy do czynienia z narracją, zgodnie z którą nietypowe instrumenty (jak skup obligacji rządowych czy korporacyjnych, czyli de facto pożyczanie pieniędzy przez bank centralny) użyte do walki z globalnym kryzysem nie mogą trafić do „zwykłego” arsenału. I faktycznie, kilka lat po ostatnim załamaniu banki zaczęły zacieśniać politykę monetarną. W obliczu zamrożenia gospodarek pas znów jednak został popuszczony. I to solidnie, bo też typ i rozmiar wyzwania był ekonomistom dotąd nieznany.
Nawet dyskusja o euroobligacjach wygląda dziś nieco inaczej – również w niechętnych temu pomysłowi Niemczech. W założeniu byłyby to wspólne papiery dłużne gwarantowane solidarnie przez rządy strefy euro. W Rzymie niedawno odkurzono tę ideę jako środek na zdobycie dodatkowej gotówki bez pogarszania i tak fatalnych statystyk włoskiego zadłużenia (135 proc. PKB, drugi najbardziej zapożyczony kraj po Grecji). Wielu dotychczasowych krytyków koncepcji euroobligacji – w tym znany niemiecki ekonomista Michael Hüther – w ostatnim czasie zmieniło swoje podejście. Jeszcze parę lat temu uczony jak mantrę powtarzał psychologiczny argument przeciwko wspólnym papierom: ich brak zmusza państwa strefy euro do fiskalnego rozsądku, bo nie czują rozciągniętej pod sobą siatki bezpieczeństwa, która w razie czego ochroni ich przed upadkiem. Dzisiaj Hüther jest zdania, że emisja euroobligacji to dobry pomysł na zdobycie funduszy na rozruszanie gospodarki, który rozkłada ryzyko bankructwa na cały euroland.

Tylko polski paracetamol

Nie należy się spodziewać końca globalizacji: proces ten jest po prostu zbyt dochodowy dla jego beneficjentów. Można za to oczekiwać większej liczby głosów optujących za uruchomieniem – nawet dotowanej przez rządy – produkcji leków i materiałów medycznych na miejscu, w Europie. Pandemia udzieliła nam w tej dziedzinie bolesnej lekcji. Najpierw okazało się, że monopol na wytwarzanie wielu związków chemicznych, które są substancjami czynnymi w lekach albo służą do ich otrzymywania, mają firmy z prowincji Hubei, epicentrum pandemii. Gdyby walka z koronawirusem okazała się trudniejsza, a kwarantanna, jaką objęto wiele miast w prowincji – dłuższa, mogłyby nastąpić problemy z dostawami.
Niespodziewanie kłopotów dostarczyły światu Indie, które pod koniec marca ogłosiły listę dwudziestu kilku związków chemicznych, na których eksport wprowadzono ograniczenia. Za decyzją stały trudności kooperantów z Hubei. Rząd w New Delhi po prostu przestraszył się, że mając koronawirusa u bram 1,3-miliardowego kraju ze słabą opieką zdrowotną, szybko pozbędzie się jakiejkolwiek amunicji do walki z patogenem.
Wywołało to falę krytyki, bo w wykazie preparatów objętych embargiem znalazły się m.in. niektóre antybiotyki. I choć w kwietniu restrykcje dotyczące większości środków zniesiono, na liście pozostał paracetamol. Gdy niedawno Brytyjczykom zajrzał w oczy brak tego popularnego środka przeciwgorączkowego, musieli najpierw zwrócić się z prośbą do hinduskiego rządu, aby nabyć 3 mln opakowań.
O produkcji wspomaganej państwowymi funduszami mówi się od dawna w kontekście leków najbardziej podstawowych, a także antybiotyków. Oczywiście rządy zamiast inwestować w moce wytwórcze, mogą podjąć decyzję o znacznym zwiększeniu swoich rezerw strategicznych. Niemniej czeka nas dyskusja na temat tego, czy leki to takie same dobra konsumpcyjne jak jogurty i mikrofalówki.

Zamiast amerykańskiego snu – koszmar

Porażka lub sukces w walce z pandemią nie pozostaną bez wpływu na wizerunek państw dotkniętych koronawirusem. Dotyczy to zwłaszcza Stanów Zjednoczonych, wobec których – jako lidera wyścigu technologicznego – oczekiwania były najwyższe.
Trudno amerykański epizod pandemii uznać za coś innego niż blamaż. USA podjęły działania zapobiegawcze jako jeden z pierwszych krajów na świecie. Bardzo szybko ewakuowały swój personel dyplomatyczny z Wuhanu, a także wprowadziły obostrzenia dla ruchu pasażerskiego z Chin, aby uchronić się przed napływem osób zakażonych. A mimo to wirus uderzył tam z niespodziewaną siłą. W krótkim czasie Stany Zjednoczone pod względem liczby przypadków przeskoczyły Chiny i Włochy. Dziennie notowano tyle nowych zachorowań, co na całym Starym Kontynencie.
Przyczyn tego blamażu jest wiele. Z pewnością zmarnowano mnóstwo cennego czasu na rozwój procedur testujących, o czym donosił zarówno niezbyt sprzyjający obecnej administracji „New York Times”, jak i bardziej przychylny „Wall Street Journal”. Władze federalne tak zafiksowały się na stworzeniu własnego testu na koronawirusa, że nawet kiedy prace utknęły, CDC (Centers for Disease Control and Prevention), odpowiedzialna za nie agencja, uparła się, że rozwiąże trudności. Problemów byłoby może mniej, gdyby równocześnie inny urząd (FDA; Urząd ds. Żywności i Leków) nie wdrożył procedur dopuszczających w szybszym tempie testy innych producentów. W efekcie kiedy specjaliści na pierwszej linii frontu wzięli sprawy w swoje ręce i pracowali nad własnymi narzędziami diagnostycznymi, ich użycie było nielegalne. W drugiej połowie kwietnia okazało się z kolei, że CDC miało problemy z zachowaniem standardów czystości w laboratoriach, gdzie tworzono testy, skutkiem czego wiele z nich dotarło do stanowych placówek z defektami.
Stephen Walt, profesor stosunków międzynarodowych z Uniwersytetu Harvarda, stwierdził na łamach „Foreign Policy”, że przebieg pandemii w USA podkopuje coś, co nazywa trzecim filarem potęgi Ameryki, czyli przekonanie świata o jej kompetencjach. Budowano je przez dekady takimi osiągnięciami jak drapacze chmur, lądowanie na Księżycu i komputery. Walka z COVID-19 mocno kontrastuje z tymi dokonaniami. „Potęga Stanów Zjednoczonych zblednie, bo ludzie przestaną traktować amerykańskie porady i pomysły z taką powagą, jak kiedyś. (…) Kiedy pandemia się skończy, Amerykanie zorientują się, że głosy innych państw – takich jak Chiny – cieszą się większym zainteresowaniem. Co jeszcze nie oznacza katastrofy, ale będzie to zupełnie inny świat niż ten, do zamieszkiwania którego przyzwyczaili się Amerykanie” – podsumowuje Walt.
Oczywiście USA mogą jeszcze przekuć porażkę w sukces, np. opracowując szczepionkę bądź skuteczny lek na koronawirusa lub biorąc na siebie przywództwo w nowej, globalnej walce z chorobami zakaźnymi. Szkody wizerunkowe, o których pisze Walt, mogą być jednak zbyt dotkliwe. ©℗
Indie ogłosiły listę związków chemicznych, na których eksport wprowadzono ograniczenia. Rząd w New Delhi przestraszył się, że mając koronawirusa u bram 1,3-miliardowego kraju ze słabą opieką zdrowotną, szybko pozbędzie się jakiejkolwiek amunicji do walki z patogenem