Nic tak dobitnie nie świadczy o amerykańskiej wyjątkowości, jak odporność na socjalizm – choćby tylko ten z nazwy. Przekonał się o tym Bernie Sanders, de facto tracąc szansę na nominację demokratów w listopadowych wyborach
Mentalnie byłem już przygotowany na Berniego – komunistę. Miałem wszystko dograne – oznajmił bezpardonowo prezydent Donald Trump, gdy okazało się, że jego rywalem w wyścigu o reelekcję prawdopodobnie zostanie centrysta Joe Biden, a nie dotychczasowy faworyt sondaży i lewej flanki demokratów Bernie Sanders. Niezrzeszony senator z Vermontu – określający się mianem „demokratycznego socjalisty” – w ostatnich dwóch tygodniach przegrał prawybory w kilkunastu stanach i szanse, że się jeszcze odbije, są nikłe. Partyjny establishment, sceptyczny wobec outsidera, który zapowiada rozległą redystrybucję dochodu, odetchnął z ulgą. Nie chodzi jedynie o to, że ambitne plany Sandersa w ciągu 10 lat kosztowałyby USA ok. 50 bln dol., co wiązałoby się z podwojeniem budżetu państwa. Wielu umiarkowanych demokratów obawiało się powtórki z 1972 r., kiedy urzędujący prezydent Richard Nixon rozgromił we wszystkich 50 stanach swojego demokratycznego kontrkandydata George’a McGoverna. Przegranemu wyrzucano później ostry skręt w lewo.
Z tych samych powodów Trump uważał Sandersa za najłatwiejszego przeciwnika w walce o drugą kadencję. Bez trudu przekonałby ludzi, że demokratyczny socjalista to w rzeczywistości zakamuflowany komunista, który wywłaszczy najbogatszych i wprowadzi centralne planowanie. Na pewno nie byłoby to zadanie przerastające Trumpa.
Nonszalanckie wyznanie prezydenta ujawniło coś więcej niż tylko strategię, na wypadek gdyby 3 listopada przyszło mu się zmierzyć z Sandersem. W typowym dla siebie hiperbolicznym stylu Trump wyraził coś, co od dawna kłębiło się w głowach wielu wyborców: że popularny Bernie to rewolucjonista, który chce przeorać duszę Ameryki. A ktoś tak radykalny i bezkompromisowy nie nadaje się na przywódcę Wolnego Świata. Choćby nie wiadomo ile razy zapewniał, że nie jest żadnym współczesnym bolszewikiem – że szanuje reguły konstytucyjne i nie zamierza nacjonalizować gospodarki – ostatecznie w przesiąkniętym kulturą indywidualizmu mainstreamie nigdy nie zyska akceptacji. Jego socjalistyczne poglądy – twierdzą krytycy 78-letniego senatora – są antytezą etosu niezależności, prywatnej inicjatywy i merytokracji, na których zbudowano tożsamość i potęgę USA.
Sanders głosi, że miliarderzy „nie powinni istnieć”. To, że 1 proc. najbogatszych Amerykanów posiada większy majątek niż 90 proc. społeczeństwa, uważa za niemoralne i groteskowe jednocześnie. Firmy, które stały się zbyt duże, aby upaść, lub na tyle duże, aby złamać każdą konkurencję, najchętniej by podzielił. Jego zdaniem amerykańska demokracja potrzebuje nie tyle reformy, ile politycznej rewolucji – masowej mobilizacji milczącej większości, czyli ponad 40 proc. nieaktywnych wyborców, którzy muszą w końcu stanąć w obronie swoich ekonomicznych interesów, dając odpór oligarchicznym tendencjom w państwie. – Moja kampania chce się wziąć za wpływowe grupy nacisku, które dominują w naszym życiu gospodarczym i politycznym. Mówię o Wall Street, firmach ubezpieczeniowych, koncernach farmaceutycznych, sektorze paliwowym, kompleksie obronno-przemysłowym, prywatnym więziennictwie oraz wielkich, wielonarodowych korporacjach – wymieniał długą listę swoich celów, gdy rok temu ogłaszał start w wyścigu o Biały Dom. W sprawiedliwym społeczeństwie – przekonuje Sanders – system gospodarczy i polityczny działałby z korzyścią dla wszystkich, a nie tylko dla uprzywilejowanej mniejszości, jak obecnie. Większość miliarderów przecież nie zbudowała swoich fortun, zwyciężając w uczciwej grze na prawdziwie wolnym rynku, tylko odcina kupony od monopolistycznej pozycji (szef Amazona Jeff Bezos), zdobyła dostęp do poufnych informacji (menedżerowie funduszy hedgingowych), wydaje krocie na kampanie wyborcze (bracia Koch) lub po prostu odziedziczyła wielki majątek (Jim, Rob i Alice Waltonowie, synowie założyciela sieci Walmart).

Gorszy niż wirus

Dla konserwatystów i centrystów odrzucenie Sandersa przez większość elektoratu było dowodem na to, że radykalnie lewicowe idee nigdy nie zakorzenią się w ich społeczeństwie. Bo nic tak dobitnie nie świadczy o amerykańskiej wyjątkowości, jak odporność na socjalizm – choćby tylko ten z nazwy. Wzmacniają ją zresztą media. Opozycja przeciwko socjaliście czasem przybierała w nich formę przerysowanej, antykomunistycznej paniki. Jej nakręcanie to domena ultraprawicowych portali, które od dawna odmalowują senatora z Vermontu jako miłośnika rozwiązań w stylu neosowieckim zasadzającego się na święte dla Amerykanów prawo do wolności i własności. Kroku dotrzymują im komentatorzy telewizji biznesowych reagujący nerwowym śmiechem za każdym razem, gdy słyszą o proponowanych przez polityka stawkach podatku od najbogatszych (od 1 proc. do 8 proc. majątku w zależności od jego wartości). – Postrzegam Berniego Sandersa jako większe zagrożenie dla giełdy od koronawirusa. On nie jest socjalistą, raczej komunistą – oznajmił ostatnio na antenie CNBC Leon Cooperman, miliarder inwestor i szef funduszu hedgingowego Omega Advisors (wartość majątku szanowana na 3,2 mld dol.). Pogłoski o komunizujących zapędach pretendenta dotarły nawet na polskie podwórko, a ich prawdziwość potwierdził na Twitterze Tomasz Lis, ćwierć wieku temu korespondent TVP za oceanem.
Nieoczywistym sojusznikiem libertariańskiej prawicy przeciwko socjaliście stali się centryści. Szczególnie głośnym echem odbiła się niedawno opinia Davida Brooksa, czołowego konserwatywnego publicysty „New York Timesa”, który opisał Sandersa jako autorytarnego antysystemowca zagrzewającego swoich popleczników do walki klasowej. Zdaniem Brooksa zwycięstwo senatora z Vermontu zwiastowałoby koniec tradycyjnego liberalizmu leżącego u podstaw amerykańskiej filozofii politycznej – doktryny, która zakłada, że władzę zdobywa się, budując koalicje, zawierając kompromisy i respektując granice konstytucyjne; która ceni rozsądek, dialog, zrozumienie i tolerancję. „Styl przywódczy Sandersa uosabia wartości populistyczne, które są inne: gniew, ostra i bezwzględna polaryzacja, żądanie czystości ideologicznej od przyjaciół i bezustanna nienawiść do domniemanych wrogów” – napisał Brooks.
Ta surowa ocena po części wynika z niejednoznacznej postawy Sandersa w okresie zimnej wojny, która wymagała krystalicznych deklaracji ideologicznych. Senator wyłamywał się z jej logiki. W 1985 r. jako burmistrz 40-tys. Burlington w stanie Vermont odwiedził Nikaraguę z okazji szóstej rocznicy rewolucji socjalistycznej w tym kraju, a po powrocie pozytywnie wypowiadał się o rządach wspieranych przez ZSRR sandinistów. Cztery lata później gościł na Kubie, którą komplementował za zapewnienie ludziom darmowej opieki zdrowotnej, edukacji i mieszkań. Obawy o jego rzekome komunistyczne sympatie odżyły, gdy niedawno w programie „60 Minutes” stwierdził, że choć zdecydowanie odrzuca autorytarny charakter reżimu na Kubie, to nie wszystko, co przyniósł on mieszkańcom, należy potępić. – Co zrobił Fidel Castro, gdy doszedł do władzy? Wprowadził rozległy program nauki czytania i pisania. Czy było to coś złego, nawet jeśli stał za tym Fidel Castro? – pytał retorycznie Sanders.
Wielu przedstawicieli pokolenia baby boomers, którzy żywo pamiętają wyścig zbrojeń i trwogę przed konfliktem nuklearnym, nie może mu darować moralnej ambiwalencji wobec Związku Radzieckiego. Choć wielokrotnie odcinał się od komunizmu, prawica zarzuca mu, że przymykał oko na zbrodnie lewicowych dyktatur lub szukał dla nich wymówek, przypisując część odpowiedzialności imperialistycznemu podejściu USA. To te demony przywoływał Donald Trump w zeszłorocznym orędziu, kiedy zapewniał, że „Ameryka nigdy nie będzie socjalistycznym krajem”. – Stany Zjednoczone są ufundowane na wolności i niezależności, a nie na rządowym przymusie, dominacji i kontroli – podkreślił prezydent.

Wszystko może być socjalistyczne

Komunizm czy socjalizm – wielu Amerykanów, zwłaszcza konserwatystów, nie widzi między nimi różnicy. Liczy się to, że obie doktryny zakładają transfer władzy z jednostki na państwo. Jak mówi popularne w Stanach powiedzenie, „każdy rząd na tyle silny, aby dać ci wszystko, czego chcesz, jest na tyle silny, aby zabrać ci wszystko, co masz”.
Przez ostatnie 80 lat terminy „socjalizm” i „komunizm” były w stałym arsenale oszczerstw obozu prawicy. Używano ich do dyskredytowania każdej inicjatywy przyznającej nowe uprawnienia administracji federalnej. Wielu republikanów upatrywało pierwszego kroku na drodze do komunizmu w programie prezydenta F.D. Roosevelta „New Deal”, który miał przeciwdziałać skutkom wielkiego kryzysu z lat 1929–1933. Gdy w latach 50. XX w. demokraci zaproponowali powszechne szczepienia dzieci przeciwko polio, sekretarz ds. zdrowia i edukacji w administracji Dwighta Eisenhowera lamentowała, że to próba wprowadzenia tylnymi drzwiami „socjalistycznej medycyny”. Innym rzekomo skrajnie lewackim przedsięwzięciem „Ike’a” była budowa systemu autostrad międzystanowych. Pamiętną ofensywę antylewacką przepuściło na przełomie lat 50. i 60. Amerykańskie Towarzystwo Medyczne (AMA) po tym, jak demokraci w Kongresie ogłosili plan rozszerzenia programu ubezpieczeń emerytalnych i rentowych (Social Security) na zdrowotne. Organizacja tradycyjnie uważała, że wszelkie formy przymusu ubezpieczeniowego – które uwalniają obywateli od indywidualnej odpowiedzialności – otwierają drzwi do inwazji państwa w ich prywatne sprawy, a w dalszej perspektywie do komunizmu. W ramach społecznej kampanii żony lekarzy organizowały dla znajomych pogadanki przy kawie (stąd jej nazwa – Operation Coffee Cup) i zachęcały je do wysyłania do kongresmenów listów przeciwko ustanowieniu „socjalistycznej ochrony zdrowia” (Medicare ostatecznie wprowadzono w 1966 r.).
Czujność rewolucyjna nie osłabła wraz z upadkiem muru berlińskiego – co dotkliwie odczuł szczególnie prezydent Barack Obama. Za jego rządów każda bardziej ambitna inicjatywa Białego Domu, jak ratujący gospodarkę w czasie kryzysu pakiet stymulacyjny czy reforma systemu opieki zdrowotnej (Obamacare), była torpedowana jako ofensywa socjalizmu. Paradoks jest taki, że – jak zauważył Edward Glaeser, ekonomista z Uniwersytetu Harvarda – nikt bardziej nie skorzystał na hojności federalnego rządu niż sceptyczni wobec lewicowych polityk boomersi. Przykład: możliwość odliczenia od podatku odsetek od kredytu hipotecznego jest istotną ulgą dla właścicieli nieruchomości, których średnia wieku w USA to 54 lata. Wszyscy Amerykanie powyżej 65. roku życia mają też dostęp do bezpłatnej opieki zdrowotnej (Medicare). Glaeser nazywa to wręcz „socjalizmem boomersów”.

Młodzi nie wystarczają

Zimnowojenne tropy są dziś niezrozumiałe dla wielu młodszych Amerykanów, którzy nie przeżyli kryzysu kubańskiego czy napięć nuklearnych z pierwszej kadencji Ronalda Reagana. Nie czują tej samej grozy co boomersi, gdy słyszą, że nominację na prezydenta może zdobyć socjalista czy nawet komunista. Narasta w nich za to gorycz życia w świecie późnego kapitalizmu pozbawiającego ich możliwości, które klasa średnia z pokolenia ich rodziców uznawała za standard: stabilnej, satysfakcjonującej pracy w normowanym czasie, zarobków pozwalających odłożyć na mieszkanie i starość, przewidywalnej ścieżki kariery czy spłaty długów studenckich przed emeryturą. Jak wynika z sondażu Instytutu Gallupa, mniej więcej połowa 20- i 30-parolatków pozytywnie ocenia dziś socjalizm (wśród boomersów odsetek ten wynosi 30 proc.). Kapitalizm cieszy się wśród nich niemal identycznym poparciem, tyle że od kilku lat wykazuje ono tendencję zniżkową (w 2010 r. wynosiło 66 proc.). To właśnie osoby urodzone w latach 80. i 90. są trzonem elektoratu Sandersa. Sztandarowe punkty programu wyborczego senatora – powszechny system ochrony zdrowia, umorzenie długów studenckich, bezpłatne uczelnie publiczne, dofinansowanie mieszkalnictwa czynszowego, inwestycje w odnawialne źródła energii – traktują jako konieczne środki zaradcze na ekscesy neoliberalnej polityki gospodarczej ostatnich 30 lat. Dowodem na to, że progresywne idee rezonują wśród amerykańskich milenialsów, jest też rosnąca popularność 30-letniej Alexandrii Ocasio-Cortez, zdeklarowanej socjalistki, która w 2018 r. została najmłodszą w historii kongresmenką, pokonując kandydata partyjnego establishmentu.
Na półmetku demokratycznych prawyborów widać jednak wyraźnie, że Sanders nie był w stanie znacząco wykroczyć poza swoją lojalną, żarliwą bazę, czyli zbudować koniecznej do zdobycia prezydentury szerokiej i różnorodnej koalicji wyborców. Najbardziej oczywista luka to niskie poparcie wśród Afroamerykanów, którzy krytykują go za to, że nie docenia szczególnego wpływu rasizmu na socjoekonomiczne problemy ich grupy, koncentrując się na klasie społecznej jako fundamencie wszelkich nierówności. Bliższa analiza pokazuje, że w sporej części białej klasy średniej – zarówno z wyższym wykształceniem, jak i bez – lewicowy program Sandersa również zderzył się ze ścianą. Mimo że recesja ostro nadszarpnęła stabilność finansową i poczucie kontroli nad własnym życiem tej grupy, a do tego zwiększyła dystans do klasy wyższej, pozostaje ona przywiązana do etyki indywidualnej odpowiedzialności. Jak wyjaśniają socjologowie, „średniacy” są w pewnym sensie zarówno ofiarami gospodarki, jak i nieodpartej obietnicy równych szans i awansu społecznego pod warunkiem ciężkiej pracy i gotowości do stawienia czoła każdej przeszkodzie. „To geniusz, a zarazem pięta Achillesowa amerykańskiej kultury: mamy silne przekonanie o niezależności i sprawczości, nawet jeśli rzeczywistość przeczy naszym oczekiwaniom” – podsumowała w rozmowie z „The Atlantic” Katherine Newman, badaczka mobilności społecznej z Uniwersytetu Massachusetts w Amherst.
W dylematach współczesnej klasy średniej pobrzmiewają echa postaw i konfliktów sprzed ponad 100 lat. Badacze społeczni już pod koniec XIX stulecia zastanawiali się, dlaczego ruch socjalistyczny i partia robotnicza nie przyjmują się w Nowym Świecie. Frapowało to zwłaszcza czołowych teoretyków rewolucji i dyktatury proletariatu – Lenina i Trockiego – bo zgodnie z logiką marksizmu kraj w najwyższym stadium kapitalistycznego rozwoju miał dawać przykład tym, które pozostawały w tyle (w domyśle: USA powinny były zostać pierwszym państwem socjalistycznym). Rozwiązanie tej zagadki zaproponował niemiecki socjolog Werner Sombart w książce z 1906 r. „Dlaczego nie ma socjalizmu w Stanach Zjednoczonych?”. Amerykańskie społeczeństwo – wyjaśniał badacz – jest znaczenie bardziej egalitarne i wolne niż ukształtowane przez stulecia feudalizmu narody Starego Kontynentu. Robotnicy w USA nie tylko mają relatywnie wyższe standardy życiowe niż proletariat europejski, lecz także wierzą w realne szanse awansu społecznego oraz czują dumę z przynależności do wspólnoty narodowej. Słowem: są obywatelami, a nie poddanymi. Sombart zdawał sobie przy tym sprawę, jak wielkie nierówności majątku i władzy zrodził amerykański kapitalizm. Kolejne pokolenia socjologów zrewidowały część tych ustaleń, zwracając uwagę, że mobilność społeczna w USA wcale nie była wyższa niż w Europie, ale mocno zakorzenione przekonanie o Ameryce jako kraju nieograniczonych możliwości tłumiło rewolucyjne nastroje. Ponadto silniejsze niż świadomość klasowa okazały się podziały rasowe, etniczne i językowe wśród robotników, a to skutecznie blokowało formowanie ruchu masowego.
Magazyn DGP z 13 marca 2020 r. / Dziennik Gazeta Prawna
Według europejskich standardów wariant, za którym optuje Sanders, ma więcej wspólnego z tradycyjną socjaldemokracją niż z marksizmem. Senator nie planuje nacjonalizowania banków czy innego kluczowego sektora gospodarki; nie uważa, że państwo mogłoby wyprodukować lepsze elektryczne samochody niż Tesla ani nie chce ograniczać przepływu kapitału. Dostęp do publicznej opieki zdrowotnej, bezpłatnej edukacji, godnego wynagrodzenia i czystego środowiska traktuje w kategoriach prawa każdego obywatela, które warunkuje osiąganie życiowych celów. Kiedy kilka lat temu publicznie wyraził swój podziw dla Danii, w której widział modelowy przykład demokratycznego socjalizmu, ówczesny premier tego kraju Lars Løkke Rasmussen uprzejmie podziękował za komplementy, ale podkreślił, że skandynawskie państwo dobrobytu ma wolnorynkową gospodarkę – nie ma mowy o centralnym planowaniu.