W wyścigu o nominację kandydata, który w listopadzie zmierzy się z Donaldem Trumpem, pozostaje pięcioro pretendentów.
Nominalnie prawybory w New Hampshire wygrał Bernie Sanders. I tyle można powiedzieć o jego zwycięstwie. Zdobył ledwie jedną czwartą głosów, o 1 pkt proc. więcej niż drugi w kolejce – burmistrz South Bend Pete Buttigieg. Co więcej, Sanders w tym stanie Nowej Anglii był niemal u siebie, bo obok jest jego rodzinny Vermont, zaś Buttigieg reprezentuje krajobraz zupełnie innej Ameryki.
Poza tym obaj dostaną identyczną liczbę delegatów (po dziewięciu) na partyjną konwencję, która w lipcu w Milwaukee zatwierdzi kandydata demokratów na prezydenta. Na wynik Sandersa można więc równie dobrze patrzeć jak na srogą porażkę, bo cztery lata temu w tym stanie ten – jak sam się określa – socjalista pokonał faworytkę establishmentu Hillary Clinton, zdobywając aż 60 proc. głosów. Obecny wynik to pierwszy poważny sygnał, że twarda baza jego elektoratu się rozpada. Po Iowa i New Hampshire widać, że 70 proc. elektoratu demokratów woli kogoś o innych poglądach niż senator z Vermont.
I tu kryje się istota problemu, który ujawniły prawybory w New Hampshire. Jak pisaliśmy na łamach DGP, wewnętrzny spór rywali Donalda Trumpa sprowadza się do podziału na lewicowe skrzydło partii oraz centrowe, ironicznie zwane demokratycznym skrzydłem Partii Demokratycznej. Sanders przewodzi temu pierwszemu, Buttigieg wyrasta na lidera drugiego. Ameryka zdaje się wchodzić w Petementum. To zbitka imienia polityka oraz angielskiego określenia na pęd (momentum), od kilku dekad używanego w politycznym żargonie w chwili, kiedy kandydat zaczyna gwałtownie nabierać wiatru w żagle.
38-letni burmistrz 100-tys. miasteczka z głębokiej prowincji jednego z tradycyjnie republikańskich stanów odróżnia się od konkurentów koncyliacyjnym przesłaniem i wolą dialogu. Nieco zdziwieni komentatorzy tym właśnie tłumaczą gwałtowny wzrost popularności polityka, o którym rok temu nie słyszeli nawet politolodzy. W starciu demokratów walczy teraz o pierwsze miejsce z senatorem Sandersem, pozostawiając w tyle niedawnego lidera sondaży, byłego wiceprezydenta Joego Bidena.
Ten ostatni zaliczył jeszcze większą wpadkę niż w Iowa. W ciągu nieco ponad tygodnia spadł z pozycji faworyta na piąte miejsce. Ale miał wcześniej dostęp do wewnętrznych sondaży i wiedział od paru dni, jakie lanie dostanie w New Hampshire. Nie znaczy to, że zastępca Baracka Obamy już pożegnał się z wyścigiem, bo przed nami teraz głosowania w Nevadzie i Karolinie Południowej, stanach z dużym odsetkiem mniejszości etnicznych, które na razie z dystansem podchodzą i do Sandersa, i Buttigiega.
W wyścigu pozostają jeszcze dwie kobiety, obie popierane przez dziennik „New York Times”. Nowojorska gazeta wyróżniła senator Elizabeth Warren z Massachusetts jako progresywną twarz partii oraz senator Amy Klobuchar z Minnesoty jako jej pragmatyczne oblicze. Ta ostatnia wbrew sondażom i ślamazarnej kampanii wskoczyła w New Hampshire na trzecie miejsce i z 20 proc. głosów prawie nawiązała walkę z Sandersem i Buttigiegiem. Polityczka po słabych wynikach badań opinii jesienią postanowiła nie rzucać rękawicy, licząc, że rywale będą słuchać jej głosu i zwycięzca prawyborów zaproponuje jej wiceprezydenturę. Teraz okazuje się, że Klobuchar może powalczyć o główną nagrodę. Co innego Warren. Zwyciężczyni letnich i jesiennych wewnątrzpartyjnych debat i znana pogromczymi banksterów nie jest w stanie przekroczyć 10 proc.
Partia Demokratyczna stoi przed poważnym problemem strukturalnym i jeżeli ten sezon wyborczy trzeba będzie spisać na straty, czeka ją reforma procedur prawyborczych. Na razie cała kampania skupiała się na dwóch małych stanach, a i tak daleko jeszcze do wyłonienia faworyta. Wnioski są następujące: po pierwsze, nie można nadawać priorytetowej rangi prawyborom w peryferyjnym stanie. To niedemokratyczne, bo głos wyborcy z Iowa, która zawsze głosuje jako pierwsza w kraju, oraz New Hampshire, zawsze drugiego w kolejności, waży o wiele więcej niż tego z Kalifornii, wybierającej delegatów za miesiąc.
Po drugie, wyborca z obydwu tych stanów jest w ponad 90 proc. biały i średnio starszy niż reszta Ameryki, nie oddaje zatem ani elektoratu demokratów, ani całych USA. Od technicznej strony prowadzenia kampanii obydwa stany nie są dobrym testem budowania struktur i wyborczej machiny. A przede wszystkim plebiscyty polegające na konwentyklu, czyli uprzedzającej głosowanie dyskusji – jak to miało miejsce w Iowa i będzie za chwilę się działo w trzecim w cyklu prawyborów stanie, czyli Nevadzie – nie są ściśle demokratyczne, bo głosowanie jest jawne i wyborca może ulec presji.
Warto wspomnieć, że po stronie republikańskiej też odbył się plebiscyt. Donald Trump zebrał prawie 86 proc. głosów i 20 delegatów na konwencję. We wtorek wieczorem chwalił się na Twitterze, że otrzymał więcej głosów niż jakikolwiek inny republikański kandydat w historii prawyborów w New Hampshire. To prawda, jednak to osiągnięcie blednie, gdy nie ma się prawdziwych przeciwników. Urzędujący prezydent walczy z dwoma pozbawionymi pieniędzy na kampanię outsiderami. W 2012 r. w ten sam sposób w New Hampshire zwyciężył Barack Obama, a osiem lat wcześniej George W. Bush. W 1996 r. podobnie poszło kolejnemu ubiegającemu się o reelekcję prezydentowi, czyli Billowi Clintonowi.