Zadziwiający jest spokój, który panuje na dzień przed brexitem. Wielu sceptyków widziało ten moment w zupełnie innych, apokaliptycznych barwach. Tiry z rozmrażającą się żywnością miały utknąć w kilometrowych kolejkach w oczekiwaniu na możliwość wjazdu na Wyspy.
W odwrotną stronę miały tworzyć się karawany samochodów na polskich, litewskich czy czeskich blachach, by w ostatniej chwili przedostać się na kontynent. W londyńskim City miał gasnąć ostatni monitor wyświetlający transakcje finansowe przepływające przez tamtejsze serwery. A Szkoci powinni właśnie dokręcać ostatnie śruby w budkach kontrolnych na świeżo powołanej granicy z Anglią.
Tymczasem jedyne, co obserwujemy, to ckliwa seria pożegnań z Brytyjczykami w brukselskich instytucjach. Przed brexitem doszło wprawdzie do kilku zmian, ale w żadnym wypadku nie można mówić o trzęsieniu ziemi, które prorokowano przez ostatnie trzy i pół roku. Faktycznie część banków musiała wzmocnić swoje oddziały w centrach finansowych UE. We Frankfurcie otworzyło się 30 banków działających wcześniej na terenie Wielkiej Brytanii i przybyło 1500 pracowników sektora finansowego. Kolejne kilka tysięcy szykuje się do wyjazdu do Paryża.
Brytyjskie banki potrzebują oddziałów na kontynencie, żeby zgodnie z unijnym prawem móc w pełni obsługiwać klientów wszystkich krajów Wspólnoty. Zmiany te nie naruszają pozycji londyńskiego City, gdzie w branży pracuje blisko 400 tys. osób. Stolica Wielkiej Brytanii pozostaje drugim po Nowym Jorku największym światowym centrum finansów. To tam powstaje najwięcej europejskich fintechów, przełomowych technologicznie rozwiązań, które zmieniają sposób, w jaki używamy pieniędzy.
Nie załamie się też brytyjski przemysł, bo nie doszło do zapowiadanego exodusu migrantów z Polski i innych krajów Europy Środkowej i Wschodniej. Wciąż milion rodaków mieszka i pracuje na Wyspach. Jeśli ta liczba się nieznacznie zmniejszyła, to głównie dlatego, że osoby żyjące tam dłużej uzyskały brytyjskie obywatelstwo. Postąpili podobnie jak Brytyjczycy żyjący w innych krajach UE, którzy po referendum postarali się o obywatelstwo kraju, w którym mieszkają.
W Niemczech w ciągu ostatnich trzech lat odnotowano kilkadziesiąt tysięcy takich przypadków. Ale czego to dowodzi? Raczej racjonalnej i pragmatycznej potrzeby zabezpieczenia się przed ewentualnymi skutkami, bo też żaden z Brytyjczyków nie musiał zrzekać się własnego obywatelstwa i oddawać paszportu Zjednoczonego Królestwa. Co więcej, po osiągnięciu zgody co do daty wyjścia Wielkiej Brytanii z UE tamtejsze prognozy gospodarcze zaczęły się polepszać, a w Londynie wznowiono inwestycje budowlane, wstrzymane z powodu dotychczasowej zbyt dużej liczby znaków zapytania.
Większość brexitowych proroctw się nie spełniła. Za dużo było w nich żółci, rozgoryczenia i chciejstwa. Niemieccy komentatorzy i politycy od początku próbowali przekonać, głównie samych siebie, jak wielkim błędem była decyzja Brytyjczyków i jak bardzo na tym kroku stracą. Cała stara Unia poczuła się zraniona. W końcu o odejściu poinformował nie byle kto, tylko partner z górnej półki, znany z poczucia humoru, dobrego stylu, obyty w świecie jak nikt inny w Europie.
Na razie najboleśniejszy dla nas, mieszkańców państw Unii, będzie moment w sobotę rano, gdy zadamy sobie pytanie, czy Beatlesi lub Stonesi są jeszcze trochę „nasi”, czy już jednak tylko „ich”. Trzeba przyznać, że mogło być gorzej. Ten cały pesymizm, który w ostatnich latach wiódł prym w komentarzach na temat brexitowych konsekwencji, nie został jednak wyssany z palca. Jutro o 23. czasu brytyjskiego zmieni się tyle, co nic. Ale jeśli okres przejściowy przewidziany na bieżący rok nie przyniesie konkretnych regulacji rozwodowych, skutki mogą być bardzo bolesne. Najgorsze z proroctw, widmo „no deal”, nie przestanie nas straszyć.