Premier Boris Johnson ma twardy orzech do zgryzienia: czy opłaci mu się rozwiązanie Izby Gmin.
– Mamy parlament, który nie jest w stanie pójść naprzód, cofnąć się lub nawet zgodzić się co do stania w miejscu. Jest tak podzielony i niezdolny do działania oraz tak skłócony z rządem, że powinien być rozwiązany i zastąpiony nowym – napisał wczoraj na łamach „The Daily Telegraph” były minister spraw zagranicznych William Hague.
Przyspieszony plebiscyt wydaje się całkiem realnym scenariuszem. Dla Downing Street 10 byłoby to atrakcyjne rozwiązanie, jeśli parlament w tym tygodniu zwiąże Borisowi Johnsonowi ręce w kwestii brexitu. De facto będzie to oznaczało, że rząd straci większość w parlamencie (przynajmniej jeśli chodzi o działania w związku z rozwodem z Unią Europejską). Skrócenie poselskiej kadencji jest jedyną drogą do jej odzyskania.
A przeciwni polityce rządu posłowie zwrócili się wczoraj do przewodniczącego Izby Gmin o rozpoczęcie nadzwyczajnej debaty w związku z brexitem. To pierwszy krok na drodze do uchwalenia ustawy, która zmusi rząd do złożenia na Radzie Europejskiej wniosku o przedłużenie członkostwa Wielkiej Brytanii w UE do 31 stycznia, czyli odsunięcie brexitu w czasie. Chyba że do 19 października posłowie przyjmą nowe porozumienie z Brukselą lub opowiedzą się w głosowaniu za twardym brexitem (dotychczas rząd stał na stanowisku, że nie potrzebuje zgody Izby Gmin na taki sposób wyjścia).
Trudno jednak powiedzieć, czy wyborczy gambit opłaciłby się Johnsonowi. Faktem jest, że od zmiany na stanowisku premiera notowania torysów podskoczyły o mniej więcej 10 pkt proc. Przeprowadzony pod koniec sierpnia sondaż dla „The Mail on Sunday” wskazuje, że konserwatyści mogliby liczyć na 35 proc. głosów. To może nie wystarczyć do samodzielnego rządzenia – podczas ostatniego, dużego zwycięstwa wyborczego w 2015 r. partia Borisa Jonsona zdobyła 330 mandatów przy poparciu 36,9 proc.
Niepewności co do wyniku dodaje fakt, że w sondażach mocno stoją liberalni demokraci (18 proc.), którzy mogliby odebrać konserwatystom parę cennych mandatów, a także Partia Brexitu Nigela Farage’a (14 proc.). W przypadku tej ostatniej nie wiadomo tylko, na ile poparcie ma szansę przełożyć się na miejsca w Izbie Gmin. Farage’owi pomimo dwucyfrowych wyników nie udało się nigdy wprowadzić sensownej reprezentacji parlamentarnej (w 2015 r. poprzednie ugrupowanie polityka UKIP, czyli Partia Niepodległości Zjednoczonego Królestwa, miała 12,6 proc. głosów i tylko jednego posła).
Największe ugrupowanie opozycyjne – czyli Partia Pracy – w sondażu otrzymało 25 proc. poparcia. Poparcie laburzystów jest kluczowe, jeśli miałby przejść wniosek o skrócenie kadencji parlamentu – zgodnie z prawem musi się za nim opowiedzieć dwie trzecie posłów. I chociaż lider partii Jeremy Corbyn od dawna mówił, że wcześniejsze wybory i odebranie władzy konserwatystom to jedyna możliwość na wyjście z brexitowego pata, to sondaże po prostu nie dają mu obecnie na to zbyt wielkich szans.
Co więcej, istnieje obawa, że premier mógłby wykorzystać rozwiązanie parlamentu, żeby przeforsować twardy brexit. Ponieważ to w ręku szefa rządu jest ustalenie daty plebiscytu, to Johnson mógłby po prostu zgodzić się na jedną datę, a kiedy Izba Gmin zgodzi się już na rozwiązanie, wyznaczyć inną – po 31 października, czyli po wyjściu z Unii Europejskiej. Premier nazwał podejrzenia, że byłby gotów tak zrobić, „czymś rodem z głowy noszącej na co dzień czapkę z folii aluminiowej” – przedmiotu kojarzonego ze zwolennikami teorii spiskowych.
Ponieważ jednak diagnoza o dysfunkcyjności obecnego parlamentu nie pojawia się po raz pierwszy – ostatnie pół roku rządów Theresy May to były nieustanne plotki o wcześniejszych wyborach – możliwy jest również wariant, w którym partie godzą się na plebiscyt, ale pod warunkiem, że Johnson obieca przesunąć brexit. Jeremy Corbyn stwierdził wczoraj, że możliwe jest osiągnięcie tych dwóch rzeczy na raz.
Przyspieszony plebiscyt wydaje się realnym scenariuszem