O prezydencką kandydaturę w Stanach Zjednoczonych ubiega się już 20 polityków Partii Demokratycznej. Ale dlaczego największą popularnością cieszy się wśród nich Joe Biden?
Magazyn DGP / Dziennik Gazeta Prawna
Ameryka wybiera nowego prezydenta (POTUS, President of the United States). To znaczy, wybory mają się odbyć dopiero w listopadzie 2020 r. To za półtora roku, pomyślicie. Ale kiedy prezydentem kraju jest Donald Trump, jego polityczni wrogowie, czyli demokraci, wolą się przygotować do walki odpowiednio wcześnie. Osoba, którą wyłonią w długim i żmudnym procesie prawyborów, będzie miała bowiem za zadanie pokonać obecnego prezydenta. Ale to nie wszystko. Demokratyczna część kraju nie będzie usatysfakcjonowana, jeśli owa osoba nie wygra spektakularnie, nie wykona na ciele Trumpa rytualnego tańca zwycięstwa i nie odmieni oblicza Ziemi.
Z ramienia demokratów już ponad 20 osób chce ubiegać się o najważniejszy urząd w państwie. A ponieważ bardzo prawdopodobne jest, że to właśnie oni dojdą do władzy w 2020 r., musimy zacząć się im poważnie przyglądać. Dlatego że wynik tych wyborów jest dla nas istotny – ale także dlatego, że amerykańskie prawybory, jak pamiętamy chociażby ze starcia Obamy z Hillary Clinton, bywają bezlitosne, szalone, agresywne. To rozrywka, nie przymierzając, jak oglądanie „Igrzysk śmierci”, w których wśród startujących („trybutów”) mógł przeżyć jedynie zwycięzca.

Przyszłość nazywa się AOC

Aby dobrze zrozumieć paradoksy tych prawyborów, najpierw należy wspomnieć osobę, która w nich nie kandyduje, a mianowicie Alexandrię Ocasio-Cortez (znaną jako AOC), która w ostatnich wyborach dostała się do Izby Reprezentantów jako demokratka. AOC jest nietypowa. To pochodząca z biednej rodziny niebiała, progresywna kobieta, która przed trzydziestką zdołała pokonać należącego do establishmentu partii rywala. Programowo nie bierze pieniędzy od wielkiego biznesu. Jest bezkompromisowo zainteresowana losem pracowników, kobiet, emigrantów i środowiska. Ma masy fanów na Twitterze. Po sieci krąży filmik z jej seksownym tańcem na dachu Uniwersytetu Bostońskiego i wcale nie ujmuje jej to popularności. Co by się stało, gdybyśmy parę lat temu zobaczyli frywolnie pląsającą Clinton?
Czemu AOC jest tu ważna? Bo jest symbolem nowego. Uwielbienie, jakim się cieszy, przekonało demokratów, że to ludzie tacy jak ona są przyszłością ich ugrupowania. Że partia musi się odmłodzić, uprogresywnić, a może nawet przeprosić z socjalizmem. Musi otworzyć się na mniejszości i wpuścić je w swoje szeregi; jednoznacznie opowiedzieć po stronie LGBT+, feminizmu i #MeToo; wyrzec rasizmu i ksenofobii. Bo czasy Obamy to już zamierzchła neoliberalna przeszłość. A czasy Clintona wyborcom AOC mogą się już mylić z czasami młodszego Busha – w końcu nie jest łatwo odróżnić dwóch zapamiętałych konserwatystów, za jakich uchodzą w oczach pokolenia AOC. Nic więc dziwnego, że lista kandydatów na kandydata na prezydenta jest pełna potencjalnych „pierwszych” – jak choćby pierwszych kobiet prezydentek.
Kto czytał „Igrzyska śmierci”, ten wie, że trybuci musieli się najpierw zaprezentować w telewizyjnym show. Rzućmy więc okiem na najważniejszych demokratycznych kandydatów, których lista jest jakby skomponowana w hołdzie dla progresywnego elektoratu.

Gotowi na śmierć pozdrawiają cezara

Listę otwiera Bernie Sanders, niezależny senator, którego ojciec urodził się w polskich Słopnicach. Nie trzeba nikomu dokładnie przedstawiać, bo znamy go już jako wielkiego przegranego poprzednich prawyborów, w których oddał zwycięstwo Clinton i zostawił po sobie pokaźną grupę rozczarowanych demokratów. Sanders jest może wiekowy (zbliża się do osiemdziesiątki) i biały, ale byłby pierwszym prezydentem żydowskiego pochodzenia – i pierwszym, który otwarcie i głośno użył w Ameryce słowa „socjalizm”. Wspiera program ubezpieczeń zdrowotnych dla wszystkich (Medicare for All), nową inicjatywę społeczno-klimatyczną, w której ręce maczała AOC (Green New Deal), podniesienie płacy minimalnej do 15 dol. za godzinę i studia za darmo. Twierdzi, że chce zmieniać kraj zgodnie z zasadami „sprawiedliwości ekonomicznej, społecznej, rasowej i środowiskowej”. Wzmianka o „sprawiedliwości rasowej” wynika z nauczki wyciągniętej z poprzedniej kampanii, kiedy Sanders zdenerwował ruch Black Lives Matter, sugerując, że opresja rasowa jest tylko tłem opresji ekonomicznej, a „liczą się wszystkie życia”. Jego pozycję wśród młodych podbija rosnące u młodej lewicy przekonanie, że nie ma przeszkód, by USA były drugą mityczną Szwecją, a także współpraca z AOC.
Kolejna jest (również dobrze znana tym, którzy śledzą amerykańską politykę) Elizabeth Warren, senatorka, prawniczka, była wykładowczyni Uniwersytetu Harvarda, weteranka obrony praw konsumenta i pracownika. Też wspiera Green New Deal i Medicare for All; chce też opodatkować bogaczy. Jest również jedyną w tej kampanii, która wykonała najniebezpieczniejszy w obecnej strukturze medialnej ruch, a mianowicie otwarcie zadeklarowała pracę na rzecz złamania monopoli w rodzaju Facebooka czy Amazona. Nie dość, że nie ma po swojej stronie Marka Zuckerberga, to jeszcze zmniejszyła swoje szanse, pokazując czarno na białym, że wcale nie jest cool – swoją kandydaturę ogłosiła bowiem w mediach społecznościowych, pijąc piwo i niestety nie wyglądało to tak fajnie, jak twitterowe filmiki AOC. Innym ciągnącym się za nią problemem jest rzekome zawłaszczanie opresji rdzennych Amerykanów. W aplikacji na Harvard zaznaczyła bowiem rdzenne pochodzenie. Podobno jakieś tam krople indiańskiej krwi ma, ale skandal to skandal i alt-prawica już zawsze będzie o tej białej jak ściana kobiecie mówiła z przekąsem „Pocahontas”.
Kompetentną, wiarygodną kandydaturę Warren najlepiej podsumował satyryczny program „Saturday Night Live”, w którym przypomniano artykuły narzekające na to, że Warren nie jest kimś, „kogo się lubi”. „Czy da się mnie lubić?” – pyta aktorka grająca Warren. „Pewnie nie. Badania prostaty też nie bardzo. Ale potrzebujesz go. Bo inaczej umrzesz”. Pochyl się, Ameryko, bo potrzeba ci kogoś, kto naprawdę zawalczy z monopolem.
Sanders i Warren mają już jednak swoje lata i mogą nie wydawać się wystarczająco „przyszłościowi”. Dlatego dopiero od teraz na liście trybutów zaczyna robić się ciekawie. Oto na przykład Pete Buttigieg, młody (mocno przed czterdziestką!) burmistrz miasta z Indiany, którego sam Obama „naznaczył” kiedyś jako obiecującego demokratę. Jak zauważył portal Vox, Buttigieg nie używa słowa „walka”, którym przyprawione są wszystkie wystąpienia innych trybutów, za to – jak Obama – woli „przyszłość” i „nadzieję”. Najkrócej podsumował się sam, mówiąc, że ludzie często lubią wybierać dokładne przeciwieństwo ostatniego prezydenta, „a można powiedzieć, że nie da się wybrać kogoś bardziej niepodobnego do Trumpa niż wyluzowanego intelektualistę, młodego burmistrza geja ze środkowego zachodu USA”. Kiedy indziej powiedział, że jest jedyną szansą Ameryki na wybranie „pochodzącego z Malty leworęcznego członka Kościoła episkopalnego, homoseksualnego weterana wojennego i millennialsa”. Mąż Buttigiega na szczęście nie przyjął jego nazwiska, bo nikt nie wie, jak je wymawiać. Trump nadał mu już przezwisko, mówiąc, że „prezydentem kraju nie może być Alfred E. Neuman” – to zabawny bohater komiksu o twarzy podobnej do Buttigiega. Zapytany o to burmistrz powiedział: „No cóż, musiałem to wyguglować. To pewnie jakieś odniesienie kulturowe starszego pokolenia”.
Następną nadzieją demokratów jest Beto O’Rourke z Teksasu, który wsławił się tym, że nie pokonał republikanina Teda Cruza w wyborach, ale był blisko, co w tym stanie jest nie lada wyczynem. Beto może nie byłby pierwszą kobietą, socjalistą, Żydem lub gejem na stanowisku prezydenta, ale… nie do końca wiadomo kim, na pewno miłym gościem z niezłym ładunkiem charyzmy. Po sieci rozchodziły się filmiki z O’Rourkiem z pasją wypowiadającego się o różnych progresywnych kwestiach, np. o antyrasistowskich protestach graczy w futbol amerykański, którzy zamiast powstać przy dźwiękach hymnu narodowego, klękali. Pół Ameryki twierdzi, że gracze w ten sposób okazują brak szacunku fladze i żołnierzom; druga połowa, również Beto, widzi w tym piękny protest obywatelski – a O’Rourke porównał klęczących do Rosy Parks. Kandydat ów jest przykładem idealnego produktu politycznego. Ładny, mówi pięknie i udaje mu się to robić przy użyciu bardzo niewielu konkretów. Człowiek mu od razu wierzy i ma poczucie uczestniczenia w czymś istotnym.
Są jeszcze Kamala Harris i Cory Booker, oboje ciężko pracujący prawodawcy z Waszyngtonu, ale dla twitterowo-facebookowej lewicy ważni głównie ze względu na pochodzenie etniczne. Booker co prawda jako Afroamerykanin nie byłby już po Obamie wielkim powiewem prezydenckiej świeżości. Za to Harris jako POTUS byłaby niewątpliwie pionierką – pierwszą kobietą, pierwszą hinduską (po matce) i pierwszą czarną kobietą (po ojcu) na tym stanowisku. Jej wadą jest, jak dotąd, niemożność zajęcia jednoznacznego stanowiska w żadnej kontrowersyjnej sprawie. Co pani myśli o reparacjach dla Afroamerykanów? – pyta ją prasa. „Trzeba o tym porozmawiać”. Co pani myśli o klimacie? „To na pewno ważna sprawa”. „Czy Kamala Harris jest zbyt ostrożna? Trzeba o tym porozmawiać” – głosił wyśmiewający tę tendencję nagłówek dziennika „San Francisco Chronicle”.
Innym wartym wspomnienia trybutem jest Tulsi Gabbard – demokratka z gatunku niestandardowych. Jest aktywna głównie w sprawach polityki międzynarodowej. Jako była żołnierka, która na misjach widziała niejedno, twierdzi, że niemal wszystkie amerykańskie interwencje mające „naprawić” zbrodnicze reżimy były całkowicie chybione. Zamiast pomagać uciśnionym przez nie ludziom, przynosiły im tylko więcej cierpienia; nie umacniały międzynarodowej pozycji USA i marnowały masę pieniędzy potrzebnych na poprawę jakości życia Amerykanów. Gabbard wsławiła się spotkaniem z Baszirem al-Asadem – amerykańska lewica i część prawicy, nie mogąc przejść do porządku dziennego nad użyciem przez niego broni chemicznej, ogłosiła go politycznym „nietykalnym”. Gabbard jednak twierdziła, że rozmowy z Asadem, który owszem, popełnia zbrodnie, i tak są w interesie i USA, i Syryjczyków. Broń chemiczna jest używana przez obie strony konfliktu, Al-Kaida rośnie w Syrii w siłę, a zbrojna opozycja Ameryki względem jego reżimu tylko powiększy liczbę cierpiących ofiar. Jej realizm w kwestii interwencjonizmu nie czyni jej „gołębiem” – w kwestii faktycznej obrony USA jest w stanie, jak deklaruje, zrobić wszystko. Można się spierać, ale na pewno jest w pięknej, nieagresywnie pewnej siebie, często ozdobionej hawajskim wieńcem Gabbard coś magnetycznego, przekonującego i uspokajającego.
Oto subiektywny wybór najciekawszych trybutów – kobiety, geje, millennialsi, niebiali, socjaliści, rycerze klimatu, antymonopoliści. Zupełnie jak na zamówienie demokratycznego pokolenia AOC.
A kto wygra? Żadne z nich. Prawdopodobnie będzie to Joe Biden.

Nikt nie jest tym, kim chciałby być

Nikt – jeśli pod uwagę wziąć liberalne media i twitterową aktywność Demokratów – nie chciał, żeby do Igrzysk śmierci włączył się Biden, 76-letni wiceprezydent Baracka Obamy, przedstawiciel establishmentu partii. To nie tak, że Bidena się nie lubi – jest on zabawny i wujaszkowaty, lubi współpracę ponad podziałami. Ale jest wszystkim, czego nienawidzą w swojej partii „młodzi demokraci”.
Biden głosował za wojną w Iraku. Niedawno został oskarżony przez kilka kobiet o syndrom wędrujących rąk i niechciane całusy w czubek głowy. W ważnej dla amerykańskich kobiet sprawie Anity Hill (oskarżyła Clarence’a Thomasa, kandydata do Sądu Najwyższego, o molestowanie) wykazał się brakiem zaangażowania. Często głosował przeciwko ustawom, które mogły być uznane za dalekie krewne założeń socjalizmu. Jest paradygmatycznym „insiderem” waszyngtońskim, jednym z tych demokratów, którzy długo szczycili się swoim umiarkowaniem oraz zdolnościami koalicyjnymi i chętnie współpracowali z republikanami. Z każdym poklepie się po plecach, do każdego mrugnie. Jest uosobieniem Wielkiego Rozczarowania Obamą, które wśród demokratów właśnie zyskuje pełniejszą samoświadomość. Można powiedzieć, że jest trochę jak nasz Grzegorz Schetyna – chociaż ma o wiele więcej gracji i bardziej zniewalający uśmiech, to jednak też wykonuje ten sam neurotyczny taniec, to rzucając się na lewo ku aplauzom tłumów, to znów dyskretnie pląsając w stronę pragmatycznego centrum, gdzie tak naprawdę leży jego serce.
Zaraz po przystąpieniu Bidena do wyścigu sztab Sandersa pisał do swoich sympatyków (cytuję za artykułem Gabriela De Benedettiego w „New York Magazine”): „Dobre wieści. Mamy o wiele więcej indywidualnych wpłat niż on. O wiele. Złe wieści: kiedy jego sztab podliczy już czeki, jakie zebrali na wartej 700 tys. dol. kweście w domu lobbysty telekomunikacyjnego, okaże się, że mają już więcej niż my”. Bo Biden „mizia” się ze wszystkimi – także z lobbystami. I nie tylko on: jego syn Hunter ma potencjalnie kłopotliwe kontakty biznesowe z różnymi krajami, m.in. z Chinami; to często cytowany powód, dla którego Biden jest Chinom tak przychylny.
I to właśnie ten Biden od razu wysuwa się na prowadzenie. Tak, dzieje się to w klimacie radykalizacji lewicy, uprogresywnienia demokratów, nawoływań o czystość ideologiczną i życiorysową. Dlaczego? Przecież kto jak kto, ale Biden, nawet jeśli wygra z Trumpem, to nie odmieni oblicza Ziemi, czy choćby samych Stanów Zjednoczonych.
Najlepszą odpowiedź ma na to Jonathan Chait z „New York Magazine”, który w artykule „What Joe Biden is Teaching Democrats About Democrats” (Czego Joe Biden uczy demokratów o nich samych) twierdzi, że pogłoski o lewicowości demokratów są mocno przesadzone. Biorą się z potrzeby zaoferowania przeciwwagi dla trumpizmu, a także z działań samej prawicy, której wygodnie opisywać liberałów jako skrajnych lewaków i socjalistów. „Triumf lewicowości jest czymś między ruchem, który zaczął się na długo przed swoim czasem, a bąblem, który właśnie pękł” – pisze Chait i dodaje, że najważniejszym czynnikiem ukrywającym względny konserwatyzm amerykańskich demokratów był Twitter. „Nie da się przecenić stopnia, w jakim ta platforma wpływa na umysły profesjonalnych obserwatorów polityki. Częścią czaru tej platformy jest to, że kreuje symulakrum rzeczywistości (…). A ponieważ Twitter pozornie przypomina rzeczywistą debatę polityczną – w końcu zawiera w sobie całe spektrum polityczne, lewicę i prawicę – łatwo go z rzeczywistością pomylić”.
Dlatego do Partii Demokratycznej musi dotrzeć, że „czołówka jej intelektualistów i aktywistów radykalnie się różni tak od jej polityków, jak i elektoratu”. Chait przywołuje Nancy Pelosi, uosobienie establishmentu partii, która w jednym z wywiadów odcięła się od socjalizmu i momentalnie została zapytana, co w takim razie sądzi o AOC i „ruchu” z nią związanym, jaki zawiązuje się w Kongresie. „To może, ja wiem, pięć osób” – powiedziała Pelosi z pogardliwą miną. Wygląda na to, że miała rację.
I znów trudno uniknąć skojarzeń z naszą Koalicją Europejską, naparzaną przez warszawską lewicową bańkę, by odmłodziła się i przesunęła się mocniej na lewo. Kto wie, może i u nas potencjalna lewoskrętność elektoratu jest mocno przesadzona, a Schetyna będzie tańczył na trupach Razem, Wiosny i swoich lewicowych „przystawek”, tak jak Biden będzie tańczyć na ciałach Sandersa, Warren, Buttigiega i Harris. Z tym, że Schetyna pokona swoich sztuką uników, a Biden najnowocześniejszą bronią: ciężkim czekiem od telekomunikacyjnego lobbysty.
Czy tak będzie? To faktycznie prawdopodobne, że siedemdziesięciolatek pokona młode pokolenie AOC. Ale los płatał nam już różne polityczne figle; wciąż jest czas, by ktoś inny wycofał się na prowadzenie.
Niech zaczną się Igrzyska śmierci.