Zapowiedź nałożenia nowych ceł na chińskie towary na razie nie wywróciła rozmów handlowych między Waszyngtonem a Pekinem. Do kolejnej rundy ma dojść w czwartek.
Jutro do Ameryki przyleci odpowiedzialny za negocjacje wicepremier Liu He wraz z gronem współpracowników. Wczoraj wizytę potwierdziło chińskie ministerstwo spraw zagranicznych. Pojawiły się bowiem spekulacje, że przyjazd zostanie odwołany w odpowiedzi na poniedziałkowe groźby Donalda Trumpa. Prezydent zapowiedział na Twitterze, że jeśli Chińczycy nie zmiękczą swojego stanowiska, to jest gotów w piątek wprowadzić nowe cła na towary z Państwa Środka wwożone do USA.
Negocjacje handlowe między dwoma supermocarstwami trwają od końca 2018 r. i dotyczą takich zagadnień, jak warunki prowadzenia biznesu w Chinach przez zagraniczne firmy, a także znoszenia ograniczeń pozacelnych przez Pekin oraz zwiększenia amerykańskiego eksportu do Chin. Początkowo rozmowy miały się zakończyć na początku marca. Przedstawiciele administracji USA poinformowali jednak, że strony potrzebują więcej czasu. Od tej pory wokół negocjacji panowała cisza, którą przerwał dopiero Trump serią tweetów.

Zapach ceł o poranku

Od czwartkowych i piątkowych rozmów zależy, jak dalej potoczy się konfrontacja handlowa. Prezydent USA zagroził bowiem, że stawki celne na chińskie towary podniesie w piątek w samo południe. Chodzi o partię importu z Państwa Środka o wartości 200 mld dol., która już w ubiegłym roku została obłożona 10-proc. daniną. Trump chce ją podnieść do 25 proc. i rozpocząć przygotowania do wprowadzenia ceł na resztę sprowadzanych zza Wielkiego Muru towarów (oprócz tego od 2018 r. obowiązuje również stawka 25 proc. na dobra o wartości 50 mld dol.).
Najgorszy wariant zakłada, że wizyta Liu nie rozwieje wątpliwości Trumpa co do wyniku negocjacji, w związku z czym prezydent powie „sprawdzam” i zrealizuje swoje groźby. Chiny nie będą miały wówczas innego wyjścia, jak tylko odpowiedzieć obłożeniem cłami towarów amerykańskich, ale w tej rundzie dysproporcja jest spora. W ubiegłym roku do USA wjechały chińskie towary o wartości 540 mld dol., w drugą stronę – 120 mld.
Z kolei Chiny nie mogą się obejść bez wielu produktów z USA, w tym procesorów, więc podniesienie na nie ceł obniży konkurencyjność tamtejszych wytwórców elektroniki. Z pewnością zamrozi to dalsze rozmowy na wiele miesięcy. Prezydent Xi Jinping, który nie ukrywa mocarstwowych ambicji Chin, nie będzie chciał być widziany jako ktoś, kogo zapędza się do stołu rozmów groźbami. Nie będąc w stanie odpowiedzieć Amerykanom na zasadzie „ząb za ząb”, Pekin zacznie szukać możliwości rewanżu na USA w inny sposób, na przykład sabotując sankcje na Koreę Północną.

Czy naciśnie guzik

Oczywiście otwarta pozostaje kwestia, na ile Trump faktycznie jest gotów na eskalację wojny handlowej. Dotychczas prezydent gróźb używał raczej jako taktyki dyplomatycznej, i to z sukcesami. Zapowiedź, że Kanada zostanie pominięta przy podpisaniu nowego porozumienia o wolnym handlu w Ameryce Północnej, sprawiła, że Ottawa szybko wróciła do stołu rozmów i strony się dogadały. Bezpardonowa krytyka NATO, nawet jeśli nie zmieniła wydatków na obronność u większości członków Sojuszu z dnia na dzień, to przynajmniej przyczyniła się do zwyżkowego trendu.
Prezydent ma powody polityczne, aby przycisnąć Chińczyków. Biorąc pod uwagę, że wskaźnik jego poparcia utrzymuje się od ponad dwóch lat w okolicach 40 proc. (według portalu FiveThirtyEight.com teraz cieszy się poparciem 42,9 proc. elektoratu), Trump gra na utrzymanie dotychczasowych wyborców. A tym podoba się twardy prezydent walczący o interesy Ameryki na świecie. Co więcej, nie spada na niego grad krytyki również od demokratów za politykę względem Chin.

Cichy finisz

Możliwy jest też inny scenariusz, w którym strony osiągają porozumienie (wizyta Liu miała być jednym z finalnych etapów rozmów), a przywódcy Chin i USA podpisują porozumienie, chociażby podczas szczytu G20 w Osace, który odbędzie się pod koniec czerwca. Taki wariant może mieć miejsce, jeśli politycy w Pekinie będą przekonani, że nie idą na zbyt wielkie ustępstwa, w związku z czym przeboleją kilka kąśliwych tweetów, bo kupują za to znacznie ważniejszy spokój.
W ten sposób wynik negocjacji między Pekinem a Waszyngtonem będzie przypominał efekt rozmów o wolnym handlu w Ameryce Północnej, gdzie zmiany do starej umowy NAFTA nie były tak fundamentalne, jak wynikało z prezydenckiej retoryki. Tym razem jednak jest trochę inaczej: Chiny to zupełnie inna liga niż Kanada czy Meksyk. Jeśli zawarty z Pekinem układ będzie słaby i nie dotknie najważniejszych kwestii, sprawa wróci jak bumerang podczas zbliżających się wyborów i z pewnością zostanie wykorzystana do bieżącej walki politycznej.