Oficjalnym powodem zatrzymań jest korupcja. Nieoficjalnym – związki z rosyjskimi służbami specjalnymi.
Zatrzymanie i publiczne oskarżenie o korupcję jednego z najbliższych współpracowników Alaksandara Łukaszenki było wydarzeniem bez precedensu. W tle mogą leżeć nie tylko korupcyjne związki z Rosją.
W sobotę Komitet Bezpieczeństwa Państwowego (KDB) oficjalnie potwierdził postawienie zarzutów pułkownikowi Andrejowi Uciurynowi, do niedawna pełniącego funkcję wicesekretarza Rady Bezpieczeństwa. „Został zatrzymany na gorącym uczynku podczas przyjmowania 148 600 dol. USA od przedstawiciela rosyjskiej struktury komercyjnej »G« za pomoc w realizacji jej interesów w Republice Białorusi” – czytamy w komunikacie KDB. Wręczający łapówkę obywatel Rosji także został zatrzymany. Obaj mieli przyznać się do winy.
Uciuryn pochodzi z rosyjskiej Penzy. W otoczeniu Łukaszenki pojawił się w 1995 r., rok po wygraniu przez niego wyborów. Krok po kroku piął się po kolejnych szczeblach hierarchii w jego osobistej ochronie, aż w 2007 r. został jej dowódcą. Jako szef ochrony osobiście doglądał Mikałaja, urodzonego w 2004 r. najmłodszego syna prezydenta, który towarzyszy ojcu w większości oficjalnych uroczystości i wyjazdów zagranicznych. Po siedmiu latach kolejny awans – tym razem na zastępcę szefa Rady Bezpieczeństwa. Uciuryn był chyba jedynym człowiekiem z otoczenia Łukaszenki, który przez cały okres jego prezydentury nigdy nie popadł w niełaskę.
Teraz to się zmieniło. Być może jego zatrzymanie ma związek z innym podobnym przypadkiem. Równolegle za przyjęcie łapówki do aresztu trafił Siarhiej Siwadziedau, szef firmy Biełtelekam, państwowego monopolisty w branży IT. Rosyjski „Rosbałt” pisze, że prawdziwe przyczyny obu zatrzymań są inne. Według źródeł, na które powołuje się serwis, Uciuryn miał przekazywać informacje rosyjskim służbom specjalnym, a Siwadziedau miał im umożliwić kontrolowanie białoruskiego internetu.
Nie można wykluczyć, że rewelacje „Rosbałtu” także są elementem rosyjskiej presji na Białoruś. Jeśli jednak uznać je za wiarygodne, bardziej zrozumiale wygląda niespodziewane odwołanie z Mińska przed tygodniem rosyjskiego ambasadora Michaiła Babicza, który jako twardy człowiek od zadań specjalnych (m.in. był premierem Czeczenii) miał zmusić Łukaszenkę do kolejnych ustępstw. Jeśli doszło do wpadki i ujawnienia przez Białorusinów szykującego się spisku, jego odwołanie można łatwo wytłumaczyć karą za dopuszczenie do takiej porażki.
Białoruskiego prezydenta w przyszłym roku – najpewniej w sierpniu – czekają kolejne wybory. Żeby zapewnić sobie następne „eleganckie zwycięstwo”, potrzebuje gwarancji Rosji, że ta znów przymknie oczy na fałszerstwa i tym samym zapewni Łukaszence przedłużenie władzy. Tymczasem oba kraje toczą spór o przyszłość integracji. Moskwa oczekuje od sojusznika jej przyspieszenia. Dla Łukaszenki zaś każde ograniczenie suwerenności Białorusi oznacza zarazem ograniczenie jego władzy osobistej. Dlatego prezydent stara się opierać narastającym żądaniom ze strony Moskwy. Kreml zaś potrzebuje kolejnego sukcesu integracyjnego, bo społeczny entuzjazm po nielegalnej aneksji ukraińskiego Krymu już dawno wygasł.