Europa w naszej polityce mało się liczy. Na potrzeby piarowskie Netanjahu może powiedzieć, że ma w niej dwóch wielkich sojuszników: Orbána i Morawieckiego. Z Oferem Aderetem, reporterem i publicystą izraelskiego dziennika „Ha-Arec”, w którym zajmuje się m.in. tematyką historyczną rozmawia Radosław Korzycki.
Ofer Aderet, reporter i publicysta izraelskiego dziennika „Ha-Arec”, w którym zajmuje się m.in. tematyką historyczną / Media
W powyborczych komentarzach w Izraelu pojawiło się hasło, że rządy Binjamina Netanjahu zmierzają do dyktatury. Zapytam wprost: zmierzają?
Nie odpowiem we własnym imieniu, tylko ludzi, którzy tak uważają. Spróbuję zrekonstruować tę logikę. Po pierwsze, Netanjahu rządzi już 10 lat. Pobił dotychczasowy rekord Dawida Ben Guriona, który na przełomie lat 50. i 60. był szefem rządu przez osiem. A obecny szef Likudu miał jeszcze kilkuletni epizod premierostwa w latach 90. Jak na Izrael, w którym jesteśmy bardzo przywiązani do demokratycznych procedur i przyzwyczajeni do ograniczonego czasu przywództwa, to bardzo długo. Proszę zwrócić uwagę, że w USA prezydent ma konstytucyjny zakaz pełnienia urzędu przez więcej niż dwie kadencje. U nas niestety takich ograniczeń nie ma.
Ale dlaczego „niestety”? Wspomina pan, że procedury są przestrzegane, zatem premier po raz kolejny zdobył mandat od Izraelczyków. Co w tym złego?
To, że władza korumpuje polityka. Zostawmy na razie sprawę ostatnich zarzutów przeciwko szefowi rządu. Porozmawiajmy na pewnym poziomie ogólności. Każdy człowiek, który ma coraz więcej wpływów i gromadzi coraz większą siłę sprawczą w swoich rękach, ulega zepsuciu. Taka jest natura ludzka. A czasem demokratyczne procedury, szczególnie w warunkach współczesnego piaru politycznego i postprawdy, mu to ułatwiają. O mocy Netanjahu świadczy to, że dotąd udawało mu się dzięki sprytowi i potędze adwokatów unikać odpowiadania przed wymiarem sprawiedliwości. Teraz jednak wszystko wskazuje na to, że są dowody na łapówki i obieg pieniędzy w kwotach miliardów dolarów i na 99 proc. powinien stanąć przed sądem. Decyzja prokuratora generalnego ma zapaść w ciągu kilku tygodni. Ale dzięki zwycięstwu w wyborach może znowu tego uniknąć.
W jaki sposób?
Czując pismo nosem, Netanjahu przyspieszył wybory. Powinny się one odbyć według kalendarza późną jesienią. Premier zagrał va banque. I wygrał. Dziś jest zwycięzcą. Ma jeszcze większy mandat obywatelski do sprawowania władzy, niż miał przed głosowaniem. W redakcji martwimy się, że będzie chciał zmienić prawo tak, aby uniknąć odpowiedzialności. Może posłów koalicyjnych ugrupowań zmusić do przeforsowania przez Kneset ustawy zakazującej stawiania przed sądem urzędującego premiera. Zrobi to kijem i marchewką. Jednych postraszy kwitami. Innym da korzystne synekury. I to jest przykład na polityczną korupcję, która może dopiero nastąpić. Oraz droga do dyktatury w warunkach utrzymywania na razie demokratycznych procedur. Netanjahu nie ma nic do stracenia, boi się więzienia i doskonale zdaje sobie sprawę, że wymiar sprawiedliwości jest niezawisły. Wsadzał już premiera (red. – Ehuda Olmerta za branie łapówek) i prezydenta (red. – Mosze Kacawa za gwałt) do celi i nie oglądał się na ich autorytet głowy państwa czy rządu.
Wspomniał pan, że izraelska demokracja ma problem z postprawdą. Co ma pan na myśli?
Premier ma ultrazamożnego sponsora, który wziął na siebie odpowiedzialność za komunikację. To amerykański magnat kasynowy Sheldon Adelson, najbogatszy Żyd na świecie, który kupił dziennik „Israel Hayom”. Ta bulwarówka jest rozdawana za darmo. Właściciela na to stać. I wkrótce stała się najpopularniejszą izraelską gazetą. Netanjahu jest tam przedstawiany jak bohater i zbawca narodu. Nie pisze się tam o nim w ogóle krytycznie. Tylko im udziela wywiadów, w których wszystkich oponentów wyzywa od lewaków. To putinizacja wizerunku premiera. I kolejny krok do budowania dyktatury. Złożywszy do wszystko do kupy, można postawić hipotezę, że Izrael zmierza w złą, antydemokratyczną stronę.
A czy z odnowionym mandatem od wyborców Netanjahu wprowadzi korekty w polityce zagranicznej?
Korekty to złe słowo. Raczej wróci do spraw, które zawiesił na czas kampanii. Jego najbliższy sojusznik na świecie, czyli Donald Trump, który też siedzi w kieszeni Sheldona Adelsona, dał mu wcześniej dwa symboliczne prezenty o wielkiej politycznej wadze, wbrew większości społeczności międzynarodowej. Po pierwsze przeniósł ambasadę USA do Jerozolimy, de facto uznając status miasta jako stolicy, po drugie oświadczył, że Wzgórza Golan należą do Izraela. Chociaż ONZ cały czas uznaje je za terytorium okupowane, Kneset zatwierdził, że są częścią Izraela. Teraz się mówi, że Trump da Netanjahu trzeci, największy ze wszystkich prezent. I stanie się to w ramach tzw. planu pokojowego, nad jakim pracuje zięć prezydenta Jared Kushner. Ogłoszenie go zostało wstrzymane do czasu izraelskich wyborów. Tropy są dwa. Pierwszym jest uznanie Zachodniego Brzegu za część państwa Izrael, czego – z obawy przed koniecznością opiekowania się milionami mieszkających tam Palestyńczyków – nie zrobił nawet nasz rząd. Drugim jest przełom w relacjach z Arabią Saudyjską, nawiązanie wzajemnych relacji i zjednoczenie w walce ze wspólnym wrogiem, jakim jest według Netanjahu i Trumpa, a także Saudów, Iran. To by się wiązało na pewno z jakimś kompromisem, np. wycofaniem z części osiedli na terytoriach okupowanych, co wzbudzi na pewno kontrowersje wśród niektórych jastrzębio nastawionych Izraelczyków, ale geopolityczna gra jest ponad to.
Uznanie Zachodniego Brzegu za część państwa Izrael wywołałoby gniew Unii Europejskiej.
Zgadza się, ale tu trzeba mieć na uwadze dwie rzeczy. Po pierwsze Europa się w izraelskiej polityce mało liczy. Po drugie, na potrzeby piarowskie Netanjahu może powiedzieć, że ma w niej dwóch wielkich sojuszników: Viktora Orbána i Mateusza Morawieckiego.
Morawieckiego? Po zimnej wojnie między Warszawą a Jerozolimą w zeszłym roku? Mówi pan poważnie?
To była oczywiście dla naszego premiera kłopotliwa sytuacja. Szczególnie kiedy na konferencji w Monachium Morawiecki mówił o „żydowskich sprawcach”. Ale pamiętajmy, że Netanjahu jest pragmatykiem. Polityka historyczna jest dla niego dużo mniej ważniejsza niż bieżące problemy. A z prawicowymi, nacjonalistycznymi rządami w Polsce i na Węgrzech łączy go niechęć do imigrantów i muzułmanów, a także pokładanie zaufania w Ameryce. Zmienia się też powoli nastawienie Izraelczyków do Polski. Coraz więcej z nich jeździ tam na wakacje i zmienia zdanie o stosunkach polsko-izraelskich. Sytuacja zmieniła się radykalnie w ciągu 10 lat. I ta transgresja społeczna na pewno służy narracji Netanjahu, który mówi, że Morawiecki jest jego sojusznikiem.