Wyobraźmy sobie taki scenariusz: impas polityczny nad Tamizą trwa, brexitowy zegar tyka. Zdesperowana premier Theresa May decyduje się oddać inicjatywę parlamentowi, zwracając się do posłów z pytaniem: „Jakiego brexitu chcecie?”. Westminster pogrąża się w chaosie, żaden z wariantów nie jest w stanie zyskać większości. Aby zachować resztkę prestiżu, Izba Gmin decyduje się więc jeszcze raz zapytać o zdanie Brytyjczyków.
Magazyn DGP / Dziennik Gazeta Prawna
Ci, zdegustowani indolencją polityków i lepiej rozumiejący już konsekwencje wyjścia z Unii Europejskiej niż w 2016 r., postanawiają we Wspólnocie pozostać. Jeszcze tego samego dnia May pisze kolejny list do przewodniczącego Rady Europejskiej Donalda Tuska, w którym informuje o wycofaniu wniosku o opuszczenie UE. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki brexit staje się przeszłością, przykrym wspomnieniem i nauczką na przyszłość.
Taki wariant zawsze był mało prawdopodobny, ale teraz szanse na jego realizację są praktycznie zerowe. Pogrzebał je w środowe popołudnie Donald Tusk słowami: „W świetle konsultacji, jakie prowadziłem przez ostatnie parę dni, jestem przekonany, że krótkie wydłużenie członkostwa będzie możliwe. Pod warunkiem że Izba Gmin w pozytywny sposób zagłosuje nad porozumieniem wyjściowym”. W ten sposób Europa de facto wybrała za Brytyjczyków: albo twardy brexit 29 marca, albo pożegnanie za porozumieniem stron kilka tygodni później.

Sen o plebiscycie

Takie postawienie sprawy to fatalna wiadomość dla wszystkich, którzy chcieliby pozostania Londynu we Wspólnocie. Dopóki nad Tamizą trwał polityczny impas, na stole leżały wszystkie opcje, włącznie z ponownym referendum – nawet jeśli ich prawdopodobieństwo było niewielkie. Ultimatum z Brukseli przekreśla większość z nich.
Warto przy tym pamiętać, że nawet jeśli Brytyjczycy są już zmęczeni brexitem, to nie stali się euroentuzjastami. Najbardziej reprezentatywny sondaż opinii publicznej nad Tamizą prowadzony przez firmę YouGov wskazuje co prawda na wyraźny trend zwiększania przewagi zwolenników pozostania w UE, ale różnica wynosi zaledwie kilka punktów procentowych. Zgodnie z wynikami ostatniego badania z 15 marca 49 proc. mieszkańców Zjednoczonego Królestwa uważa, że decyzja o pożegnaniu ze Wspólnotą podjęta w 2016 r. była błędna, zaś 41 proc. – że słuszna. 10 proc. ankietowanych uznało, że nie ma zdania i odsetek ten na przestrzeni ostatnich dwóch i pół roku, czyli od kiedy jest prowadzone badanie, pozostaje na mniej więcej podobnym poziomie.
Tego obrazu nie zmienia również internetowa petycja na stronie Izby Gmin, wzywająca posłów do rozważenia propozycji drugiego referendum. Wniosek błyskawicznie zyskał popularność, na Twitterze podali go dalej tacy celebryci jak Hugh Grant czy Brian Cox. W środę wieczorem – po wystąpieniu Donalda Tuska i przemowie Theresy May, która winą za brexitowy impas obarczyła parlament – petycję podpisało 200 tys. osób. Dobę później, przed zamknięciem tego wydania DGP, ponad milion.
Andrea Leadsom, przewodnicząca Izby Gmin, stwierdziła, że petycja zrobi na niej wrażenie, jeśli podpisze się pod nią 17,4 mln Brytyjczyków – bo tylu wyborców opowiedziało się w 2016 r. za opuszczeniem UE.

Domek z kart

Co więcej, drugiego referendum raczej nie można było się spodziewać za kadencji premier May, która nigdy nie wypowiadała się ciepło na temat tej opcji. Szefowa rządu oparła się już żądaniom posłów, aby zarządziła w Izbie Gmin serię głosowań dotyczących dalszego losu brexitu (w Wielkiej Brytanii to rząd decyduje o tym, czym ma się zająć parlament).
Jednym z rozważanych od dawna wariantów było właśnie drugie referendum i chociaż obecna reprezentacja poselska nie sprzyja temu pomysłowi, to nie jest powiedziane, że dalszy chaos nie zmusiłby jej do zmiany stanowiska. W ciągu ostatnich kilku dni Westminster widział wiele takich „cudów”, jak w przypadku czołowego brexitera Jacoba Reesa-Mogga. Stojący na czele eurosceptycznej European Research Group poseł wielokrotnie krytykował porozumienie wyjściowe premier May, aby ostatnio dokonać wolty i stwierdzić, że stojąc przed wyborem: umowa premier albo żadna umowa, bierze jednak porozumienie wyjściowe.
Szefowa brytyjskiego rządu zawarła również między wierszami sugestię, że gdyby unijna 27 zgodziła się na przesunięcie brexitu o więcej niż kilka tygodni, to ona ustąpiłaby ze stanowiska. To otworzyłoby drogę do władzy jej następcy, który mógłby bardziej łaskawie postrzegać opcję drugiego referendum. Nie mógłby przy tym być to lider Partii Pracy Jeremy Corbyn, który jak do tej pory opierał się przed wsparciem kolejnego plebiscytu.
Oczywiście im dłużej nad Tamizą trwałby chaos, tym większe stałoby się prawdopodobieństwo kolejnych wyborów. W nowej Izbie Gmin pomysł kolejnego referendum mógłby nie być tak niepopularny jak w obecnej.

Europejskie obawy

Pytanie brzmi, dlaczego unijni przywódcy zdecydowali się postawić Brytyjczyków pod ścianą i zaryzykować twardy brexit. Nie dlatego, że nie lubią mieszkańców Zjednoczonego Królestwa, źle im życzą bądź chcą im zrobić na złość. Brexit nie odbywa się w próżni, jego przebieg ma realny wpływ na funkcjonowanie Unii – z odległej perspektywy na horyzoncie stał się realnym ryzykiem politycznym.
Dyplomaci w europejskich stolicach zadali sobie po prostu pytanie: „Biorąc pod uwagę, jak długo trwa i jak głęboki jest impas polityczny w Londynie, jakie jest prawdopodobieństwo, że wkrótce się skończy? Skąd mamy wiedzieć, że po krótkim przedłużeniu Brytyjczycy nie zwrócą się o dłuższe, nie przeprowadziwszy wyborów europejskich pod koniec maja?”. A brak reprezentacji narodowej w parlamencie mógłby stać się podstawą do kwestionowania prawomocności legislacji uchwalanej w UE. Co więcej, Londyn niespodziewanie zyskałby kartę przetargową w rozmowach z Unią: jak czegoś nam nie dacie, to zawetujemy jakąś dyrektywę albo cały budżet.
Niebezpieczny precedens w tej materii ustanowił zresztą poprzednik premier May na stanowisku, David Cameron, który w imię wewnętrznej polityki zawetował nowelizację traktatu lizbońskiego uwzględniającą instytucje powołane do walki z kryzysem zadłużeniowym (ostatecznie Europejski Mechanizm Stabilizacyjny trzeba było utworzyć na drodze osobnej międzynarodowej umowy). Cameron jako jeden z dwóch liderów Unii opowiedział się także przeciw kandydaturze Jean-Claude’a Junckera na przewodniczącego Komisji Europejskiej (drugim był Viktor Orbán).
Nawet jeśli pod wpływem europejskiego ultimatum premier Theresie May uda się w przyszłym tygodniu zmusić parlament do przyjęcia porozumienia wyjściowego, to – nawet biorąc pod uwagę uniknięcie twardego brexitu – jest to wariant mniej euroentuzjastyczny niż inne rozważane w Izbie Gmin alternatywy. Porozumienie zostało bowiem pomyślane jako pierwszy krok na drodze Wielkiej Brytanii do zerwania bliskich więzów z Brukselą (na ile to jest oczywiście możliwe w przypadku podmiotów oddzielonych 40-kilometrową cieśniną).
Charakterystyczne dla brexitu jest jednak to, że nawet na kilka dni przed nim nie wiadomo, co będzie dalej. Nie jest więc wykluczone, że jeśli posłowie w przyszłym tygodniu nie przyjmą porozumienia wyjściowego, Unia Europejska zaoferuje Wielkiej Brytanii wydłużenie członkostwa o więcej niż kilka tygodni. Wtedy, być może, znów więcej opcji powróci na stół. Także referendum.