Binjamin Netanjahu zjawia się w Warszawie na niecałe dwa miesiące przed wyborami do Knesetu.
Sondaże wskazują, że Likud – partia szefa izraelskiego rządu – oraz ugrupowania, z którymi tworzy koalicję, prawdopodobnie utrzymają swój stan posiadania. Stawka jest jednak wysoka, bo przez wzgląd na rozdrobnienie Knesetu 9 kwietnia będzie się liczył każdy mandat. Kilkanaście tysięcy głosów w jedną lub w drugą stronę mogą kosztować premiera większość w parlamencie.
Binjaminowi Netanjahu mogą zaszkodzić dwie rzeczy. Pierwsza to afery z jego udziałem, w których sprawie prokurator generalny Awichaj Mandelblit ma niebawem postawić pierwsze zarzuty. Plotki głoszą, że usłyszy je także premier. Taką rekomendację miał wystawić pod koniec ubiegłego roku odchodzący szef izraelskiej policji. I chociaż szef rządu nie musi podawać się do dymisji, to jeśli zostaną postawione mu zarzuty, wizerunkowy cios może kosztować go cenne poparcie w nadchodzących wyborach.
Premierowi i liderowi Likudu w wyborach nie pomoże na początku kwietnia także pojawienie się na scenie politycznej Benny’ego Gantza, byłego głównodowodzącego izraelskiej armii, który w kampanii wyborczej uderza w podobne nuty co Netanjahu, czyli skupia się na bezpieczeństwie. Na razie jednak większość wyborców deklarujących chęć postawienia na politycznego nowicjusza z wojskową przeszłością wcześniej i tak nie chciała głosować na Likud.
„Bibi” nie zasypia więc gruszek w popiele i na dobre wszedł w tryb wyborczy, wykorzystując do tego politykę zagraniczną i obronną. Napięcia z Iranem zapewniają mu mnóstwo okazji, aby słać oratorskie prztyczki w nos ajatollahom z Teheranu. Kiedy więc w poniedziałek przy okazji obchodów 40. rocznicy rewolucji islamskiej irański prezydent Hasan Rouhani zapowiedział, że jego kraj jest gotów posłać w stronę Izraela pociski rakietowe, Netanjahu szybko odpowiedział, że będzie to wówczas ostatnia rocznica, jaką świętują Irańczycy.
Polityk na każdym kroku akcentuje, że sprawy związane z bezpieczeństwem są mu bliskie. Chętnie więc pokazuje się w otoczeniu żołnierzy, chociaż izraelskie prawo zabrania wykorzystywania sił zbrojnych (włącznie z infrastrukturą) w kampanii wyborczej. Ponieważ od tej reguły są nieliczne wyjątki – dopuszczalne są zdjęcia w sytuacjach związanych z bezpieczeństwem narodowym – ciągle pozuje, a ostrzeżenia od komisji wyborczej zbył stwierdzeniem: „Jestem byłym żołnierzem. Czy to znaczy, że siebie też nie mogę fotografować?”.
Twarda retoryka może nabić punktów w sondażach, ale Netanjahu przydałby się sukces dyplomatyczny – taki jak pokazanie światu, że w stosunkach arabsko-izraelskich nie panuje już zimna wojna. Netanjahu chwali się publicznie, że za jego kadencji stosunki Jerozolimy z państwami arabskimi są najlepsze od początków istnienia Izraela (niedawno nawiązał relacje z afrykańskim Czadem, gdzie większość stanowią muzułmanie).
Co prawda pragmatyczne państwa regionu już od dawna prowadzą z Izraelem dialog (jak Saudowie, którzy z Izraelczykami dzielą największego przeciwnika w regionie, czyli Iran), starają się jednak tego nie akcentować z obawy przed reakcją opinii publicznej w swoich krajach. Na przeszkodzie stoi kwestia palestyńska, o której parę słów ma podczas warszawskiej konferencji powiedzieć zięć prezydenta USA Jared Kushner.
Netanjahu może się jednak przeliczyć, jeśli idzie o polityczne gesty w Warszawie. Jak wynika z tajnego opracowania izraelskiego MSZ, do którego dotarli dziennikarze jednej ze stacji telewizyjnych, okno do dogadania się z Saudami w kwestii Palestyny – jeśli kiedykolwiek było otwarte – już się zamknęło. Wskazywałby na to fakt, że kwestia palestyńska została odebrana następcy tronu Muhammadowi ibn Salmanowi – de facto rządzącemu w Rijadzie – a wróciła do króla Salmana, który jest mniej skłonny do ustępstw niż jego syn. Raport potwierdza to, o czym w grudniu 2018 r. doniósł „Wall Street Journal”. Według dziennika w związku z aferą po zabójstwie Dżamala Chaszukdżiego stanowiska w Rijadzie straciły osoby, które były orędownikami zbliżenia z Izraelem.