Rząd Turcji zwrócił się w czwartek do USA, aby nie zmieniały planów wycofania swych wojsk z Syrii po dokonanym w środę przez dżihadystów zamachu w Manbidżu na północy kraju, w którym wśród 20 zabitych było pięciu Amerykanów.

"Terroryzm był w Syrii od samego początku. Organizacje terrorystyczne nie powinny móc wpływać na naszą determinację" - oświadczył turecki minister spraw zagranicznych Mevlut Cavusoglu.

Prezydent Turcji Recep Tayyip Erdogan już w środę oświadczył, że jeśli zamach w Manbidżu spowoduje odwołanie wycofania wojsk amerykańskich z Syrii, będzie to zwycięstwo dżihadystów, którzy przyznali się do przeprowadzenia ataku.

Cavusoglu nawiązał również do planów utworzenia na terenie Syrii, wzdłuż granicy z Turcją, 30-kilometrowego "pasa bezpieczeństwa" i powiedział, że Waszyngton i Ankara prowadzą na ten temat rozmowy.

Według szefa tureckiego MSZ, utworzenie takiej strefy na północy Syrii byłoby bardzo ważne dla stabilizacji w kraju, aby Syryjczycy, którzy uciekli z kraju mogli powrócić i podjąć walkę z terrorystami.

Zdaniem wielu tureckich analityków Ankara sądzi, iż dzięki utworzeniu takiej strefy powstałaby możliwość wypchnięcia poza granicę Turcji kurdyjskich milicji, które oskarża o terroryzm. Tymczasem Waszyngton traktuje to jako formę zapewnienia tym kurdyjskim siłom, pozostającym w sojuszu z USA przeciwko dżihadystom, ochrony przed tureckimi atakami.

Spełnienie postulatu Ankary oznaczałoby konieczność wycofania oddziałów milicji kurdyjskiej z dwóch najważniejszych miast na tureckiej granicy, Kamiszli i Kobani, a tym samym z większej części gęsto zaludnionego kurdyjskiego terytorium północno-wschodniej Syrii - zadeklarowała główna formacja polityczna syryjskich Kurdów, Partia Unii Demokratycznej (PYD).

"Pas bezpieczeństa", kontrolowany przez wojska tureckie, to byłaby "zagłada narodu kurdyjskiego" - oświadczyła PYD. Ogłosiła ona w czwartek, że "nie zamierza tego zaakceptować".(PAP)