Proszę się nie dziwić, jak za rok–dwa w międzynarodowych rankingach, które pokazują stopień zaangażowania danego kraju w walkę z korupcją, Polska spadnie o kolejne miejsca. Będziemy mogli za taki stan rzeczy podziękować obecnie rządzącym. Zamiast być hamulcowym, okazali się katalizatorem akcji masowego wykorzystywania zwolnień lekarskich przez kolejne grupy protestujących pracowników. Dlaczego?
Stwierdzenie typu: „Wierzę (…), że nikt po to zwolnienie nie sięgnął w sposób nieodpowiedzialny, że zostało ono wydane również w zgodzie z sumieniem i przysięgą lekarską, jaką składali lekarze. A że taka skala – no cóż, czasami tak bywa...” było już nawet nie cichym przyzwoleniem na sankcjonowanie fikcji. Powyższe słowa, których autorem był Joachim Brudziński, minister spraw wewnętrznych i administracji, to jasny sygnał wysłany do lekarzy – „my tych zwolnień kontrolować nie będziemy”. To także wiadomość skierowana do urzędów, które mają uprawnienia do tego, żeby sprawdzać lekarzy i legalność wystawionych przez nich zwolnień, że nie mają takich czynności nawet podejmować. A to samo w sobie jest przyzwoleniem do pełzających działań korupcyjnych.
Samych policjantów w szczycie akcji protestacyjnej na zwolnieniach lekarskich przebywało ponad 40 tys. Kilka miesięcy wcześniej od łóżek pacjentów odeszli niezadowoleni lekarze i pielęgniarki, domagając się wyższych zarobków i lepszych warunków pracy. Oni również tłumaczyli się „chorobą”. W ostatnich tygodniach dołączyli do nich pracownicy firm transportowych, a w tym tygodniu – nauczyciele. Można pomyśleć, że w Polsce panuje już nie tylko epidemia odry i grypy, ale zapewne depresji, bólu kręgosłupa i generalnie ogólnego przemęczenia. I nie chodzi o kwestionowanie prawa pracowników do wyrażania niezadowolenia. Mogą protestować, strajkować, wychodzić na ulice. Mogą stosować strajk włoski, angielski, głodowy, rotacyjny. Każdy, byle legalny. Ale strajk „chorobowy” to nowa forma, można powiedzieć polska specjalność. Wszyscy wiedzą, o co chodzi, puszczają oko, a państwo temu wszystkiemu nadaje glejt prawdy.
W przypadku zwolnień wystawianych mundurowym Zakład Ubezpieczeń Społecznych tłumaczył, że wobec „psiej grypy” jest bezradny, bo nie ma on żadnych uprawnień do kontroli zwolnień lekarskich przedstawianych przez funkcjonariuszy. Wyjaśniał, że zgodnie z przepisami jest to zadanie policyjnych komisji lekarskich oraz przełożonych funkcjonariuszy. Chodzi bowiem o to, że policjanci nie podlegają pod powszechny system ubezpieczeń społecznych. Mają swój własny. Efekt? Żadna policyjna komisja ani komendant nie zapukali do drzwi gabinetów lekarskich i nie sprawdzili, czy medycy wystawiali zwolnienia zgodnie z faktycznym stanem zdrowia zgłaszających się osób.
ZUS mógł umyć w takiej sytuacji ręce. Ale nie może stosować podobnej taktyki i twierdzić, że nie może kontrolować lekarzy wystawiających zwolnienia pracownikom, którzy są objęci powszechnym systemem ubezpieczeniowym (a więc np. pracownicy firm transportowych). Tyle że jak do tej pory efektów takich kontroli również nie widać. A przecież niedawno wprowadzony obowiązkowy system elektronicznych zwolnień jest wprost stworzony do tego, żeby wyłapywać wszelkiego rodzaju nieprawidłowości.
A co z NFZ? Wydawałoby się, że co jak co, ale ta instytucja jest wręcz stworzona do działań kontrolnych lekarzy. Okazuje się, że nic bardziej mylnego i nie w tym przypadku. Fundusz twierdzi, że kontrola specjalistów pod kątem wystawiania zwolnień nie należy do zadań tej instytucji. Może jedynie sprawdzać, jak medycy wywiązują się z wykonywania warunków podpisanego kontraktu. Poza tym zwolnienie lekarskie nie jest elementem dokumentacji medycznej pacjenta – lekarz może jego wystawienie odnotować, ale nie musi.
Czy to oznacza, że w całym państwie nie ma ani jednej instytucji, która mogłaby skutecznie monitorować zasadność wystawiania zwolnień przez lekarzy? A może dotyczy to tylko sytuacji „szczególnych”, gdy jest przyzwolenie polityczne, z którego jasno wynika, kogo kontrolować, a kogo nie, bo może to prowadzić do jeszcze większej eskalacji niezadowolenia protestujących? Takie wybiórcze i instrumentalne, bo podyktowane chwilą, korzystanie z uprawnień jest bardzo niebezpieczne. I zwodnicze. Bo historia, i to ta wcale nie taka daleka, zna przypadki, gdy władza, jak potrzebuje, potrafi dokręcić śrubę i postraszyć. Pamiętacie państwo stwierdzenie „pokaż, lekarzu, co masz w garażu” albo zapowiedź brania ich w kamasze? Te słowa w 2007 r. Ludwik Dorn, ówczesny wicepremier (pierwszy rząd PiS), kierował wtedy do medyków, którzy protestowali, domagając się… podwyżek.