Co dziś wiedzą wszyscy? Że mleko UHT nie kwaśnieje, że wykastrowany kot powinien szczególnie dbać o linię – i że wielkie internetowe firmy z Doliny Krzemowej, zarazem sprawcy i zwycięzcy globalizacji, osiągają rekordową moc wpływu na świadomość ludzką oraz zyski, o których nie śniło się filozofom sprzed cyfrowej rewolucji.
Magazyn DGP / Dziennik Gazeta Prawna
Wszyscy mniej lub bardziej dogłębnie rozumiemy też, że działalność Facebooka plus przystawki (WhatsApp, Oculus, Instagram), Twittera, Google'a wraz z YouTube’em, a także poniekąd Amazona, ma wyjątkowy potencjał dystopijny. Innymi słowy, że łatwo mogą nam zgotować piekło. Przyczyny ich robiącego wrażenie potencjału piekłotwórczego są, zasadniczo rzecz biorąc, dwie: globalna skala działania i model biznesowy, który z punktu widzenia bezwzględnych mechanizmów rynku jest praktycznie nie do zmiany. Model ów polega na skutecznym dobieraniu reklam do użytkownika, nakazuje wszystkim tym firmom bezlitośnie, bez względu na prywatność, zbierać jak najwięcej danych o nas; bezprecedensowa skala, na jaką działają, daje im możliwość zrozumienia mas ludzi lepiej, niż umieją to zrobić sami.
Widoczność w całym tym piekłotwórczym systemie jest jednak nieco zaburzona różnymi czynnikami. Choćby tym, że Dolina Krzemowa ma głośny i radosny kompleks zbawcy – ludzie tam pracujący, a znam ich dość wielu i dość blisko, demonstrują przedziwną zdolność orwellowskiego „dwójmyślenia”. Potrafią każde rozwiązanie, które na przykład (takie są mechanizmy skali) pozbawi pracy masę ludzi, rozumieć jednocześnie w kategoriach „postępu” i niesienia światła nieuprzemysłowionym masom. Naprawdę uważają, że pracują we Florencji XXI w., realizując unowocześnione ideały renesansu. (Przykład: rozmawiając ze znajomą, która pracując w Google,u, wybierała się na interview do Ubera, pozwoliłam sobie na komentarz o powodowanym przez Uber wzroście prekaryzacji – ta, z niedowierzaniem graniczącym z płaczem, oznajmiła mi, że tego się po mnie nie spodziewała, ja niczego nie rozumiem, bo ona jechała Uberem z facetem, który właśnie dzięki Uberowi sfinansował leczenie onkologiczne swojej żony, i jeśli żony mają dzięki Uberowi żyć, to ona z radością będzie tam pracować. Postanowiłam nie komentować, że jeśli ta żona by sfinansowała leczenie męża dzięki prostytucji, a on leczenie dziecka za pomocą defraudacji, to nie znaczyłoby wcale automatycznie o tym, że są to strategie zbawcze, a jedynie o tym, że być może coś jest nie tak z systemem zabezpieczeń społecznych).
Inną kwestią, która zaburza widzenie nadchodzącej dystopii, jest to, że produkty, które te korporacje oferują, są, że tak powiem, naprawdę ekstra. Najczęściej oferują jakąś faktyczną funkcjonalność (np. możliwość zajrzenia w życie dalekiej rodziny, jak Facebook), która potem, drogą rynkowych reiteracji, czyli w imię przyciągnięcia gałek ocznych do rzeczonych reklam, wynaturza się w narzędzie przede wszystkim uzależniające, a dopiero potem funkcjonalne. Platformy owe są dla nas tak przemożnie fajne, bo zaspakajają jednocześnie i potrzebę, i nałóg. Nic w tym dziwnego, skoro, by sparafrazować wielkiego poetę Ginsberga, widziałam najlepsze umysły naszego pokolenia, da Vincich naszych czasów, opanowanych jednym szaleństwem: zaprojektować interfejs tak, żeby nie dało się odeń oderwać. I jak mamy się skupiać na nadchodzącym piekle, skoro wciąż dzierżymy w rękach telefon?
Ale nasi dwójmyślący krzemowi panowie i władcy, choć są przekonani, iż zbawiają świat, sami jednocześnie widzą, że ich działania mają dość potworne skutki uboczne: postępującą polityczną radykalizację, rozkład więzi, bezustanne czynienie kolejnych zawodów bezużytecznymi bądź uporczywe redefiniowanie ich w kategoriach prekarystycznej gig economy, powiększanie nierówności społecznych i zarazem ich globalną świadomość. I ci piewcy renesansu niosący kaganek oświaty (technologii) nie bardzo wiedzą, jakim cudem świat (co prawda ani na chwilę nie wypuszczając telefonów z łap) zaczyna patrzeć na nich tak krytycznie. Co więcej, zaczynają się obawiać tego, czego tradycyjnie bała się arystokracja – rewolty pozbawionych więzi, zradykalizowanych mas bez stałej pracy. Boją się rewolty, bo nie jest fajnie zginąć na gilotynie, ale też dlatego, że na śmieciowej pracy owych mas polegają w swoim codziennym życiu, a na ich spokoju w swoim życiu wspólnotowym i politycznym. Na co komu bycie Zuckerbergiem, jeśli siedzi się w schronie, a wokół w dymie i chaosie latają wkurzeni dostawcy pizzy i byli taksówkarze, opanowani żądzą niszczenia i mordu?
Więc co wtedy zrobią? Antonio Garcia Martinez, facebookowy dysydent i autor książki „Chaos Monkeys. Obscene Fortune and Random Failure in Silicon Valley”, napisał ostatnio na Twitterze, że swoisty zakład Pascala silikonowej arystokracji ma dziś następującą formę: „Czy automatyzacja zdąży nastąpić dostatecznie szybko, by nisko wykwalifikowane masy stały się zbędne, zanim zrozumieją, co tu się święci, i powstaną? A jeśli nie, to czy automatyzacja i VR (rzeczywistość wirtualna) rozwiną się dostatecznie, by móc je albo kontrolować, albo zaoferować rozrywkę, która ubawi je do nieszkodliwości?”. Garcia Martinez pisze dalej, że co bardziej humanitarni z silikonowych panów zaczynają chętnie mówić o ideach, takich jak dochód gwarantowany, jak o plastrach, którymi będzie trzeba próbować zalepić zadawane przez nich otwarte rany społeczne. Nie wiadomo więc, czy zagłaszczą tych pozbawionych przez technologię obywatelstwa wspólnoty kasą, Facebookiem i okularami VR, czy też będą musieli napuścić na nich drony. Tak czy siak, jak pisze Martinez, „każdy bogacz z Doliny Krzemowej, z którym rozmawiam, jest przekonany, że to jest dziś gra, w jaką gramy jako społeczeństwo: wyścig między automatyzacją a buntem”.
Jeśli Garcia Martinez ma rację, to sytuacja, w jakiej się znajdujemy, jest mniej więcej taka: technologiczne firmy karmią się naszą prywatnością, poznają nas coraz lepiej, by sprzedawać reklamy. Dzięki ich działalności więzi społeczne się rozpadają, więzi polityczne napinają, a praca się prekaryzuje, jak w przypadku ludzi polegających na Task Rabbit czy YouTubie – a często nawet niknie, jak w przypadku wspomnianego już Ubera, który radykalnie uśmieciowił taksówkarzy po to, by testowali przewożenie ludzi w celu własnej eliminacji, kiedy to Uber wprowadzi już samoprowadzące się auta. Teraz Dolina Krzemowa się boi, że wystrychnięci na dudka ludzie zorientują się, co się święci i zrobią jej kuku. W związku z tym używa zdobytej na niszczeniu prywatności ekspertyzy, by albo nas zastraszyć (drony, roboty, ciągły podgląd), albo skutecznie zabawić na śmierć.
Jaka dystopia wygra? Jakie piekło nam zgotują w przyszłości? Czy będzie to piekło Orwella, opisane w „Roku 1984”, gdzie żaden nasz ruch nie pozostaje niezauważony i wszelka zmiana jest niemożliwa, bo każde podejrzane działanie kończy się w więzieniu pod opieką strażnika robota? Czy też raczej piekło Huxleya, podobne do tego opisanego w jego książce „Nowy wspaniały świat”, gdzie ludzie dobrowolnie dają sobie robić wodę z mózgu, siedzą na fejsie i na Insta, oglądają porno na VR i grają w gry, i tacy są tym zajęci, że nie mają czasu ani głowy do buntu?
Nie mam pojęcia, ale zakończę cytatem z listu Huxleya do Orwella, bo Huxley miał w tym względzie dość jasną opinię: „Sądzę, że w następnych pokoleniach rządzący światem odkryją, że warunkowanie w dzieciństwie i narkohipnoza są o wiele wydajniejsze jako instrumenty rządzenia niż kije i więzienia; i że dążenie do władzy może być równie dobrze zaspokojone poprzez generowanie w ludziach miłości do ich niewolnictwa, jak przez zmuszanie ich do posłuszeństwa chłostą i kopaniem. Innymi słowy, koszmar 1984 będzie się powoli zmieniał w koszmar, jaki wyobraziłem sobie w «Nowym wspaniałym świecie». Ta zmiana będzie generowana przez potrzebę podniesienia efektywności. Oczywiście w międzyczasie może wydarzyć się biologiczna czy atomowa wojna na wielką skalę – i w takiej sytuacji będziemy mieć koszmary innego, niewyobrażalnego rodzaju. Jeszcze raz dziękuję za książkę. Aldous Huxley”.
No to co, pobieramy nasz dochód gwarantowany, zakładamy na oczy zestaw Oculus Rift i oglądamy to porno – w końcu jeśli nie można pokonać Wielkiego Brata, trzeba mu się przynajmniej dać zabawić. A jeśli chleba nie ma, trzeba, moi drodzy, żreć ciastka.
Krzemowi panowie i władcy, choć są przekonani, iż zbawiają świat, widzą, że ich działania mają potworne skutki uboczne: postępującą polityczną radykalizację, rozkład więzi, bezustanne czynienie kolejnych zawodów bezużytecznymi. I zaczynają się obawiać rewolty zradykalizowanych mas. Boją się, bo nie jest fajnie zginąć na gilotynie, ale też dlatego, że na śmieciowej pracy owych mas polegają w swoim codziennym życiu