Jean-Claude Juncker będzie rozmawiał w Waszyngtonie z Donaldem Trumpem o handlu. Cel: nie dopuścić do eskalacji konfliktu.



Przewodniczący Komisji Europejskiej przybędzie do USA w samym środku transatlantyckiej wojny handlowej. Wojny, która eskaluje. W powietrzu wiszą bowiem cła na europejskie samochody, które pod pozorem troski o bezpieczeństwo narodowe chce wprowadzić amerykański prezydent. Trump zapowiadał je jeszcze jako kandydat na najwyższy urząd w USA, a potem wielokrotnie groził nimi już z Białego Domu (profilaktycznie przypomniał o nich także przedwczoraj).
Jeśli Waszyngton nałoży na europejskie auta daninę w wysokości 25 proc., Unia jest gotowa wprowadzić cła odwetowe – zapewniała unijna komisarz ds. handlu Cecilia Malmstroem, która zresztą będzie towarzyszyć Junckerowi w podróży do Stanów. Pomimo tego podstawowym celem duetu jest uspokojenie sytuacji („oddramatyzowanie”, jak to ujął rzecznik Komisji Margaritis Schinas).

Szef Komisji nie odsłania kart

Z czym Juncker jedzie do Waszyngtonu? Z przecieków wiadomo, że w Brukseli ścierały się ze sobą dwie wizje rozmów. Pierwsza, forsowana przez Berlin, zakładała, że przewodniczący KE przedstawi w Waszyngtonie konkretne propozycje obliczone na udobruchanie lokatora Białego Domu. Mogłaby to być dwustronna umowa między USA a UE likwidująca wciąż istniejące cła czy też projekt zniesienia ich w handlu samochodami na całym świecie.
Druga, forsowana przez Paryż, zakładała przyjęcie twardej postawy. Francuscy dyplomaci są bowiem przekonani, że Trump nie jest tak naprawdę zainteresowany porozumieniem z UE, tylko gra na rozbicie jedności bloku. Z tego względu jakiekolwiek ustępstwa nie mają sensu. Sama Komisja na temat taktyki Junckera wypowiadała się enigmatycznie. – Nie chcę wchodzić w dyskusję na temat mandatów czy ofert, bo nie ma żadnych ofert. Jest dyskusja, jest dialog, jest okazja do porozmawiania i utrzymania dialogu – powiedział w poniedziałek Schinas.
Problem tylko w tym, że jeśli Juncker nie ma żadnej konkretnej oferty, ale jedynie zamierza przekonywać Trumpa, to nie widać w jego ręku zbyt wielu argumentów. A przynajmniej takich, które trafiłyby do amerykańskiego prezydenta – merytorycznych, politycznych, personalnych.
Według danych Światowej Organizacji Handlu unijne cła są nieco wyższe niż amerykańskie – średnia stawka na amerykańskie towary sprzedawane w UE wynosi 1,9 proc., podczas gdy unijne w USA – 1,4 proc. – choć tak czy inaczej są one bardzo niskie (do podobnych wniosków doszedł niedawno monachijski Instytut Ifo, o czym donosił DGP). Są jednak wyjątki, np. wskazywane przez Trumpa samochody. Te produkowane w USA i sprzedawane w UE objęte są 10-procentowym cłem, podczas gdy europejskie w USA – tylko 2,5-procentowym.
Wprawdzie sprawa nie wygląda tak prosto, jak Trump ją przedstawia, bo ok. 85 proc. amerykańskich samochodów sprzedawanych w UE jest z tej stawki zwolniona dzięki temu, że ma europejskie podzespoły. To oczywiście nie przeszkadza Trumpowi wskazywać na nieuczciwe praktyki handlowe, czym zyskuje w oczach swojego żelaznego elektoratu. I z tego właśnie powodu raczej nie zmieni zdania.

Juncker, ty brutalny killerze

Podobnie jest z całą wymianą handlową. UE miała w 2017 r. w handlu z USA nadwyżkę w obrocie towarami w wysokości 119,7 mld euro (w ostatnich latach utrzymuje się ona na mniej więcej stałym poziomie), co dla Trumpa jest efektem nieuczciwych praktyk, a nie np. większego popytu na europejskie towary.
Zarówno wyższe cła na samochody, jak i deficyt handlowy byłyby łatwiejsze do przełknięcia dla USA, gdyby obecna administracja postrzegała Unię Europejską jako sojusznika. Tymczasem Donald Trump od początku prezydentury postrzegał ją jako konkurenta geopolitycznego i gospodarczego, a ostatnio nazwał ją wręcz wrogiem. Biorąc pod uwagę, że Trump postrzega politykę międzynarodową jako grę interesów, trudno oczekiwać, że na prośbę Junckera będzie robił jakieś gesty dobrej woli. Szczególnie że jego zastrzeżenia nie ograniczają się do handlu. W innej spornej kwestii – wydatków na obronność – ma sporo racji, bo część państw europejskich faktycznie przeznacza na ten cel mniej, niż jest w stanie.
Do tego dochodzą kwestie instytucjonalno-personalne. To, że kompetencje w UE są rozdzielone między przewodniczącego Komisji, przewodniczącego Rady Europejskiej, a decydujący głos i tak mają największe państwa, nie czyni Junckera (podobnie jak było z jego poprzednikami) w oczach Amerykanów równorzędnym partnerem dla ich prezydenta. Po części przyczynia się do tego sam Juncker, którego dziwne zachowanie podczas lipcowego szczytu NATO podważyło zdolność do pełnienia stanowiska przewodniczącego.
Były premier Luksemburga znany jest z tego, że podczas różnych szczytów całuje, obściskuje czy poklepuje innych polityków, co mającemu zupełnie inny styl Trumpowi raczej by się nie spodobało. Amerykański prezydent często podkreśla, że o tym, czy będzie porozumienie z jakimś krajem, decyduje chemia między liderami. Z drugiej strony Juncker powiedział niedawno, że podczas szczytu G7 w Kanadzie Trump nazwał go „brutalnym killerem”. Szef KE przyznał, że nie był pewien, czy to komplement.
Warto również pamiętać, że ponieważ będzie to pierwsze spotkanie Trumpa z ważnym zagranicznym politykiem po fatalnie przyjętym w USA szczycie z Władimirem Putinem, amerykański prezydent zapewne będzie chciał się teraz zrehabilitować i będzie mniej skłonny do ustępstw.

Jak dopiec Chinom

Nić porozumienia może zapewnić wątek związany z reformą Światowej Organizacji Handlu, o czym wielokrotnie wspominał główny negocjator handlowy USA Robert Lighthizer. Sprawą może być zainteresowany Trump, wpisuje się ona bowiem świetnie w jego program uczynienia międzynarodowego handlu bardziej sprawiedliwym. Chodzi mianowicie o Chiny, które chociaż są członkiem organizacji od 2001 r., to nie przestrzegają wielu jej zasad. Problem polega na tym, że na gruncie obecnie obowiązujących wewnątrz WTO regulacji bardzo trudno jest złapać Państwo Środka za rękę, np. na udzielaniu nielegalnej pomocy rządowej. Dzięki reformie prościej byłoby wykazać Pekinowi nierynkowe zagrywki.
Na razie Chiny w handlowych potyczkach z USA obrywają bardziej niż Europa. Trump zapowiedział, że jest bardzo bliski nałożenia ceł na prawie połowę importu (250 mld dol. rocznie) z Państwa Środka do Stanów. Europejskie firmy na razie muszą się zmierzyć tylko z podwyższeniem danin na stal i aluminium oraz wyroby z tych stopów. Wkrótce jednak może je czekać ciężka przeprawa z amerykańskim rządem odnośnie do współpracy biznesowej w Iranie. Waszyngton postanowił zakazać robienia interesów na terenie USA wszystkim firmom, które handlują z tym krajem; zagrożony jest m.in. Airbus.
Doktryna Trumpa: dziel i rządź
Biorąc pod uwagę dotychczasowe działania prezydenta USA, można zaryzykować tezę, że jego podstawową taktyką negocjacyjną jest próba rozbijania bloków handlowych na poszczególne państwa, tak żeby za każdym razem USA negocjowały z jednym z nich, a nie z grupą krajów (zyskując w ten sposób miażdżącą przewagę). Widać to zarówno w rozmowach z Unią Europejską, jak i Kanadą i Meksykiem podczas renegocjacji układu NAFTA.
W tym drugim przypadku prezydent sugerował niedawno, że może uda mu się dogadać osobno z Kanadyjczykami i osobno z Meksykanami. Dzięki temu mógłby na każdej ze stron z osobna wymusić duże ustępstwa. W przypadku Europy „Washington Post” doniósł w kwietniu, powołując się na anonimowych dyplomatów, że Trump zaoferował doskonały układ handlowy Francji, jeśli ta… wyszłaby z Unii Europejskiej.
Taktykę tę przejrzeli już europejscy politycy ‒ Bruno Le Maire, francuski minister gospodarki, publicznie przestrzega, że Trump chce wbić klin między Berlin a Paryż, bezprecedensowo atakując Niemcy, a przymilając się do Francji. Były ambasador USA przy UE Anthony Gardner wprost mówi, że amerykański prezydent dąży do rozbicia Unii Europejskiej.
Takie rozumienie polityki zagranicznej nie wydaje się być korzystne dla Polski. Chociaż nad Wisłą mamy tendencje do postrzegania Unii Europejskiej pod kątem gospodarczym, to jednak jest to instytucja kluczowa dla naszego bezpieczeństwa, bo wiąże nas politycznie z dużą organizacją międzynarodową. W tym sensie gra na jej osłabienie Polsce się nie opłaca, bo w pojedynkę w negocjacjach handlowych z USA nie mielibyśmy najmniejszych szans – a jako członek bloku gospodarczo większego od Stanów jesteśmy w stanie rozmawiać z Waszyngtonem jak równy z równym. Nawet jeśli rozmów nie prowadzą osobiście politycy z Warszawy. JK