Jeśli jest nadzieja dla piłki nożnej, to w kibicach. Muszą protestować, bo za 15 lat będzie za późno. Wtedy wielkie europejskie kluby piłkarskie mogą być przenoszone do Chin czy Indii, jeśli będą tam przynosić większy dochód - mówi w wywiadzie dla DGP James Montaguebrytyjski, pisarz i dziennikarz.
James Montaguebrytyjski pisarz i dziennikarz. Autor trzech książek o tematyce piłkarsko-społecznej: „When Friday Comes: Football in the War Zone” (2009), „Thirty One Nil: On The Road With Football’s Outsiders, a World Cup Odyssey” (2014) oraz wydanej właśnie po polsku „Klub miliarderów: Jak bogacze ukradli nam piłkę nożną” / Dziennik Gazeta Prawna
Mundial w Rosji już na półmetku. Czy piłka nożna jest jeszcze sportem, czy bardziej biznesem lub rozrywką?
Futbol dawno odszedł od amatorskiego ducha sportu, lecz zarazem jest czymś więcej niż biznesem. Stał się częścią stosunków międzynarodowych. Spójrzmy na sytuację z 2010 r., gdy przyznawano prawa do organizacji mistrzostw świata w latach 2018 i 2022. Specsłużby z różnych krajów szpiegowały delegacje biorące udział w naradach FIFA, emir Kataru lobbował za ojczyzną, zaś Władimir Putin podpisał umowę gazową z prezydentem Paragwaju – wszyscy na różne sposoby starali się przechylić wynik głosowań na swoją korzyść. Piłka nożna od dawna była biznesem, ale teraz dodatkowo stała się mocno upolityczniona. Dziś trzeba ją badać w taki sam sposób jak obronność czy gospodarkę, bo podobnie wpływa na relacje międzypaństwowe.
Od czego ta zmiana się zaczęła? Od powołania Premier League w Anglii, Ligi Mistrzów UEFA, uwolnienia rynku transferowego na mocy prawa Bosmana? A może idealizujemy przeszłość i nie chcemy widzieć, że pieniądze są w piłce nożnej od dawna? Może należy zacząć tę historię od Preston North End, który na początku lat 80. XIX w. złamał zakaz płacenia piłkarzom, co doprowadziło do legalizacji zawodowstwa?
Futbol jako biznes istniał długo przed założeniem Premier League w 1992 r. Już wtedy było w nim wszystko: pieniądze, dobrzy i źli właściciele, próby obejścia przepisów. Na przykład w latach 80. XX w. Irving Scholar, prezes Tottenhamu, specjalnie podzielił spółkę, by wypłacać dywidendy akcjonariuszom. W 1961 r. zniesiono limit maksymalnej pensji dla piłkarzy (do tego czasu nie mogła ona przekraczać 20 funtów tygodniowo – red.), co uwolniło rynek i doprowadziło do tego, że dziś gwiazdy zarabiają po kilkadziesiąt tysięcy funtów tygodniowo. Ale moja ostatnia książka „Klub miliarderów” nie jest o tym, jak futbol stał się biznesem, lecz w jaki sposób stał się specyficznym rodzajem biznesu. Złożyły się na to trzy wydarzenia. Pierwsze – powstanie Premier League i przemianowanie europejskiego Pucharu Mistrzów na Ligę Mistrzów, drugie – upadek komunizmu i rozpad Związku Sowieckiego, trzecie – rządy Margaret Thatcher i Ronalda Reagana, których reformy gospodarcze uwolniły sektor finansowy od ciężaru regulacji i umożliwiły tanie pożyczanie pieniędzy. Te trzy wydarzenia miały miejsce w podobnym czasie i w ich efekcie do piłki nożnej trafiły ogromne ilości pieniędzy. Od pierwszej połowy lat 90. XX w. zaczęła się w tym sporcie era miliarderów.
Ale co w tym złego, że pojawiły się wielkie pieniądze? Dzięki nim futbol jest popularniejszy niż kiedykolwiek, a poziom gry się podnosi. Kto chce oglądać mecz Steaua Bukareszt – IFK Goeteborg zamiast FC Barcelona – Manchester United?
Nie ma wątpliwości, że niektóre zmiany będące efektem pojawienia się Premier League i Ligi Mistrzów są bardzo dobre. Mamy teraz znacznie lepsze stadiony, na które mogą przychodzić rodziny, boiska i sprzęt, zawodnicy od najmłodszych lat są lepiej przygotowywani do gry. Pytanie brzmi, czy będące efektem tego zmiany nie poszły za daleko? Obecny futbol jest niemal zupełnie oderwany od tego, co stanowiło jego esencję – od lokalności. Tego, że kibicowanie danej drużynie budowało lokalną tożsamość, że kolejne pokolenia kibiców chodziły na ten sam stadion, często zajmując te same miejsca. Drugim problemem jest to, że pieniądze, które zaczęły płynąć po tym, jak w 2003 r. w Chelsea pojawił się Rosjanin Roman Abramowicz, nie są już po to, by poprawiać futbol – to jest co najwyżej efekt uboczny. Celem tych pieniędzy jest to, by dać ich właścicielom pozycję polityczną lub społeczną, by zaspokoić ich próżność. Powodem, dla którego nowa klasa miliarderów kupuje kluby, jest zwykle chęć zapewnienia sobie rozgłosu, zabezpieczenia majątku, szczególnie jeśli jest on niejasnego pochodzenia. To budzi niesmak.
Większość kibiców zapewne po prostu chce, by ich drużyna wygrywała, nawet jeśli miałaby mieć zagranicznego właściciela, zagranicznego trenera i samych zagranicznych piłkarzy.
To nie jest kwestia tego, czy brytyjski, czy zagraniczny właściciel, lecz kwestia rodzaju ludzi tworzących ten klub miliarderów. Rodzimi właściciele też mogą być oderwani od lokalnej społeczności. Ale to prawda, że kibice chcą sukcesu. Weźmy przykład Portsmouth. Początkowo moja książka miała się kończyć tym, że klub ten, który po stoczeniu się na dno został przejęty przez kibiców, uzyskał awans na trzeci poziom rozgrywkowy. Odzyskaliśmy drużynę, zarządzamy nią, obniżamy ceny biletów i powoli wracamy. Ale tuż potem została ona przejęta przez byłego prezesa Disneya Michaela Eisnera. Kibice chcą sukcesu, ale to nie znaczy, że powinno być im obojętne, skąd pochodzą pieniądze. Jest wiele przykładów, że inwestycja wyglądająca korzystnie dla klubu ostatecznie taką nie jest i chodzi w niej tylko o pozycję nowego właściciela.
Jest chyba pewna różnica między brytyjskimi a zagranicznymi właścicielami. Wspomniany w książce Jack Walker z Blackburn Rovers był multimilionerem, ale lokalnym, i przez całe życie był fanem tego klubu.
Walker był swego rodzaju ogniwem łączącym stare i nowe czasy. Korzystając z liberalizacji prowadzonej przez Thatcher, zarobił pieniądze w przemyśle stalowym, był fanem Blackburn, ale zarazem uciekinierem podatkowym, bo mieszkał na wyspie Jersey. Zainwestował dziesiątki milionów funtów w Rovers, dzięki czemu ten klub zdobył mistrzostwo Anglii. Przez to bardziej uznane firmy jak Manchester United czy Liverpool musiały znaleźć nowe źródła finansowania, a po tym jak w 2003 r. w Chelsea pojawił się Abramowicz, który zaczął zasysać wszystko, inni zaczęli szukać swoich miliarderów. O ile Walker był pomostem, to Abramowicz jest już nowym światem.
Oczywiście są brytyjscy właściciele o niezbyt dobrej reputacji, jak chociażby David Sullivan i David Gold z West Ham United, ale w odróżnieniu od niektórych zagranicznych, nikt z nich nie był zaangażowany w łamanie praw człowieka czy wspieranie autorytarnych reżimów.
Sullivan i Gold dorobili się pieniędzy w latach 60. i 70. na biznesie erotycznym. Sullivan spędził nawet trochę czasu w więzieniu z powodu zarabiania pieniędzy w niemoralny sposób, co jest eufemizmem na stręczycielstwo. Gold walczył przed sądem o prawo do sprzedaży pornografii. Czy w świecie po akcji #MeToo można to akceptować? Mike Ashley z Newcastle United jest największym w Wielkiej Brytanii pracodawcą zatrudniającym ludzi na umowy bez gwarancji godzin (zero-hour contracts), to wyjątkowo niekorzystny dla pracowników model, bez żadnych zabezpieczeń. Ten człowiek jest odpowiedzialny za ubóstwo setek tysięcy ludzi. Owszem, żaden z nich nie zamyka w więzieniach obrońców praw człowieka ani nie przeprowadza ustawodawstwa, które karze więzieniem za krytyczne wpisy na Twitterze, jak to jest w przypadku szejka Mansoura z Manchester City, ale to nie znaczy, że ich działalność jest moralnie czysta.
Wielka Brytania jest szóstą największą gospodarką świata i znajduje się na siódmym miejscu pod względem liczby miliarderów. Brytyjscy przedsiębiorcy już nie mogą sobie pozwolić na bycie właścicielem klubu Premier League?
Jesteśmy na szóstym miejscu, ale w przyszłym będziemy na siódmym, a wkrótce pewnie na dziesiątym. Jesteśmy krajem na gospodarczej krzywej schodzącej. Drugą sprawą jest to, że ta lista jest trochę myląca, bo jest na niej wielu zagranicznych bogaczy, którzy przenieśli się do Wielkiej Brytanii ze względu na wyjątkowo luźne regulacje w kwestii własności nieruchomości czy prawo podatkowe. Przez długi czas najbogatszym mieszkańcem Wielkiej Brytanii był Lakshmi Mittal, indyjski potentat stalowy.
Którzy z zagranicznych właścicieli miliarderów okazali się najlepsi, a którzy najgorsi dla klubów?
Najciężej doświadczonym klubem jest Portsmouth. To jedyny zespół Premier League, który trafił w zarząd komisaryczny. Oficjalnie należał do francusko-izraelskiego biznesmena Alexandre’a Gaydamaka, lecz prawdopodobnie nie był on jego właścicielem. Wiele wskazuje na to, że klubem władał jego ojciec Arcadi Gaydamak, skazany za przemyt broni do Angoli. We władzach byli jeszcze: Sulejman al-Fahim, skazany przez sąd w Zjednoczonych Emiratach Arabskich na pięć lat za kradzież 5 mln funtów na zakup drużyny, i Władimir Antonow, poszukiwany przez władze Litwy za pranie brudnych pieniędzy. A jeszcze inny właściciel nawet nie wiadomo, czy naprawdę istniał. Cała galeria przestępców, a mowa o zespole, który 10 lat temu wygrał Puchar Anglii i grał w Pucharze UEFA. Amerykanie Toms Hicks i George Gillett w Liverpoolu FC są szczególnym przypadkiem, bo o mało co nie doprowadzili jednego z największych klubów na świecie do upadku. Z kolei najlepszym, ze względu na liczbę zdobytych trofeów, jest zdecydowanie Chelsea. Ale też trzeba wyróżnić Manchester City pod rządami szejka Mansoura, który z klubu grającego jeszcze 10 lat wcześniej na trzecim poziomie rozgrywkowym zmienił się w jeden z największych na świecie.
Czy kibicom City nie przeszkadza to, że angielska jest tylko siedziba, a reszta to zagraniczny właściciel, zagraniczny trener i prawie sami zagraniczni piłkarze?
Myślę, że po latach pozostawania w cieniu wielkiego lokalnego rywala i bycia tym drugim w mieście, są szczęśliwi. Ale trzeba myśleć nie tylko o tym, co jest teraz, lecz też o tym, co się wydarzy w przyszłości. Szejk Mansur na razie łoży ogromne pieniądze na klub, lecz jeśli uzna – powiedzmy za 15 lat – że City już mu nie jest do niczego potrzebny, to się stąd zwinie, nie przejmując się ani zespołem, ani miastem. Problemy Portsmouth zaczęły się, gdy Gaydamak zdecydował się sprzedać klub w 2008 r. i było mu wszystko jedno, kto go od niego kupi. Z tymi wszystkimi pytaniami o finansowy doping i prawa człowieka fani Manchester City będą musieli się kiedyś zmierzyć. Teraz mogą się tym nie przejmować, lecz kiedy karuzela się zatrzyma, zaczną. Z tym że wtedy może być za późno.
Dlaczego zagraniczni miliarderzy szczególnie upodobali sobie angielskie kluby?
Bo Premier League jest zdecydowanie najbardziej popularną ligą piłkarską na świecie, więc daje największą rozpoznawalność. Jeśli chcesz pokazać siebie, swój kraj czy swoją markę światowej widowni, nie ma do tego lepszej sposobności w sporcie. A poza tym dlatego, że jesteśmy krajem owładniętym pożądaniem, w którym na sprzedaż jest wszystko – od wodociągów do klubów piłkarskich. W angielskim futbolu nie było żadnych restrykcji, jeśli chodzi o to, kto mógł zostać właścicielem klubu. Teraz co prawda obowiązuje Fit and Proper Person Test, ale nadal może zostać prawie każdy – jeśli tylko nie był skazany za napad na bank. Kiedy Abramowicz chciał kupić klub piłkarski, początkowo nie myślał o angielskim, lecz o hiszpańskim zespole, ale ze względu na ich strukturę – z socios (kibicami) mającymi prawo głosu w Realu Madryt i Barcelonie – okazało się to niemożliwe. Tak samo jest w Niemczech, gdzie reguła 50+1 (ponad połowa akcji musi być w rękach samego klubu) blokuje zagranicznych właścicieli. My pozwoliliśmy kupować każdemu. Abramowicz nie tylko dorobił się pieniędzy w wyjątkowo podejrzanych okolicznościach, ale też wspiera reżim, który niszczy społeczeństwo obywatelskie. Szejk Mansour jest członkiem rządu Zjednoczonych Emiratów Arabskich, a to kraj, w którym nie ma demokracji, a 90 proc. jego mieszkańców w praktyce pracuje jako niewolnicy. Thaksin Shinawatra, premier Tajlandii i wcześniejszy właściciel Manchesteru City, był odpowiedzialny za zabijanie handlarzy narkotyków z pominięciem wymiaru sprawiedliwości.
Inne modele własności klubów są lepsze niż angielskie?
Każdy inny model jest lepszy, każda liga ma lepszą strukturę własności. Weźmy Holandię. Los ADO Den Haag jest dobrym przykładem tego, co się stało, gdy nieznany chiński biznesmen kupił wywodzący się z klasy robotniczej klub. Okazało się to katastrofą. Jednak najbardziej mnie zafascynowała w tej historii rola holenderskiego związku piłkarskiego. Nie tylko w tym, że Wang Hui został ostatecznie usunięty z zarządu. Związek nadzoruje też finanse klubów, przed sezonem zatwierdza ich budżety, co jest warunkiem uzyskania licencji. Dostają kategorię 1, 2 lub 3 w zależności od stanu finansów. Jeśli mają najniższą, objęte są dozorem związku. To zmusza kluby do działania w ramach możliwości, choć zarazem uniemożliwia holenderskim klubom konkurowanie z zagranicznymi. Niemcka reguła 50+1, którą niektórzy chcą znieść jest źródłem sukcesów niemieckich klubów w Europie, które mogły się rozwijać w najlepszym możliwym środowisku.
Ale są głosy, że ze względu na tę strukturę właścicielską nawet Bayern Monachium nie jest w stanie konkurować finansowo z czołowymi klubami z Hiszpanii czy Anglii.
Nie powinniśmy myśleć, że wystarczy zlikwidować regulacje. To niemiecki model jest właściwy i powinniśmy takie zapisy wprowadzać. Można zapytać – skoro niemiecki model jest tak udany, to po co go zmieniać? Argument, jaki przedstawia Martin Kind, największy spośród mniejszościowych udziałowców Hannover 96, który walczy od 2008 r. o zniesienie 50+1, jest taki, że dominacja Bayernu jest tak duża, że bez wielkich inwestycji nikt nie ma szans na podjęcie rywalizacji. A do rywalizacji dojdzie, bo najlepsze kluby wyłamią się i stworzą paneuropejską ligę. To jest bitwa o to, w którą stronę pójdzie futbol, sądzę, że rozstrzygnie się w najbliższych dwóch–trzech latach. 50+1 jest swego rodzaju ostatnią twierdzą. Jeśli ona upadnie, niemiecki futbol ze wszystkimi swoimi sukcesami, z niepowtarzalną – znacznie lepszą niż w Anglii – atmosferą na meczach zmieni się na zawsze i nic nie zatrzyma upodobnienia się europejskiej piłki do amerykańskiej koszykarskiej ligi NBA.
Czyli amerykański model z ligą bez awansów i spadków, z przenoszeniem zespołów z miasta do miasta, z graniem ligowych meczów za granicą jest nieunikniony?
Jesteśmy tego bardzo blisko. Po części jestem futbolowym globalistą – jeśli chodziłoby tylko o jedną dodatkową kolejkę ligową za granicą, jak kilka lat temu zaproponowano w Anglii, to nie jestem temu przeciwny. Mogłoby to być ciekawe. Nawet finał Ligi Mistrzów poza Europą, o ile byłby on łatwo dostępny, dlaczego nie? Ale problemem są inne sprawy. Po pierwsze – każdego roku zbliżamy się do krytycznego punktu, gdy np. Stan Kroenke (większościowy udziałowiec Arsenalu, a także zespołów NFL, NBA, NHL i MLS) zaproponuje zagranie meczu Pucharu Ligi np. w Dublinie, Pucharu Anglii w Oslo, zaś Ligi Mistrzów w Dubaju. Zbliżamy się do punktu, w którym widownia globalna stanie się ważniejsza niż lokalna. Po drugie – widać dążenie właścicieli do stworzenia zamkniętego kartelu w stylu NBA czy NFL. Z tym że nie będzie to superliga europejska, lecz globalna. Nie tylko Real Madryt, Barcelona, Manchester United, Manchester City, Juventus, Bayern Monachium, Corinthians, ale też chińskie Guangzhou Evergrande, amerykańśkie New York Red Bulls lub New York City FC, egipski Al-Ahly. Ale w przypadku każdej zamkniętej ligi powstaje pytanie o to, co z tymi, którzy pozostają poza nią. Przepaść między bogatymi a biednymi będzie coraz większa.
Czy futbol reprezentacyjny jest lepszy, mniej skomercjalizowany?
Tak. Mimo całej korupcji w FIFA, skandali z kontraktami marketingowymi, przyznawaniem prawa do organizacji mistrzostw świata, to wciąż najczystsza część gry, która pozostała. Mówienie o tożsamości narodowej, patriotyzmie jest dziś niemodne, nienowoczesne, ale właśnie w futbolu reprezentacyjnym można odnaleźć to, co się gdzieś zgubiło w świecie: poczucie dumy, budowanie wspólnej tożsamości. Inne jest też nastawienie piłkarzy, którzy nie grają tu dla pieniędzy. To wszystko szczególnie widać, gdy się spojrzy na sam dół. W mojej poprzedniej książce „Trzydzieści jeden do zera” opisałem, jak pojechałem na pierwszy mecz w eliminacjach tych mistrzostw świata: Bhutan – Sri Lanka w marcu 2015 r. Bhutan nigdy wcześniej nie brał udziału w eliminacjach do mundialu, tam do 1998 r. nie było nawet telewizji. I oni pokonali Sri Lankę 1:0. To jest piękno tej gry. Z tym że to też się zmienia z powodu kierunku, w którym zmierza FIFA. Sepp Blatter był krytykowany z powodu korupcji. On sam nie był osobiście umoczony, ale pod jego bokiem powstał korupcyjny system w FIFA i w kontynentalnych konfederacjach. Zarazem był globalistą wierzącym w egalitarny podział dochodów. Jego następca Gianni Infantino jest inny – on chce na wszystkim zarabiać. Jedną z pierwszych rzeczy, które zrobił, było przyjęcie tajemniczej oferty 25 mld dol. za zgodę na utworzenie klubowych mistrzostw świata oraz globalnej ligi narodów – i przepchnął to przez radę wykonawczą FIFA bez informowania, kim są oferenci. A przecież 25 mld dol. to ogromne pieniądze. Do tego poszerzenie mistrzostw świata (w 2026 r. w mundialu grać już będzie 48 drużyn narodowych, a nie 32 jak obecnie), presja na członków FIFA, by – co się przecież stało – przyznać i prawo do organizacji mistrzostw Stanom Zjednoczonym (wspólnie z Kanadą i Meksykiem) kosztem Maroka. To wszystko znaki, że futbol reprezentacyjny idzie tą samą ścieżką.
Agencja Gazeta
Można to jeszcze zatrzymać? Czy protesty mogą coś zmienić?
Wciąż jest nadzieja. Ta umowa na 25 mld dol. i 50+1 to dwie najważniejsze obecnie kwestie. Ludzie obawiają się, że skoro kupowanie biletu na mecz częściowo jest zastępowane przez subskrypcję, protesty nie mają znaczenia. Ale mają. Jeśli zaczną one przynosić wymierne straty, mogą nastąpić zmiany. Tak zadziałali kibice Liverpoolu (podczas jednego z meczów wyszli ze stadionu w 77. minucie, protestując przeciw podwyżce cen biletów do 77 funtów – red.). To źle wyglądało w telewizji, więc było złe dla wizerunku klubu i w końcu właściciele zmienili stanowisko. Jeśli jest nadzieja, to w solidarności. Ale za 15 lat będzie za późno. Wtedy kluby piłkarskie będą wystarczająco zmonetaryzowane i naprawdę mogą być przenoszone do Chin, Indii czy gdzie indziej, jeśli będą tam przynosić większy dochód.