60 lat temu niewielka srebrzysta kula rozpoczęła erę kosmiczną, a wraz z nią kosmiczny wyścig.
Magazyn DGP z dnia 6 października 2017 / Dziennik Gazeta Prawna/Inne
Kiedy pierwszy sztuczny satelita Ziemi trafił na orbitę, Nikita Chruszczow znajdował się w Kijowie. Gensek postanowił podzielić się radosną nowiną z aktywem partyjnym. Działacze podobno nie okazali entuzjazmu. Nikt z nich nie docenił wagi tego, co się stało.
Zresztą w Związku Radzieckim było może wówczas kilka osób, które to rozumiały. Dowodem niech będzie chociażby to, że wydarzenie zostało odnotowane w „Prawdzie” – oficjalnym dzienniku KPZR – kilkuzdaniową wzmianką. 4 października 1957 r., przemawiając do towarzyszy w Kijowie, nie miał tej świadomości również Nikita Chruszczow. Znaczenie Sputnika dotarło do niego dopiero następnego dnia rano, kiedy podczas śniadania otrzymał jak zwykle poranny briefing: trzy teczki w różnych kolorach. W czerwonej – przechwycone depesze dyplomatyczne. W niebieskiej – raporty agencji wywiadowczych. Najważniejsza tego dnia okazała się jednak zawartość zielonej teczki, w której pierwszy sekretarz otrzymywał wycinki z prasy światowej.
Jak wybuch bomby
W 1957 r. Amerykanie z ufnością patrzyli w przyszłość. Lato upłynęło im w rytmie hitu Elvisa Presleya „Hound Dog”, ale w prawdziwie optymistyczny nastrój wprawiała ich nauka. Parę lat wcześniej na rynek wprowadzono szczepionkę na chorobę Heinego-Medina. W kraju rozwijała się energetyka atomowa. W księgarniach leżały książki opisujące pierwszego sztucznego satelitę Ziemi, który miał poszybować w przestrzeń kosmiczną na budowanej przez marynarkę wojenną rakiecie Vanguard. Na entuzjastów techniki czekały nawet modele satelity do sklejania.
„Wszyscy w 1957 r. wiedzieli, że eksploracja kosmosu była następnym krokiem rozwoju naukowego i technicznego, i zakładali, że Stany Zjednoczone odegrają w tym – jak zwykle – wiodącą rolę” – pisał dziennikarz John Brooks. Kiedy więc okazało się, że to jednak Sowieci jako pierwsi umieścili dzieło ludzkich rąk na orbicie okołoziemskiej, nastąpił szok.
„Wieści o wystrzeleniu satelity wywołały w Waszyngtonie efekt podobny do eksplozji bomby. To nie naukowe znaczenie Sputnika tak wstrząsnęło specjalistami z Pentagonu – to była świadomość, że Związek Radziecki skonstruował wielostopniową, międzykontynentalną rakietę, której nie podoła obrona przeciwlotnicza” – napisał wiele lat później w książce „Kosmonautyka w ZSRR” Boris Czertok, jeden z głównych inżynierów radzieckiego programu rakietowego.
Sztucznym satelitą – zwanym często w nagłówkach również sztucznym księżycem – emocjonowały się media na całym świecie. Spikerzy w programach radiowych puszczali słuchaczom na żywo charakterystyczny sygnał, jaki emitował Sputnik i jaki mógł odebrać każdy radioamator podczas przelotu satelity nad danym miejscem na Ziemi. O ile przez weekend o dokonaniu Sowietów było głośno (Sputnik wystartował w piątek wieczorem), o tyle prawdziwa eksplozja zainteresowania nastąpiła po weekendzie, kiedy prasa zrozumiała, co właściwie zaszło. Wkrótce jednak w mediach – zwłaszcza amerykańskich – pojawiła się nuta zaniepokojenia. A potem strachu.
Nastrój, który w związku z tym zapanował, był fatalny. Edward Teller, ojciec bomby wodorowej, powiedział wówczas, że „Stany Zjednoczone przegrały bitwę ważniejszą i większą od Pearl Harbor”. Szok podkreślali również historycy. Walter McDougall: „Żadne wydarzenie od czasów Pearl Harbor nie miało takich konsekwencji dla życia publicznego w USA”. Daniel Boorstin: „Nigdy wcześniej tak niewielki i tak nieszkodliwy obiekt nie wywołał takiej konsternacji”. Asif Siddiqi: „Metalową kulką Sowieci osiągnęli to, czego nie udało im się retoryką przez całe dekady”.
Morale nie podniosło się miesiąc później, kiedy Sowieci wysłali w kosmos Łajkę („New York Times” pytał wtedy na pierwszej stronie: „Co będzie następne? Człowiek na Księżycu”), ani na początku grudnia, kiedy tuż po starcie eksplodowała rakieta Vanguard z pierwszym sztucznym satelitą „Made in USA” – który miał być odpowiedzią wolnego świata na Sputnik.
To był cud
Co ciekawe, Sputnik nie był celem samym w sobie: inżynierowie, dzięki którym satelita poleciał w kosmos, na co dzień pracowali nad rakietami, które miały stać się międzykontynentalnymi pociskami do przenoszenia ładunków jądrowych – a nie jako członkowie cywilnego programu eksploracji kosmosu. Sowieci mieli już za sobą pewne sukcesy z rakietami krótkiego zasięgu. Nikita Chruszczow chciał jednak czegoś, co odpalone z terytorium ZSRR trafi w każdy punkt w Stanach Zjednoczonych.
Pierwszy sekretarz był wielkim orędownikiem technologii rakietowej. Ciekawe w Chruszczowie było zresztą to, że pomimo słabego wykształcenia fascynował się techniką. W tym wypadku jednak ważniejsza od jego zainteresowania zdobyczami nauki była sytuacja strategiczna ZSRR w latach 50. A ta, krótko mówiąc, rysowała się kiepsko.
Powodem była olbrzymia przewaga Stanów Zjednoczonych nad Związkiem Radzieckim. Waszyngton oprócz tego, że systematycznie powiększał arsenał nuklearny, zainwestował również olbrzymie kwoty w środki transportu broni jądrowej. Amerykanie posiadali flotę ponad tysiąca bombowców dalekiego zasięgu, z których ponad połowa utrzymywana była w stanie gotowości bojowej. Przez wzgląd na posiadanie baz na całym świecie lotnictwo USA było w stanie razić atomowym ogniem praktycznie dowolny cel na terenie Związku Radzieckiego. Wraz z wejściem do służby bombowca B-52, napędzanego silnikiem odrzutowym, loty nad ZSRR mogły się odbywać nawet z Ameryki Północnej.
Sowieci nie byli w stanie wówczas sprostać Amerykanom. Ówczesne radzieckie konstrukcje bombowców strategicznych nie należały do najbardziej udanych, a nawet gdyby inżynierowie odnieśli na tym polu sukcesy, to nie było pewne, czy przemysł byłby w stanie wyprodukować w krótkim czasie setki sztuk. W razie konfliktu Moskwa nie była więc w stanie ani dokonać druzgoczącego atomowego uderzenia, ani przeprowadzić skutecznego kontruderzenia.
O tej strategicznej nierównowadze przypominał zresztą regularnie Rosjanom dowódca lotnictwa strategicznego USA gen. Curtis LeMay, co kilka miesięcy organizujący ćwiczenia, w ramach których podrywał kilkaset bombowców i nakazywał lot w kierunku ZSRR. Te manewry były na tyle bezpardonowe, że Centralna Agencja Wywiadowcza zaczęła pisać w swoich raportach, iż działania LeMaya mogą utwierdzić Sowietów w przekonaniu, że USA szykują się do wojny.
Co gorsza, nawet gdyby radzieccy inżynierowie dysponowali konstrukcją doskonałego bombowca – i gdyby przemysł był w stanie go dostarczyć – Sowieci nie mieli na to po prostu środków. Dodatkowo Chruszczow potrzebował pieniędzy na realizację swoich planów, w tym zwiększenia produkcji żywnościowej, która zaliczyła poważny spadek. Innymi słowy, Chruszczow potrzebował cudu: broni, która nie tylko będzie tańsza od floty bombowców, ale jednocześnie zniweluje amerykańską przewagę strategiczną.
Zasłona dymna
Wizję takiego urządzenia sprzedał Chruszczowowi jeden z najważniejszych inżynierów zaangażowanych w radziecki program rakietowy Siergiej Korolow. Jak pisze w swojej książce „Red Moon Rising: Sputnik and the Hidden Rivalries that Ignited the Space Age” Matthew Brzezinski, Korolow przekonał genseka do swojej wizji podczas jego wizyty w supertajnym podmoskiewskim ośrodku badawczym w lutym 1956 r.
– Jak długo zająłby tej rakiecie lot do Kijowa – zapytał inżyniera Chruszczow, który jeszcze za czasów Stalina często tłukł się kilka razy tygodniowo starym samolotem ze stolicy ZSRR do stolicy Ukrainy. Lot trwał trzy godziny. – Może minutę – odparł Korolow. Pierwszy sekretarz zagwizdał z aprobatą. Dokładnie takiej broni potrzebował.
Korolowowi bardzo zależało, żeby zrobić na Chruszczowie wrażenie. W warunkach wiecznych niedoborów gospodarki centralnie sterowanej poparcie pierwszego sekretarza oznaczało, że prowadzony przez niego program otrzyma wszystko, czego będzie trzeba. W przeciwnym wypadku odbijałby się od drzwi kolejnych instytutów, fabryk i nadzorujących je ministerstw w poszukiwaniu komponentów, bez których nie mógłby ruszyć dalej.
To się okazało bezcenne chociażby niedługo przed samym startem Sputnika, kiedy potrzebował dostępu do maszyn liczących, które oczywiście znajdowały się pod pieczą innego naukowca, podległego innemu resortowi. Gdy napotkał opór, po prostu powołał się na Chruszczowa – zaoszczędzając sobie w ten sposób tygodni, a może nawet miesięcy związanych ze żmudnymi obliczeniami lotu orbitalnego.
Kiedy jednak tylko było trzeba, inżynierowie korzystali z radzieckiej zmyślności. Jedna z anegdot mówi, że ilekroć w pojemnikach z paliwem dla rakiety pojawiał się przeciek, odpowiedzialny za nie inżynier brał szmatę, wsadzał ją w dziurę, a następnie oddawał na nią mocz – który pod wpływem bardzo niskiej temperatury paliwa po prostu zamarzał, blokując przeciek.
Podczas wizyty Korolow postanowił oczarować swojego gościa także perspektywą wyniesienia na orbitę okołoziemską pierwszego sztucznego satelity. – O ile nie powstrzyma to prac nad międzykontynentalną rakietą, nie ma sprawy – miał powiedzieć Chruszczow. Dla Korolowa były to bardzo ważne słowa, bo oznaczały zielone światło władzy dla czegoś, co było jego ukrytym celem od samego początku – eksploracji kosmosu przez człowieka. W końcu od międzykontynentalnego pocisku balistycznego do rakiety kosmicznej droga jest niewielka. W przypadku Sputnika była to w zasadzie ta sama rakieta.
Sputnik, oprócz tego, że realizował naukowe ambicje Korolowa, służył również jako zasłona dymna. Pomimo bowiem olbrzymich środków zainwestowanych w jego zespół w półtora roku od spotkania z Chruszczowem inżynierowie wciąż nie mogli się pochwalić sukcesem. A nawet kiedy już udało im się posłać rakietę w przestworza, okazało się, że na tym etapie prac nie nadaje się ona do przenoszenia ładunków jądrowych – przez wzgląd na problemy z izolacją głowice po prostu topiły się w późnej fazie lotu.
Korolow potrzebował więc zasłony dymnej dla niepowodzeń podstawowego projektu i podjął decyzję o tym, żeby za pomocą ostatniego kompletnego egzemplarza rakiety R-7 posłać w kosmos małego satelitę. Musiał przy tym pokonać wojskowych, którzy uważali, że marnowanie pocisku na taki cel to śmiertelny grzech. Oczywiście w przekonaniu ich przydał się argument z bezpośredniego poparcia Chruszczowa.
Tuż po umieszczeniu Sputnika na orbicie Biały Dom bagatelizował wagę wydarzenia. W komunikacie znalazło się stwierdzenie, że jeszcze przez wiele lat zastosowania dla satelitów nie będą pewne, a także sugestia, że sukces ten nie jest świadectwem umiejętności radzieckich inżynierów, ale efektem materiałów, jakie Sowieci przejęli po drugiej wojnie światowej z Niemiec.
Wyścig
Ostatecznie Amerykanom udało się wystrzelić swojego sztucznego satelitę 31 stycznia 1958 r. Półtora miesiąca później U.S. Navy udało się posłać w kosmos feralną rakietę Vanguard. Wyścig kosmiczny zaczął się w najlepsze. W 1958 r. w USA utworzono NASA oraz Agencję Zaawansowanych Projektów Badawczych (ARPA, poprzedniczka DARPA). Jednocześnie Amerykanie przeznaczyli duże fundusze na edukację nowych inżynierów i badaczy nauk ścisłych na mocy ustawy National Defense Education Act.
Na razie jednak nie pozwoliło to USA na odebranie Sowietom koszulki lidera. 2 stycznia 1959 r. do Księżyca zbliżyła się pierwsza w historii sonda - Łunnik I. Amerykanie podążyli za nim Pionierem 4 dwa miesiące później. Rosjanie jednak nie dawali za wygraną: 12 września 1959 r. Łunnik II uderzył w powierzchnię Księżyca, a 19 sierpnia 1960 r. Sputnik IV zabrał w kosmos i sprowadził z powrotem na Ziemię kolejne dwa psy, Biełkę i Striełkę. Niecały rok później, 12 kwietnia 1961 r., wysłali w kosmos pierwszego człowieka – Jurija Gagarina. Amerykanie znów byli na drugim miejscu – Alan Shepard odwiedził Kosmos na pokładzie Mercury’ego dopiero 5 maja.
Te niepowodzenia sprawiły, że w 1961 r. John F. Kennedy zapowiedział, że do końca dekady USA postawią człowieka na Księżycu. W ten sposób ruszył program Apollo; zanim jednak Neil Armstrong i Buzz Aldrin stanęli na Srebrnym Globie (należy przypomnieć, że nie byli sami: na orbicie czekał na nich Michael Collins) w lipcu 1969 r., Rosjanom udało się zaliczyć kilka kolejnych pierwszych razy: w 1963 r. wysłali w kosmos pierwszą kobietę, w 1964 r. – pierwszą trzyosobową załogę, w 1965 r. – odbyli pierwszy spacer w przestrzeni kosmicznej, w 1966 r. – doprowadzili do pierwszego miękkiego lądowania sondy na Księżycu, a w 1968 r. ich bezzałogowy statek kosmiczny po raz pierwszy okrążył Księżyc.
Ostatecznie jednak Rosjanin nigdy nie stanął na Księżycu, chociaż to ZSRR, a nie USA, zbudował pierwszą stację kosmiczną (a nawet kilka). USA jak na razie są też jedynym krajem, który posłał statek kosmiczny poza obręb wewnętrznych planet, czyli na Jowisza i dalej w kosmos. I chociaż Rosjanie wciąż dostarczają silniki rakietowe Amerykanom, a także wożą na Międzynarodową Stację Kosmiczną astronautów, to dzisiejszy rosyjski program kosmiczny jest cieniem dawnych dokonań. Podobnie z zimnowojennego rozmachu zrezygnowali Amerykanie. Przynajmniej na jakiś czas. Teraz jednak chcą wrócić na Księżyc.