Ludzie – zamiast cieszyć się spokojem – zaczynają marzyć, by znów trochę innych powyrzynać. Dziesięć lat temu w Polsce rekonstrukcjami historycznymi zajmowało się ledwie 5 tys. osób. Dziś jest już kilkaset grup rekonstruktorów, a ich liczbę szacuje się na ok. 100 tys. Z zapałem odtwarzają najefektowniejsze rzezie w dziejach. Od starożytnych Rzymian po bitnych żołdaków z Waffen-SS. Po każdym spektaklu, będącym najczęściej ozdobą jakiejś rocznicy czy festynu, od razu wiadomo, że wojna to fajna zabawa.
Również na poziomie kultury nieco mniej ludowej narracja, że konflikt zbrojny przynosi ludziom strach, cierpienie i śmierć, jest w odwrocie. „Wojna wyzwala w ludziach gorsze instynkty (...), ale także zachowania pozytywne. To przede wszystkim obrona za wszelką cenę swoich wartości, najważniejszych dla każdego człowieka. Tymi wartościami są wolność, godność, braterstwo” – napisał prof. Piotr Niwiński w recenzji wystawy prezentowanej w Muzeum II Wojny Światowej.
Coraz lepiej staje się widoczne, że grono osób, którym zabijanie się nie wydaje się przerażającym zdarzeniem, sukcesywnie u nas rośnie. Szukają oni coraz to innych argumentów, by – parafrazując piosenkę Monty Pythona – „Zawsze patrzeć na jaśniejszą stronę śmierci”. Najlepiej ze sporą porcją bólu w tle. Ponieważ uczy ona bohaterstwa, a konającego uszlachetnia.
Co ciekawe, nie tylko Polacy stają się bardziej wojowniczy po dłuższych okresach spokoju. Łaknienie przemocy rośnie wszędzie tam, gdzie odchodzą ostatnie pokolenia, które na własnej skórze doświadczyły działań zbrojnych. Jakby ludzie żyjący w pokojowych czasach mieli wojnę po prostu we krwi.
Wojna zastępcza
„Pokaz walk gladiatorów, na wzór rzymski, dał z początku ku większemu przerażeniu ludzi, nieprzywykłych do takiego widowiska, niż ku przyjemności” – opisywał Tytus Liwiusz poczynania Antiocha IV Epifanesa. Władca starożytnej Syrii, który po roku 188 przed naszą erą przebywał w Rzymie jako zakładnik przez dziesięć lat, wiele się od wrogów nauczył. Nim odzyskał wolność i zdobył tron, mógł z bliska obserwować polityczną użyteczność igrzysk.
W tym czasie na terenie Wiecznego Miasta walki gladiatorów urządzano już od ok. 100 lat. Początkowo były prywatnym obrzędem religijnym organizowanym przez krewnych zmarłego dla uczczenia jego śmierci. Ale gdy republika rzymska rozszerzała granice, walki gladiatorów stały się dobrym sposobem na układanie relacji z podbitymi lub sprzymierzonymi ludami. „Tu wszelki występ walczących był dobrowolny i bezinteresowny. Bo jednych przysłali naczelnicy plemion dla popisu i pokazu wrodzonej danemu plemieniu dzielności, inni sami zgłosili się do walki dla przypodobania się wodzowi, jeszcze inni do wyzwania rywali” – pisze Tytus Liwiusz w „Dziejach Rzymu od założenia Miasta”.
Imperium rozrastało się, jednak mieszkańcy Italii, jeśli nie służyli w legionach, z wojną stykali się coraz rzadziej. Zaś od czasu zniszczenia Kartaginy żadne inne państwo nie miało dość sił, by rzucić republice wyzwanie. Im dłużej panował pokój, tym walki gladiatorów urządzano częściej. W końcu stały się oficjalną imprezą państwową. „Całość trwała cztery dni, z przydziałem mięsa ludowi, biesiadą i występami scenicznymi” – pisał Tytus Liwiusz. Fakt, że podczas imprezy na arenie zabijali się ludzie, nie psuł apetytu widzom. Za to dość znacząco zmieniał zachowania.
Ten fakt mocno zaciekawił Antiocha IV, który postanowił podobny eksperyment zainicjować w rządzonym przez siebie kraju. Za grube pieniądze ściągnął do Syrii gladiatorów z Rzymu, jednak podczas igrzysk widzowie nie ukrywali oburzenia czy obrzydzenia. „Potem jednak, przez częstsze ich urządzanie – czasem tylko do zranienia, to znowu zmuszając walczących do walki na śmierć – widowisko to nawet spopularyzował jako miłe oczom. U bardzo wielu młodych ludzi rozniecił (Antioch – aut.) także zapał do walki z bronią w ręku. O ile więc z początku sprowadzał gladiatorów za wielkie sumy z Rzymu, potem już swoim kazał walczyć” – zauważał Tytus Liwiusz.
Tymczasem w Wiecznym Mieście i innych metropoliach u schyłku republiki i na początku cesarstwa igrzyska organizowano już co tydzień. Powstało też swoiste partnerstwo publiczno-prywatne. Walczących przygotowywała ponad setka prywatnych szkół gladiatorów. Płacili zaś za to politycy pieniędzmi podatników lub z własnych funduszy. Tak kupując popularność wśród ludu. Paradoksalnie kwestie finansowe najskuteczniej redukowały okrucieństwo. Szkoły gladiatorów miały prawo żądać od organizatora odszkodowania za każdego poległego adepta. Dzięki temu średnia śmiertelność wśród uczestników igrzysk wynosiła jedynie ok. 10 proc. Co mogło mocno rozczarować publiczność. Tej więc zaczęto dostarczać tani produkt zastępczy, czyli np. chrześcijan.
Szczytowy rozkwit igrzysk nastąpił w złotym wieku Cesarstwa Rzymskiego, kiedy między 69 r. a 193 r. ok. 55 mln jego mieszkańców nigdy nie zaznało wojny. W czasie trwającego prawie półtora stulecia pokoju walki gladiatorów przybierały ogromne rozmiary. W 107 r. cesarz Trajan zorganizował igrzyska trwające bez przerwy 123 dni. Aby je „obsłużyć”, musiano wynająć 10 tys. gladiatorów oraz 11 tys. dzikich zwierząt (wszystkie zabito na arenie).
Jednak spokojne czasy nie trwają wiecznie i wreszcie rzymscy cesarze mogli przestać organizować dla ludu zastępcze wojny, prowadząc te jak najbardziej prawdziwe.
Szlachetna siekanina
„Ledwie wrócili z wyprawy, książę Henryk, syn hrabiego Szampanii, i Robert, brat króla (Francji – aut.), zawzięci jeden na drugiego zwołali po świętach Wielkiej Nocy jeden z tych wyklętych i obrzydliwych jarmarków, na których proponują sobie walkę wręcz na śmierć i życie” – ubolewał święty Bernard. Opat klasztoru w Clairvaux miał powody do rozpaczy. Wszak chrześcijaństwo stanowiło największą rewolucję humanistyczną w dziejach ludzkości, to dzięki niemu odrzucono rzymskie okrucieństwo, kult siły i brak szacunku dla ludzkiego życia. Fundamentem Kościoła stało się poszanowanie życia i godności każdego człowieka.
We wczesnym średniowieczu, z racji rozbicia Europy na państewka i graniczenia z pogańskim plemionami, te idee stanowiły tylko pobożne życzenie. Ale słabość władzy świeckiej dawała szansę na zwiększanie wpływów Kościoła, który zaczął narzucać zasady Pokoju i Rozejmu Bożego (Pax et Treuga Dei). Synod rzymski w 1059 r. zakazał możnowładcom oraz rycerzom prowadzenia prywatnych działań zbrojnych, a łamiącym prawo groziła ekskomunika. W owych czasach oznaczała ona całkowite wykluczenie z chrześcijańskiej wspólnoty, a więc w praktyce utratę władzy i majątku.
Początkowo działania papieży okazały się skuteczne i w Europie nastały dłuższe okresy pokoju. Ale znamienne, iż wkrótce zaczęła się szerzyć moda na turnieje rycerskie. Pierwszy, odnotowany w kronikach, datowany jest na 1095 r. Odbył się we Flandrii, a w jego trakcie zginął od kopii hrabia Henryk III von Löwen. Bo rycerze w trakcie turnieju używali tej samej broni, co na polu walki. Przez co w następnych latach trup słał się gęsto, wzbudzając oburzenie Kościoła. „Z całą siłą zakazujemy tych obrzydliwych i próżniaczych ćwiczeń i zabaw, które miejsce mają, gdzie rycerze zbierają się, by okazać swoją siłę i odwagę. Często bowiem i przypadki śmierci tam się zdarzają” – napisali biskupi w dokumencie wydanym w 1130 r. po soborze w Clermont.
Ale na niewiele się to zdało. Moda turniejowa podbijała już Europę Zachodnią. Na polach pod miastami zbierali się rycerze, by potykać się konno lub pieszo. Za nimi ciągnęły tłumy gapiów, zaś gdy impreza trwała kilka dni, dołączali do nich rzemieślnicy, dostawcy żywności, handlarze ze straganami i cyrkowcy, wreszcie złodzieje i prostytutki. W finale tak udanej zabawy organizowano pozorowaną bitwę nazywaną z niemiecka buhurt. Podczas turnieju w Magdeburgu w 1175 r. po udanym buhurcie zniesiono z pola zwłoki 17 rycerzy, kilkanaście lat później w Neuss zginęło aż 80 uczestników turnieju, a przy okazji też spora liczba publiczności.
W tym czasie Kościół wydał dziewięć kolejnych edyktów, grożąc uczestnikom turniejów wszelkimi możliwymi karami w życiu doczesnym i po śmierci. Jednak bez rezultatów. Kiedy dwaj synowie cesarza Fryderyka Barbarossy, Henryk oraz Fryderyk, mieli zostać pasowani na rycerzy, władca zorganizował w 1184 r. w Moguncji igrzyska. Przybyło na nie 20 tys. rycerzy z całej Europy, którzy potykali się ze sobą przez dwa dni, a ich popisom przyglądało się 70 tys. widzów. Wobec popularnej mody nawet wszechpotężny Kościół musiał skapitulować. Ale wielką siłą chrześcijaństwa była elastyczność. Skoro barbarzyńskiej rozrywki nie dawało się wykorzenić, zaczęto ją cywilizować. Służyć temu miały coraz bardziej wymagające zasady postępowania wobec przeciwnika, a także wprowadzenie broni turniejowej (łamliwych kopii, tępych mieczy itp.). Za nieprzestrzeganie reguł groziła utrata honoru, zaś takiej hańby każdy rycerz bał się najbardziej. Dzięki temu turnieje przekształciły się w emocjonujące zawodowy sportowe, liczbę ofiar śmiertelnych mocno zredukowano, a biorący w nich udział rycerze stali się zawodowcami zarabiającymi fortuny. Sowity dochód przynosiło wzięcie do niewoli przeciwnika, bo potem rodzina musiała wypłacić za uwolnienie okup. Największa gwiazda wśród turniejowych zawodowców Anglik William Marshall podczas trwającej 25 lat kariery do 1219 r. wyegzekwował ponad 500 okupów za pokonanych przeciwników. Tak godziwie zarabiając, wolał unikać wojen oraz krucjat.
Pozorna nuda belle epoque
„Badania przeprowadzone we Francji w 1913 r. w środowisku studentów wykazały, że słowo »wojna« wywiera urok, który »stale ożywia odwieczny instynkt wojowniczy w duszy człowieka«” – podkreśla Barbara W. Tuchman w książce „Wyniosła wieża”.
Na okres tak długiego i powszechnego pokoju, jaki gwarantował zachodowi Starego Kontynentu niegdyś Pax Romana, musiano czekać marne 1800 lat. Nawet Pokój Boży promowany przez Kościół nie przyniósł całego stulecia bez wojen. Kiedy zaś stał się pustym słowem wraz z początkiem reformacji, liczba konfliktów zbrojnych gwałtownie wzrosła i Europa doświadczyła kilku burzliwych stuleci. Ich ukoronowaniem stały się wojny napoleońskie. W czasach, gdy bogiem pola bitwy był Bonaparte, zginęło ok. 5 mln ludzi. Dopiero I wojna światowa przebiła ten rekord, podnosząc poprzeczkę do 8,5 mln zabitych.
Nim jednak nadeszła, Stary Kontynent cieszył się wiekiem pokoju. Choć nie gwarantowało go jedno imperium, lecz kilka mocarstw. Dlatego też nie był to czas rozbrojenia, a rosnącej militaryzacji, a wojny toczono na obrzeżach tamtego świata. Wyścig z innymi mocarstwami wymuszał stałe szykowanie się do wielkiego konfliktu zbrojnego. Zaś burzliwy rozwój technologiczny pozwalał wytwarzać broń coraz bardziej śmiercionośną.
Gotowość społeczeństwa do walki wzmożono, wprowadzając powszechną służbę wojskową dla kolejnych roczników poborowych. Jedynie Wielka Brytania pozostała przy armii zawodowej. Oddania dla ojczyzny uczył też obywateli wszechobecny nacjonalizm, który stał się fundamentem polityki każdego rządu. Zbrojną gotowość utrzymywano przez kolejne dekady, choć od początku XX w. spodziewano się wybuchu wielkiego konfliktu każdego roku. Ta nieustanna presja powodowała, że wojna przestała być zajęciem indywidualnym, a w swojej nowoczesnej formie była już całkowicie grą zespołową. Ludziom już nie wystarczało siedzenie na trybunach, nowoczesność przyniosła współuczestniczenie. Polegało ono na doskonaleniu się w posługiwaniu bronią za sprawą organizacji paramilitarnych lub regularnych ćwiczeń w macierzystej jednostce. Większość zdrowych mężczyzn w sile wieku miała bowiem swój pułk, w którym musiała się zameldować na każde wezwanie państwa.
Trwający tak w pokoju i dobrobycie Stary Kontynent był beczką prochu. Lont podpalił serbski nacjonalista Gawriło Princip, gdy 28 czerwca 1914 r. w Sarajewie zastrzelił arcyksięcia Franciszka Ferdynanda i jego żonę. Choć musiał upłynąć miesiąc dyplomatycznych gier między mocarstwami, nim wyczekiwana wojna w końcu wybuchła. To, jak ten fakt przyjęto, zadziwiło, zdawałoby się dobrze zorientowanych, przedstawicieli elit. „Spędziłem wieczór, spacerując po ulicach, zwłaszcza w pobliżu Trafalgar Square, obserwując wiwatujące tłumy i ulegających emocjom przechodniów. W ciągu tego i kolejnych dni ku mojemu zaskoczeniu odkryłem, że przeciętny mężczyzna i kobieta są zachwyceni perspektywą wojny” – wspominał filozof i matematyk Bertrand Russell.
Ten sam wybuch radości nastąpił w Paryżu, Petersburgu i Berlinie. „O godz. 11.45 wielkie masy ludności wśród śpiewu pieśni patriotycznych udały się przez ulicę Unter den Linden przed pałac kanclerza na Wilhelmstrasse” – donosił 2 sierpnia 1914 r. korespondent krakowskiego „Czasu”. Po słowach kanclerza Theobalda von Bethmann Hollwega – „Niech serca Wasze będą zwrócone do Boga, ale Wasze pięści przeciw wrogowi” – tłum oszalał z zachwytu. Wiwatowano i śpiewano, choć sam kanclerz należał do najmniej lubianych i poważanych polityków w dziejach Prus oraz II Rzeszy. Wtedy jeszcze niemal wszyscy wierzyli, że dzięki wspaniałemu rozwojowi techniki wojenna zawierucha potrwa krótko. „Obiecuję wam powrót do domu, zanim opadną liście z drzew” – oświadczył żołnierzom jadącym na front niemiecki cesarz Wilhelm II.
Ogromne rzesze ludzi oczekiwały po wojnie czegoś pozytywnego. Młodzi liczyli na przygodę oraz sławę. Nacjonaliści byli pewni ostatecznego triumfu swojego państwa. Komuniści czekali na obiecaną przez Marksa rewolucję. Członkowie rozlicznych sekt religijnych oniemieli z zachwytu, bo sądzili, iż wreszcie nadchodzi zapowiadany armagedon. Entuzjazm mieszał się z patosem, bo w pożodze wojennej widziano szansę na zniszczenie starego świata, by na jego miejsce mógł powstać nowy.
Najbardziej zaskakujące jest to, jak wielu spodziewało się, że wielka katastrofa zmieni Europę na lepsze. Dopiero z czasem śmierć i strach zaczęły uświadamiać ludziom bezzasadność ich optymizmu. Masowe cierpienie, zamiast uszlachetniać, okaleczało fizycznie i psychicznie. No ale jak zawsze wychodziło na to, że ogół ludzi zaczynał to rozumieć dopiero po doświadczeniu bólu na własnej skórze.