Trudne życie asystenta, pieniądze zarobione na paletach i winiarski biznes nad Wisłą
Kontrowersyjny polityk Platformy Obywatelskiej w biograficznym wywiadzie „Ja, Palikot” opowiada o początkach swojej biznesowej kariery. Prezentujemy wybrane fragmenty rozmowy.
ROZMOWA
CEZARY MICHALSKI:
Dlaczego Janusz Palikot, filozof z możliwością pracy na uniwersytecie, porzuca warszawski Instytut Filozofii, wraca do rodzinnego Biłgoraja i wchodzi w biznes?
JANUSZ PALIKOT:
Ta nędza pensji asystenta... Po prostu straszna, grosze się zarabiało. I cały czas nie ma gdzie mieszkać. A ja nie należę do ludzi, których bawi żalenie się na wszystko, narzekanie, biadolenie. Wracam więc do Biłgoraja. Jest 1989 r., moja mała działalność z paletami szybko się rozkręca. A interes z paletami zaczął się na studiach, bo ja już wtedy na różne sposoby dorabiałem. Robiłem coś dla Baltony i tam też po raz pierwszy usłyszałem o paletach, że brakuje drewnianych palet do transportu, byłyby na wagę złota, jeśli ktokolwiek umiałby je załatwić. Tymczasem te palety zalegały po wsiach i miasteczkach, gdzie trafiały razem z rozmaitymi transportami i nikt ich stamtąd nie ściągał. Więc z pomocą ojca i teścia zacząłem później szukać i skupować po wsiach te palety. Później się okazało, że one są tak samo na wagę złota w Niemczech. I to był pierwszy etap mojej drogi do poważnych biznesów.
Dostarczaliśmy palety zbierane u chłopów z Biłgoraja do Baltony, raz na dwa tygodnie wysyłało się ciężarówkę, kasowaliśmy marżę. I co się nagle dzieje? Otóż ci, którzy kupowali od Baltony szynki i inne specjały, mieli na naszych europaletach nasz numer identyfikacyjny, po którym zlokalizowali moją działalność gospodarczą zarejestrowaną w Biłgoraju. Przyjechali Holendrzy, Niemcy i pytają: „Pan to dostarczał? My to chcemy od pana brać bezpośrednio, damy panu dwa razy taką cenę, jaką dawała Baltona. Tylko, wie pan, my byśmy chcieli brać od pana ciężarówkę dziennie palet. Oczywiście jest pan w stanie tyle dostarczyć?”. No więc mówię, że jestem w stanie, choć tak naprawdę jeszcze nie jestem. Wydzierżawiam w okolicznej spółdzielni rolnej kawałek wiaty, chłopom każę ciąć na wymiar deski, zwożę to do Biłgoraja, gdzie miałem pobudowane prymitywne stoły, na których kładło się te deski i zbijało palety. Ludzie przychodzą do pracy i nagle w ciągu pół roku mam 150-osobowy zakład. Pracuje się na dwie zmiany, tłucze dwie czy trzy ciężarówki dziennie tych palet na eksport. Zaczynam z Niemiec i Holandii ściągać towar za towar, bo inflacja jest taka, że gotówka po prostu przepada. I w ten sposób zaczynam zarabiać.
Pana pierwszy teść już jest w biznesie. Nie oczekuje zięcia adiunkta na filozofii, ale zięcia, który na poziomie utrzyma córkę i wnuki.
Zdecydowanie oczekiwania mojej pierwszej żony i jej rodziny były takie, żebym raczej robił udaną karierę biznesową.



Plotka głosi, że dzięki temu małżeństwu pana biznesowa kariera przyspiesza. Bo teść jest bogaty.
Teść to człowiek jak na Biłgoraj zamożny, ale to w końcu także tylko jedna czy dwie maszyny, dwóch pracowników i tłuczenie plastikowych doniczek i sitek, co było genialne w komunie, bo takich rzeczy wielki państwowy przemysł w ogóle nie produkował. Ale w nowych czasach tego typu biznes generalnie nie daje sobie rady, ci ludzie nie dają sobie rady ze zmianą. Ale faktem jest, że jak jest potrzebny dodatkowy transport, dostaję od teścia samochód. Pomaga mi w wybudowaniu pierwszego naszego domu, cały czas jest obecny, ale żadnych większych pieniędzy inwestycyjnych od niego nie dostałem. Oczywiście np. 1000 dolarów to w tamtym czasie były wielkie pieniądze, ale nie takie, żeby za nie zbudować fabrykę. Dosyć szybko buduję dużą fabrykę, już w 1991 r., dwa lata od startu. Ale nie z kredytów, których nie mógłbym dostać, ani nie z rodzinnych darowizn, ale z kredytu kupieckiego, z handlu. My dostarczamy palety, nie bierzemy pieniędzy, bierzemy towar, towar sprzedajemy, mamy zrolowane następne terminy płatności. Powstaje z tego masa pieniędzy, które są cały czas przez ciebie zarządzane i obracane. Nie musisz ich nikomu oddawać i z tego możesz budować. To mi się samo ułożyło w życiu, dopiero później przeczytałem w książkach z teorii biznesu, że to w zasadzie jedyny sposób akumulacji kapitału, kiedy się żadnego kapitału początkowego nie ma. A po następnym roku, po reformach Balcerowicza, inflacja zaczyna zwalniać, wszystko się powoli stabilizuje, a ja wchodzę na rynek, mając już zupełnie spory kapitał.
Ile go pan ma?
Od teścia dostałem w 1989 r. 1000 dolarów, które wtedy były bardzo cenne. Ale w 1991 r. okazuje się, że mogę inwestować dziesiątki milionów złotych własnego kapitału. Taki to był przeskok. Oczywiście jestem wdzięczny mojemu byłemu teściowi za wszelką pomoc i opiekę, ale dobrze jest w tym całym gwarze plotkarskim, politycznym, medialnym zachować pewne proporcje.



Potem wchodzi pan w biznes alkoholowy.
Ludzie handlowali na początku wszystkim: telewizorami, lodówkami, jogurtem i wódką, czym się tylko dało. Ale my, szukając miejsca, w którym następuje najszybsza akumulacja zysków, nie patrząc zbyt strategicznie, długodystansowo – bo sytuacja na rynku zmieniała się dosłownie z tygodnia na tydzień – widzimy, że zupełnie fantastyczne marże uzyskuje się na szampanie, koniaku. Największe zwroty są na węgierskim Torley i rosyjskim Igristoje. Zaczynamy podobnych rzeczy szukać po całej Europie. Wtedy po raz pierwszy wyjeżdżam na Zachód. Pojeździłem po Europie i okazało się, że nie można skalkulować w Polsce uczciwej masowej ceny na szampana, płacąc legalnie podatki. Trzeba zacząć niżej. Wino musujące, słodkie i ma bąbelki. Było takie Martini Asti w Peweksie. Ono było uosobieniem aspiracji, dostępu do zachodnich dóbr, to był nasz szampan. Jestem u jakiegoś Włocha, daje mi całą kalkulację. Tyle chce od każdej butelki, tyle kosztuje transport, takie są podatki, to jest moja marża. Wychodzi za dużo. Nie mieszczę się w tej cenie, a za wyższą się tego w Polsce nie sprzeda, bo wódka jest u nas relatywnie tania. Wtedy ten Włoch mi mówi: „Produkuj to w Polsce”. A ja pytam naiwnie, jak to w Polsce, przecież nie mam winogron. Na to on mówi: „Ja też nie mam winogron, skupuję winogrona w okolicach Wenecji, przywożę do siebie w zbiornikach izolacyjnych, w cysternach kolejowych, niech te same pociągi pojadą do ciebie. Sprowadzisz do tego drożdże – tak zwane szlachetne, bo to dzięki nim odbywa się proces drugiej fermentacji – które zamienią ci resztę cukru w winie na dwutlenek węgla, bo tak wygląda technologia produkcji win musujących”. Ja mówię: „No właśnie, technologia, u nas tego nie ma, nikt nie zna się na takiej produkcji”. „No to się znajdzie ludzi we Włoszech, którzy by do ciebie, do Polski pojechali. Co za problem, żeby ktoś ci w Biłgoraju posiedział, maszyny ustawił, nauczył”. Zaczynamy szukać, nagle się okazuje, gdy myśmy już zaczęli produkcję i sprawdziliśmy przepisy, że inny jest podatek obrotowy, inny produkcyjny, w ogóle kompletny chaos, bo system podatkowy był wtedy zupełnie absurdalny. Ale jak się w tym systemie nauczyło działać, to rzeczywiście opłacało się produkować wino musujące w Polsce. Najpierw wydzierżawiam halę starej jajczarni w Biłgoraju, gdzie postawiłem kilka maszyn i pierwsze dwa czy trzy zbiorniki. Pamiętam dzień, w którym z taśmy zeszły pierwsze butelki. Byliśmy tacy dumni, że wyglądają jak zachodnie produkty, jak te słynne pseudoszampany z Peweksu. Pierwszego dnia produkcji mamy 16 tysięcy butelek. I zaczynam się zastanawiać, prawdę mówiąc, panika mnie chwyta, komu my sprzedamy 16 tysięcy butelek, bo to jednak ogromna liczba. W ciągu godziny sprzedałem wszystko. Wszyscy chcieliśmy luksusu za przystępną cenę. Potem idzie lawina. Druga, trzecia linia produkcyjna. Pracujemy na dwie, potem na trzy zmiany, w soboty, niedziele. Fabrykę zaczynam budować.



Jest pan jednym z nielicznych selfmade manów, którzy w jakimś momencie dotarli blisko czołówki polskiego biznesu, a zaczynali rzeczywiście od zera.
Faktycznie, wielu takich nie było. Jak sobie o tym wszystkim dzisiaj pomyślę, wydaje mi się zupełnie nieprawdopodobne, co mi się przydarzyło w biznesie. Na przykład to, że dostaliśmy koncesję na handel hurtowy alkoholem bez żadnej łapówki. A gdybym wtedy dał łapówkę, toby mnie – jako człowieka z zewnątrz – bardzo szybko zniszczyło. W Warszawie załatwienie koncesji jest niemożliwe bez łapówki. Każdy wie, co to za świetny biznes. Tyle że Biłgoraj to województwo zamojskie.
Mówi pan o tym jak o niezwykłym wyjątku. W takim razie jak wyglądała norma?
Totalna korupcja, niestety. Nie było w Polsce prawie niczego, co by można dostać bez załatwiania. Jakikolwiek chciałeś wziąć kredyt w banku, trzeba go było załatwić.
W jakim to świetle stawia całą polską klasę biznesową, która w końcu pozwoliła panu działać w swoich organizacjach, a nawet siebie reprezentować? Jeśli oczywiście uwierzyć w pańską wyjątkowość?
Trzeba odróżnić dwa rodzaje zachowań. Po pierwsze wszyscy dawali łapówki, żeby firmy nie były zniszczone, żeby sanepid nie zgnoił, żeby inspekcja pracy nie zamknęła produkcji, banki nie cofnęły kredytu już przyznanego, żeby utopić jakąś firmę, dla kogoś. Mówię teraz „wszyscy” z pełną świadomością. Z oczywistych powodów nie używam pierwszej osoby liczby mnogiej, ale chyba pan rozumie, co mówię.
Tak, chyba rozumiem.
Zatem wszyscy to robili i nie można mieć do ludzi pretensji, bo inaczej nikt by tutaj nie przetrwał. W czasach codziennie zmieniających się reguł, w czasach odziedziczonych po socjalizmie wygłodniałych i wynędzniałych stad urzędników nie było innej możliwości. Ale od tego trzeba odróżnić ludzi, którzy nie traktowali tego jako mechanizmu obronnego, ale jako mechanizm ekspansji, zdobywania rynku. Świadomego kupowania sobie ludzi i całych urzędów. Więc jedną – defensywną – kwestią jest to, kiedy ktoś na poziomie zupełnie minimalnie koniecznym korumpuje kontrolera, który przyszedł mu rozwalić biznes, ale zadowoli się groszem i zostawi go w spokoju. A zupełnie inną rzeczą jest ktoś, kto idzie do polityka i płaci mu, żeby ten dał mu publiczne zlecenie albo sprywatyzował pod niego firmę.
Jednak w organizacjach biznesowych pokazywał się pan razem z największymi, czyli z owymi ofensywnymi biznesmenami.
Miałem kontakty, chciałem być w tej elicie, to mi imponowało. Ale jednocześnie rozróżniałem tych, którzy byli aktywni, kupowali kontrakty od polityków. I mnie zawsze bardziej interesowali tacy, którzy szli z dołu, wypromowali się na jakimś własnym biznesowym pomyśle.
Fragmenty pochodzą z książki „Ja, Palikot. Z Januszem Palikotem rozmawia Cezary Michalski”, która ukaże się nakładem Wydawnictwa Czerwone i Czarne