Pisarz spod Ługańska i były górnik opowiada o pierwszej wojnie za ideę ludzi z Donbasu i o tym, dlaczego separatyści poparli radzieckość, a nie europejskość. Maksym Butczenko urodził się w 1977 r. w obwodzie ługańskim. 12 lat pracował w kopalni. Potem poszedł na zaoczne studia dziennikarskie i przeniósł się do Kijowa. Pracował w tygodnikach „Korrespondent”, „Fokus” i – obecnie – „Nowoje Wriemia Strany”. Autor powieści „Chudożnik wojny” (Artysta wojny) i „Tri czasa biez wojny” (Trzy godziny bez wojny) o trudnym życiu w Zagłębiu Donieckim czasów konfliktu.
Roweńky w obwodzie ługańskim. Jakie perspektywy ma chłopak, który z nich pochodzi?
Skończyłem szkołę w 1992 r., gdy rozpadał się ZSRR. Wtedy zaczynała się przemysłowa zapaść regionu. Od razu po technikum poszedłem do pracy. Dla wielu kolegów kopalnia była pierwszym miejscem pracy. Dla wielu ostatnim. Okoliczne ośrodki to miasta kopalnie. W Roweńkach było siedem, może osiem, w których pracowało 20 tys. ludzi. 80 proc. dorosłej populacji. Nawet teraz wielu idzie do opołczenija (pospolite ruszenie, tak separatyści określają swoje oddziały– red.) tylko dlatego, że nie mają gdzie pracować. W latach 90., gdy jeszcze nie było takiego upadku przemysłu, nie miałem alternatywy. Ludzie są przywiązani do miejsca pracy. Nigdzie nie wyjeżdżają. Pierwszy raz pojechałem do Kijowa w 2010 r. Miałem ponad 30 lat. Byłem pod ogromnym wrażeniem, gdy widziałem ludzi siedzących w kawiarniach, zamawiających drogie potrawy. Pomyślałem, że trafiłem do Europy. Donbas był i pozostaje czymś, co można nazwać podpaństwem. W sensie gospodarczym, politycznym – bo przez lata należał do Partii Regionów – i kulturowym.
Po technikum poszedłeś do kopalni.
Miałem 19 lat, dostałem dowód osobisty i poszedłem do pracy.
Tam wtedy była Ukraina?
Była i nie była. Kiedyś zadano mi pytanie, czy coś takiego jak na Ługańszczyźnie mogło się wydarzyć w innym regionie, np. w Odessie. Raczej nie. Splot sytuacji gospodarczej z koniecznością ciężkiej pracy fizycznej, brakiem ideologii plus mieszanka narodowościowa. Wystarczyło to zmiksować i skierować na tory separatyzmu. Ostatnio rozmawiałem z dziewczyną, która uciekła z Doniecka. Jej tata jest za Rosją, mama za Doniecką Republiką Ludową (DRL), a ona ma to wszystko gdzieś. Mój ojciec dziś jest za DRL, choć wcześniej poprawiał moje błędy, gdy ćwiczyłem z nim ukraiński. Kiedyś mi powiedział, że on „tak lubyw spiwuczu ukrajinśku mowu”, a tu takie coś się wydarzyło. Baza była ukraińska, ale nastroje już takie nie były.
Jest opinia, że Donbas stawia na dostatek lub wyobrażenie o nim, a nie na wolność.
Mieszkańcy codziennie widzieli wojnę. Od lat codziennie walczyli o przeżycie – w kopalni, w fabryce. Cały czas byli na granicy życia i śmierci. Nie to, że głodowali, ale poziom życia był tak niski, że jedyne, do czego mogli dojść, to jego poprawa. Nie kierowali się żadną ideą, bo Ukraina takiej nie stworzyła, a i dziś „russkij mir” nie stał się dla nich ideologią. Jak tylko wróci tam Ukraina i pozwoli im normalnie żyć, będą za nią.
W twojej książce jeden z bohaterów, Anton, skarży się na wysoką śmiertelność w kopalniach.
Rocznie ginęło 200–300 osób. To się na tyle często zdarzało, że schodząc na zmianę, pytaliśmy, czy mamy dziś śmiertelny dzień, czy nie. Część wypadków, które wynikały z winy kierownictwa, starych technologii, niedostatecznych zabezpieczeń itd., spisywało się na osobistą nieostrożność. Wszyscy wiedzieli, dlaczego ktoś zginął. Kierownik pospieszał, człowiek dotknął nagiego przewodu. Kopnął go prąd i tyle. Powiedzieli, że zrobił to sam z siebie. To, że takie rzeczy się codziennie zdarzały, wpłynęło na naszą mentalność. Ludzie przywykli do kłamstwa. W kopalni była ograniczona widoczność, a jak jeszcze zaczynał pracować kombajn, w powietrzu zaczynały krążyć drobinki pyłu. Zwykłe oddychanie stawało się wysiłkiem. Człowiek momentalnie pokrywa się potem. Jak po trzech wejściach do sauny. Ludzie wewnętrznie czuli, że to niesprawiedliwe. Tak być nie powinno. Mogli nie być wykształceni, ale rozumieli, że to nieludzkie. Bo tak ludzie nie żyją. Poczucie niesprawiedliwości było w nich już wtedy.
Na zdjęciu, które nam dałeś, jesteście w zwykłych ubraniach. Ktoś w podkoszulku, ktoś w marynarce. Nie dostawaliście roboczych katan?
Rzadko. Jak już dostaliśmy, szybko się darły. Ludzie chodzili do pracy, w czym popadło.
Ile lat tam pracowałeś?
Dwanaście. Przeszedłem kilka szczebli. Zaczynałem od prostego fizycznego. Tam jest taki przenośnik taśmowy, sypie się na niego węgiel i transportuje. Stara technologia. Ten węgiel zawsze się zsypywał z przenośnika. Zadaniem robotnika było stać całą sześciogodzinną zmianę i wsypywać węgiel z ziemi z powrotem na taśmę. Były przypadki, że wagoniki spadały z torów, trzeba było je podnieść i parę metrów przetransportować. Te wagoniki były strasznie ciężkie, więc trzeba było się nieźle zaprzeć, żeby je ruszyć. Między sobą nazywaliśmy to pierdzącym promem, bo nie dawało rady tego zrobić bez pierdzenia. Potem zostałem brygadzistą, który zarządza dziesięcioma ludźmi, następnie pomocnikiem naczelnika, a na koniec już pracowałem z dokumentacją. Moim zadaniem była technika bezpieczeństwa. Zajmowaliśmy się wentylacją. Stoją dwa wentylatory, jeden zasysa powietrze, drugi wydmuchuje. Wiele razy widziałem, jak wynoszą zabitego. Przychodzisz do pracy, a tam koło zniszczonego kombajnu leżą szczątki. W mojej książce młody Anton przychodzi do dziadka, a ten mu mówi, że w kopalni, jak na wojnie – jak nie zabije, to pokaleczy. Oni codziennie szli i nie wiedzieli, czy wrócą do domu.
Miałeś takie przypadki?
Trudno mi nawet policzyć, ile śmierci w tym czasie się zdarzyło. Były różne wypadki – jeden zabity, trzech, pięciu naraz. Każdego miesiąca ktoś ginął. Jeszcze gorzej było w kopalniach gazowych. Metan wybucha przy stężeniu 2 proc. W kopalniach gazowych ten metan znajduje się między cząstkami węgla. Kiedy węgiel się wydobywa, wydziela się metan. Stężenie rośnie i wybuch. W kopalniach zdarzały się wypadki po 30–50 osób zabitych. W Stanach, gdy ktoś ginie w kopalni, to jest jakaś niewiarygodna tragedia. My poziomem śmiertelności chyba tylko z Chinami możemy rywalizować.
Sporo tych kopalń należy do oligarchów. Stać ich na modernizację i poprawę warunków pracy. Dlaczego tego nie robią?
Inwestycje w kopalnie powinny być na tyle duże, by cały proces pracy przeszedł na cywilizowane normy, jak w USA. Automatyczne wydobycie węgla, normalna wentylacja. To wymaga ogromnych kosztów. Oligarcha Rinat Achmetow pierwsze, co zrobił po przejęciu części kopalń, to optymalizacja zatrudnienia. Czyli zwolnienia, obniżanie pensji i zwiększanie norm wydobycia. Inwestycje długoterminowe były nieopłacalne. Państwo nie ceni wartości człowieka. Czy zginął jeden, czy dwustu. Statystyka. Między nimi nie ma różnicy. Mogli kupić jakiś sprzęt, ale po to, by zwiększyć wydobycie, nie bezpieczeństwo. Achmetow nie kupował kopalń, tylko brał je w dzierżawę na 50 lat. To wystarczający czas, by wydobyć z nich cały węgiel, a potem je porzucić. On nie potrzebował inwestycji, bo to nie jego własność.
Jak górnicy traktowali Achmetowa?
W Roweńkach kopalnie Achmetowa są miastotwórcze. Poza nimi nie ma gdzie pracować. W takich społecznościach funkcjonują dwa plemienne określenia: silny i swój. Achmetow był silny, a Janukowycz swój. Kopalnie do tej pory pracują na bazie cichego porozumienia między dyrektorami a separatystami. Achmetow już nie jest silny, ale działa. Dla zwykłych ludzi stracił znaczenie. W kopalniach w Roweńkach ludzie dostają 1000–2000 hrywien (160–320 zł – red.). Ukraińska blokada nie pozwala na swobodny wywóz węgla. Przez nią ludzie chętniej idą do opołczenija. Są i takie oddziały, które wypłacają 15 tys. hrywien (2400 zł).
Twoi krewni też poszli służyć. Jak cię traktują?
Oni przez dekady byli niezadowoleni z życia, rozumieli, że życie jest niesprawiedliwe. Człowiek, który rozumie, że życie jest niesprawiedliwe i nic z tym nie może zrobić, zbiera w sobie złość, negatywne emocje. Przyszedł czas wyrzucenia z siebie tej złości. Poroszenko, Turczynow, Jaceniuk, wszystko jedno – ludzie u władzy się zmieniają, a złość pozostaje. Ludzie szli walczyć ze złości albo braku alternatywy. Mieli rodzinę, a trzeba jakoś dzieci karmić. Jakkolwiek okrutnie i dziwnie by to nie brzmiało – po to, by zachować czyjeś życie, trzeba je innym odbierać. Druga część to ludzie ideologicznie prorosyjscy, może i etniczni Rosjanie, którzy poszli, bo czuli, że będą uczestnikami ważnych wydarzeń. Skąd w Rosji kult Putina czy Stalina? Małe, biedne życie człowieka rekompensuje się globalną ideą wielkiego państwa. Oni to wszystko poczuli, mieli nadzieję na to, że Rosja ich weźmie do siebie.
Można powiedzieć, że niektórzy pierwszy raz w życiu walczyli za ideę?
Był taki przykład. Pracowałem na kopalni, były jakieś wybory, chyba prezydenckie. Na kopalni była lista. Każdy musiał się podpisać, że głosował i na kogo głosował. Na 1 maja też robiono listę – ty idziesz na pochód w takiej kolumnie, ty w takiej. W ten sam sposób zbierali ludzi na wyjazd do Kijowa, by się przeciwstawić Majdanowi w 2004 r. Ja odmówiłem, poszedłem na zwolnienie. Ale inni jechali. Dostawali za to pieniądze, po 100 dolarów chyba. Ludzie sobie za to pierwsze komórki pokupowali. Mieszkańcy Donbasu sami z siebie nie wychodzili na ulice. Na początku wojny po raz pierwszy zaczęli chodzić na wiece, mówić, że będą bronić swojej ziemi, swojego kraju. Nie mówię o przyczynach, ale o fakcie. Przestali być pasywni, ale jeszcze nie stali się aktywni. Weszli na drogę, by się takimi stać.
Więcej jest ideologicznych rebeliantów czy idących walczyć dla pieniędzy?
Zależy, co rozumieć przez pojęcie ideologii. Ideologia „russkiego miru” się nie zakorzeniła. Tak samo jak Noworosja. Ale społeczeństwo musi przeżyć jakiś czas, by uświadomić sobie, że stanowi zbiór obywateli. Donbas znajduje się w archaicznym stadium, ale są oznaki, które wskazują, że proces się zaczął.
Jak reagują, gdy ich kijowianie pogardliwie nazywają watą?
Klasyczna retoryka nienawiści działa lepiej niż w latach 30. To cios w cywilizację jako taką. Kiedyś widziałem wideo o zbombardowaniu jakiejś wsi. Stoi facet i krzyczy do kamery: „Poroszenko, nienawidzę cię, bydlaku”. Potem rozmawiałem z kobietą stamtąd, która akurat ma proukraińskie poglądy. Pytam, jak wy tam żyjecie, przecież tamtych się nie da przekonać. „Normalnie, rozmawiamy ze sobą” – mówi. Rosjanie biorą przed kamery ludzi, którzy i tak się agresywnie zachowują, których ta wojna złamała, odczuwających traumę. Pokazują tak, jakby to była pozycja całej ludności Donbasu. Ale to nie tak. Wielu ludzi myśli, jak wyjść z tej sytuacji. Ta nieadekwatna część to 15–20 proc., ale nie większość. To jeden z problemów dla ukraińskiego społeczeństwa, bo ono także postrzega świat w kategoriach wróg–przyjaciel. Nie ma gradacji. Ten konkretny przykład pokazuje, że i wewnątrz DRL, i ŁRL są ludzie proukraińscy. Nie wszystko jest takie jednoznaczne.
Część intelektualistów w Kijowie pisze, że najlepiej postawić tam płot i oddzielić cały ten Donbas.
No dobrze, oddzielmy więc Donbas. A może oddzielmy też Zakarpacie, bo tam sporo Węgrów mieszka. I tę część obwodu odeskiego, w której żyją Bułgarzy. I tak możemy długo oddzielać. Jasne, w Zagłębiu Donieckim była wojna. Ale przecież państwo buduje się na przeciwieństwach. W demokratycznym społeczeństwie są różne zdania i punkty widzenia. Bez tego byłby reżim totalitarny. Tego typu oświadczenia służą manipulacji opinią publiczną. Nakręca się histerię po obu stronach, żeby wyglądało, że nie da się już razem żyć. Że to już na wieczność, nic się nie zmieni. Ogrodzić to bydło. A tak naprawdę od dnia, w którym wybrzmi ostatni strzał, a on wybrzmi, wszystko zacznie się bardzo szybko zmieniać. Tak szybko, że nie będziemy nadążać z analizowaniem. Piszę książki, żebyśmy byli gotowi do tego procesu. Bo ten proces, choć szybki, będzie trudny. Tam rzeczywiście jest sporo ludzi, którzy przywykli do wojny. I o tym trzeba myśleć, a nie o tym, że od teraz będziemy żyć oddzielnie. Poza tym żaden prezydent Ukrainy nigdy nie powie, że Krym czy Donbas nie są ukraińskie. Nigdy do czegoś takiego nie dojdzie, bo nikt nie odniesie na takich stwierdzeniach politycznych korzyści.
W twojej książce „Chudożnik wojny” jest scena, w której mieszkańcy Roweniek organizują się, żeby razem stawić czoła idącym rzekomo na miasto prawosektorowcom. Jak głęboko takie lęki były zakorzenione w świadomości mieszkańców Ługańszczyzny?
Były bardziej realne niż sama rzeczywistość. To społeczeństwo na razie znajduje się na młodzieńczym etapie. Paternalistycznym. W czasach sowieckich dodatkowo uczyli ludzi nie myśleć, nie mieć własnego zdania. W regionie nie ma kultury krytyki, by usłyszeć o jakimś zdarzeniu i zacząć się zastanawiać, czy to w ogóle możliwe. Ludzie dużo oglądali telewizji, mało czytali. Trudno im było odsiać kłamstwo od prawdy. Kiedy pojawiła się zmyślona historia o ukrzyżowanym przez banderowców chłopczyku w Doniecku, oni w to wierzyli.
Co jest najskuteczniejszym, najbardziej atrakcyjnym elementem ideologii „russkiego miru”?
Podmiana struktur. W DRL utworzono dwie partie, a w ŁRL, zdaje się, cztery. System zarządzania to nominowani merowie. Władze państwowe są oficjalnie wybieralne. Ten system przypomina normę, więc został łatwo przyjęty. Za czasów Ukrainy ludzie szli na wybory zgodnie z rozpiską, kto, kiedy i na kogo głosuje. „Russkij mir” te zwyczaje przejął. Nie musieli wymyślać nowych schematów. Często można tam usłyszeć „my za mir”, nie jesteśmy ani za Rosją, ani za Ukrainą, po prostu za pokojem. To wahająca się klasa, która pójdzie za tym, kto będzie wypłacał emerytury na czas. Dziś są za Rosją. Kiedy wróci tam Ukraina i przywróci funkcjonowanie państwa, poprą i ją. To nie są oczywiście jakieś konkretne dane socjologiczne, ale miejscowi mówią mi, że takich ludzi jest 60–70 proc.
Wyobraźmy sobie, że budzimy się któregoś ranka, a nad Donieckiem i Ługańskiem znów powiewają ukraińskie flagi. Jak miejscowi je przyjmują?
Tam działa zasada silny równa się nasz. Jeśli Ukraina okaże się silnym państwem, gospodarczo i militarnie, to stanie się tak, jak było w Kramatorsku i Słowiańsku. Po wycofaniu się separatystów Ukraina odremontowała część mieszkań w blokach, oczyściła gruzy i ludzie powrócili do normalnego życia. Oczywiście nastroje pozostały tam niejednoznaczne, w wyborach wygrał Blok Opozycyjny, ale ci ludzie nie przejawiają agresji. Nie będzie tak, że dziś przychodzi Ukraina, a jutro wszyscy są proukraińscy. Ale jeśli Ukraina pokaże swoją aktywność i siłę, to po kilku latach rany się zagoją.
Opołczeńcy nie pójdą do partyzantki?
Pesymistyczna prognoza przewiduje jakieś działania partyzanckie. Według badań psychologicznych po pół roku nieprzerwanego udziału w wojnie 97 proc. ludzi traci rozum. Reszta to psychopaci, którzy mogą walczyć bez końca. Dlatego ukraińska armia przechodzi rotację, ludzie nie przebywają na froncie dłużej niż miesiąc. Pojedyncze przypadki bandytyzmu w rodzaju tego z lat 90. są możliwe. Ale nie sądzę, żeby to przybrało masowe formy.
W latach 90. Donbas zyskał wizerunek najbardziej kryminalnej części Ukrainy. Dane MSW tuż sprzed wojny tego nie potwierdzają. Jaka jest prawda?
W latach 90. ulicami zaczęły jeździć drogie dżipy, na które nie dało się zarobić legalnie. Ludzie z dżipów kryszowali, czyli ściągali haracz na ochronę od ludzi, którzy zaczęli rozwijać jakieś drobne biznesy, np. postawili kiosk. Na czele tych band stawali więksi biznesmeni. W Roweńkach też był taki człowiek, najpierw był zwykłym bandytą, potem założył warsztat jubilerski. Cały czas zdarzały się walki na pięści, strzelaniny na ulicach. Ludzie stykali się z tą przemocą na co dzień aż do początku XXI w. gdy do walki z gangami zabrały się oddziały Berkutu. Wówczas spadła liczba przestępstw, ale przestępcy wyrośli z ulicy i stali się biznesmenami, urzędnikami i politykami. Problem Donbasu nie leży w tym, że ulicami chodzą bandyci i strzelają do ludzi, ale w tym, że świat przestępczy zrósł się z elitą. W żadnym regionie Ukrainy to zjawisko nie było aż tak nasilone. Weźmy kopanki (biedaszyby – red.) – bandyci kryszowali je na całym Donbasie. Nielegalne wydobycie płytko zalegającego węgla było możliwe dzięki temu, że w czasach sowieckich świadomie tego węgla nie wydobywano, traktując go jako rezerwę strategiczną na wypadek wojny jądrowej z NATO. Ten węgiel w każdej chwili można było łatwo wydobywać metodą odkrywkową. I z tego w latach 1990–2000 skorzystała donbaska biedota, a z jej pracy gangi czerpały pokaźne dochody. Na to wszystko nakładała się niewiarygodna korupcja. We wszystkich korupcyjnych układach uczestniczyli prokuratorzy, wysocy urzędnicy, milicjanci.
To naiwne pytanie, ale musimy je zadać. Dlaczego dla człowieka z Ługańska Rosja jest bardziej atrakcyjna niż UE?
Człowiek jest przywiązany do miejsca. Swoje jest zrozumiałe. A większość mieszkańców Zagłębia Donieckiego nigdy nie wyjeżdżała ze swojej małej ojczyzny. Dla nich poradziecka Wspólnota Niepodległych Państw oznacza coś znanego, swojego, zrozumiałego. Miejsce, w którym nic nie trzeba zmieniać. UE obrosła licznymi mitami, zupełnie niezrozumiałymi dla zwykłego człowieka. Moja mama dopiero niedawno po raz pierwszy przyjechała do Kijowa. Żyła w Roweńkach, była w rosyjskim Rostowie i tyle. Wielu Ukraińców nawet po Ukrainie nie podróżowało. Nie mieli osobistego doświadczenia kontaktów z zagranicą, które przekłada się potem na opinię. Ja teraz rozmawiam z wami i na tej podstawie mogę sformułować jakąś opinię o Polsce. Oni takiej możliwości nie mają.
Separatyści mają swój odpowiednik cyborgów z donieckiego lotniska? Mitu założycielskiego wojny z Ukrainą?
W drugiej książce opowiadam prawdziwą historię Rosjanina walczącego po stronie Ukrainy. Książka jest powieścią, ale dla celów dokumentalnych rozmawiałem też z ludźmi, którzy walczyli za Noworosję. Oni mi opowiedzieli mnóstwo historii o ludziach, którzy przejawili jakieś bohaterstwo, np. historię „Mangusta”, jednego z najbardziej śmiałych opołczeńców, który dopuszczał się bardzo odważnych czynów. Był w stanie podczołgać się w pobliże ukraińskich oddziałów tak blisko, jak nikt inny. Zginął, gdy próbował podjechać samochodem z granatnikiem blisko ukraińskiego czołgu, ale ten strzelił pierwszy. Po tamtej stronie nie ma ogólnego mitu porównywalnego do donieckich cyborgów. Są lokalne mity w poszczególnych oddziałach albo miejscowościach. Ale w Moskwie nie wywieszają ich portretów, nie piszą o nich w gazetach. Ich śmierć pozostaje bezsensowna i nieznana. Tam jedynym bohaterem ma być Putin. Skuteczność „russkiego miru” wynika też z tego, że wyznaje wiarę w jednego boga – Putina. Nie da się czcić innych ludzi, żeby nie zrównać ich z bogiem. A w Kijowie o swoich bohaterach się pisze i mówi. Ludzie wiedzą o osobach, które okazały męstwo.
Igor Striełkow (dowódca komanda, które zajęło Słowiańsk, potem przez krótki czas minister obrony DRL – red.) był blisko, by stać się legendą separatystów.
Próbował, ale go ograniczali. W Rosji jest postacią z marginesu. Nie został marszałkiem Żukowem.
Jest separatystyczna literatura?
W ŁRL powstał związek pisarzy zrzeszający około stu literatów. Jako człowiek pochodzący z Ługańszczyzny mogę z całą odpowiedzialnością powiedzieć, że tam ich tylu nie ma. Przeczytałem kilka opowiadań wydanych przez tych pisarzy. Po niektórych widać, że były pisane w Rosji. Większość ma na celu nie tyle gloryfikację ŁRL, ile wywołanie nienawiści do Ukraińców.
W rozmowach z bliskimi nie ukrywasz proukraińskiego stanowiska. Jak oni na to reagują?
Były różne etapy. Kiedyś w ogóle nie chcieli ze mną rozmawiać. „Nie jesteś już krewnym” – mówili. Nazywali mnie faszystą, chociaż jestem rosyjskojęzyczny. Teraz jakieś próby dialogu nawiązujemy. Oni wiedzą, że dla mnie Roweńki to Ukraina. Mówią: „nie jesteśmy Ukrainą”. Odpowiadam, że skoro nie są Ukrainą, to dlaczego ich Rosja do siebie nie wzięła. Nie ma mowy o totalnej nienawiści do ukraińskości, chociaż lokalnie potrafi się ona przejawiać. Ta nienawiść jest sztucznie podgrzewana przez telewizję. Stąd mój może trochę przesadny optymizm. Mieszkańcy dalej żyją ukraińskimi tematami. Może z 10 proc. rozmów dotyczy spraw wewnętrznych. Reszta to są rozmowy o Poroszence, o tym, co robi Saakaszwili w Odessie.
Jak to się stało, że po 12 latach w kopalni trafiłeś do mediów?
Po kilku latach pracy w kopalni uświadomiłem sobie, że jak tak dalej pójdzie, zostanę tam na zawsze. Zacząłem się uczyć na dziennikarza. A kim jest dziennikarz w tamtym świecie? Człowiekiem, który nie kopie. Długo nie mogłem pozbyć się tego kompleksu. Miałem poczucie, że pisanie to nie praca. W końcu stało się tak, że trafiłem do mediów. Moja historia świadczy o tym, że ludzie z Donbasu mają potencjał, który może ich doprowadzić do osobistej tragedii. W „Chudożniku wojny” wewnętrzna frustracja artysty, że nie może malować, zaprowadziła go na wojnę. Ograniczenie możliwości samorealizacji prowadzi do dramatów, a one mogą doprowadzić do tragedii całego regionu. Gdybym nie wyjechał, pewnie bym się zapił.
Dużo się pije w kopalni?
Poza mną może z pięć osób nie piło. Zasada była taka, że im ktoś ciężej pracuje, tym więcej pije. Za każdym razem, kiedy ktoś znalazł się na granicy śmierci, tworzy się u niego podświadome napięcie. Potem wyjeżdżasz na powierzchnię, tam świeci słońce, dziewczyny chodzą. Ludzie żyją w takim stanie latami i nie widzą innej możliwości walki ze stresem. Po fajrancie się zbierają, ktoś ma parę litrów samogonu, ktoś zakąski, zaczyna się picie. Po ciężkiej pracy szybciej się upijają. Półświadomi wracają do domów. Myślę, że 80 proc. moich kolegów z kopalni było alkoholikami.
Istnieją jakieś specyficzne kopalniane tradycje?
Są zasady. Na narodziny syna trzeba przynieść trzy litry samogonu. Po ślubie, po awansie albo przeniesieniu – każdy powód jest dobry. Po pewnym czasie człowiek sam wyszukuje preteksty. I wszyscy za nim idą. To taki górniczy kodeks kolektywu. To też ma wpływ na życie polityczne – jeśli ktoś dużo pije, siada mu intelekt, a to utrudnia pojmowanie polityki. Każda społeczność żywi się jakimiś mitami. W Galicji popularny jest mit o UPA. W Donbasie takich mitów nie ma.
Donbascy górnicy klną?
Górnicy czasem używają normalnych słów (śmiech). Rozmawiają „matem” (wielopiętrowymi rosyjskimi wulgaryzmami – red.). Ciężka praca jest jak wojna. Na wojnie wszyscy klną, profesor, nie profesor. „Mat” wskazuje na jakość życia. Im gorsza, tym więcej go słychać. Żeby kontrolować ludzi, stworzono całą kulturę poniżania. Dyrektorowi kopalni podlega główny inżynier, głównemu inżynierowi – jego zastępcy, potem idą naczelnicy oddziałów, brygadziści, ich zastępcy i zwykli górnicy. Dzień zaczynał się od tego, że dyrektor wzywał do siebie naczelników oddziałów i ich wyzywał. W życiu nie słyszeliście, żeby ktoś tak klął i poniżał drugiego człowieka. Zdarza się, że dyrektorzy ich biją. Naczelnik idzie do siebie na oddział i poniża brygadzistę. Brygadzista poniża zastępców, ci – górników. A górnik wraca do domu i to samo robi z rodziną. Kiedy człowiek czuje się winny, nie może nic zrobić. Gdy uczyłem się już w Instytucie Dziennikarstwa w Odessie, napisałem artykuł o pracy górnika. Zadanie dla studenta. Zwykły artykuł bez nazwisk, bez nazwy kopalni. Codzienny byt górnika, ciężka praca i rodzina jako jedyna radość życia. Ten tekst dotarł do dyrektora kopalni. Najpierw zostałem bezprawnie zdegradowany do poziomu zwykłego robotnika. Dyrektor mi powiedział, że jak już mnie wyrzucą, zadzwoni do wszystkich dyrektorów z okolicy i nigdzie nie znajdę pracy. „Zostaniesz bez pracy i będziesz tak umierać”. Zwołano zebranie kolektywu. Na nim, jak w latach 30., występowali po kolei ludzie i krzyczeli „jak on mógł”. Taki system funkcjonował całymi dekadami.
O takim dyrektoriacie opowiadano nam w Kramatorsku w obwodzie donieckim. Kilku dyrektorów wielkich przedsiębiorstw dysponuje nieograniczoną, nieformalną władzą nad miastem. Kto się okaże krzykaczem, ma dwie drogi – rozpić się albo popełnić samobójstwo.
Pewnie też bym się wtedy rozpił.
Jak to się skończyło?
Konflikt udało się rozwiązać tylko dlatego, że moja wykładowczyni zwróciła się do rzecznika praw obywatelskich i ten zainterweniował. Dyrektor machnął ręką i powiedział „no dobra”.
Mieszkając w Kijowie, można tęsknić za Roweńkami?
Myślałem, że nie tęsknię. Ale któregoś dnia znalazłem w sieci zdjęcie mojego osiedla. Tam była taka cerkiew prawosławna, zachód Słońca. Wtedy poczułem, że straciłem swoją małą ojczyznę. I nie mogę do niej wrócić. Nie ma we mnie może tęsknoty. Jest fantomowy ból po wyrwanych korzeniach.