Jeśli lubisz sport, a niewiele z tego masz, to nie dziw się, że nikt cię nie szanuje. Tacy jak Sepp Blatter szczerze kochają swoją pasję i dobrze wiedzą, za co.



Nikt tak nie kochał FIFA jak on, mówię szczerze – komentował Zbigniew Boniek dla portalu Sport.pl ustąpienie Seppa Blattera z funkcji prezydenta FIFA. Prezes rodzimego związki piłki nożnej ma stuprocentową rację. Ale miłość Szwajcara, który przez 34 lata trzymał w garści światowy futbol, najpierw jako sekretarz generalny FIFA przy Joao Havelange’u, a od 1998 r. jako jego następca, trudno nazwać bezinteresowną.
Wprawdzie śledztwo amerykańskiej FBI na razie dotyka otoczenia Blattera, lecz prokurator generalna USA Loretta Lynch podała, iż czternastu działaczy FIFA oskarżonych o korupcję i wymuszanie haraczy zgodziło się oddać 150 mln dol. Co nadal pozostało w ukryciu – aż strach pomyśleć. Bo ze śledztwa wynika, że w ostatnich dekadach prawa do organizacji niemal każdego międzynarodowego turnieju piłkarskiego kupowano za grube pieniądze. „Nieujawnione i nielegalne płatności oraz łapówki stały się stałym sposobem prowadzenia działalności gospodarczej dla FIFA” – oświadczył szef FBI James Comey.
Co do średniej wysokości stawek, to dziennikarze brytyjskiego „The Telegraph” twierdzą, iż zdobyte przez nich e-maile Seppa Blattera zawierają jasne wymagania wobec prezydenta RPA Thabo Mbekiego. Za prawo do organizowania mundialu w 2010 r. miał zapłacić 10 mln dol. Kwotę można uznać za niewygórowaną, acz jednocześnie pozwala ona mocniej uwierzyć w to, że szwajcarski ekonomista szczerze kochał swoją pracę i, oczywiście, całą FIFA.
Działacz w działaniu
Takich pasjonatów sportu jak Blatter jest całkiem sporo. Do najwybitniejszych na pewno zaliczał się adwokat z Meksyku Ruben Acosta. Kiedy w 1984 r. wygrał wybory na prezydenta Międzynarodowej Federacji Piłki Siatkowej (FIVB), w kasie organizacji doliczył się jedynie 291 tys. dol. Do tego siatkówka stawała się marginalną dyscypliną sportową, kojarzoną z wakacjami i plażą.
Acosta, który zasłynął jako prawnik umiejący wygrywać trudne sądowe sprawy dla wielkich koncernów, szybko potwierdził opinię osoby skutecznie pogrywającej sobie z możnymi tego świata. Zaczął od przeniesienia głównej siedziby FIVB do Lozanny, by być blisko szefa Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego. Poza tym Szwajcaria miała jeszcze jedną zaletę – nigdzie indziej tak dobrze nie mnoży się pieniędzy w zupełnej ciszy. Meksykański adwokat i w tej dziedzinie okazał się utalentowanym człowiekiem. Kiedy w lutym 2003 r. do siedziby FIVB wkroczyli policjanci z brygady finansowej, w kasie związku znajdowało się ok. 100 mln dol. W ciągu dwudziestu lat Acosta pomnożył zyski FIVB, przy okazji zapewniając sobie władzę niemal absolutną nad światową siatkówką. Pomogły mu w tym olbrzymie wpływy zdobyte w MKOl. Dzięki nim wymusił zmiany w regulaminie, które zrobiły z siatkówki grę bardzo szybką, co przyciągnęło widzów. I telewizje, które zaczęły w końcu kupować prawa do transmisji meczów i turniejów. Rozpoczęta przez szwajcarskiego fiskusa kontrola miała ustalić, gdzie się zapodziało 8 mln franków z kwoty 22 mln, jakie FIVB zarobiła na sprzedaży prawa do transmisji z mistrzostw świata.
Co ciekawe, rozpętana wówczas afera była pokłosiem despotycznych rządów Acosty, który narzucał swoją wolę narodowym federacjom. Doświadczył tego m.in. Polski Związek Piłki Siatkowej, gdy jego członkowie odsunęli od władzy Janusza Biesiadę. Choć nie umiał wyjaśnić, gdzie zniknęło kilka milionów złotych z budżetu PZPS, to Acosta go lubił. Trzasnął więc pięścią w stół i zagroził naszej siatkówce represjami i Bies wrócił na fotel prezesa.
Meksykaninowi potrafiła postawić się wyłącznie Argentyńska Federacja Piłki Siatkowej. A ściślej mówiąc – jej szef Mario Goijman. Tuż przed mistrzostwami świata, jakie miały zostać rozegrane w Argentynie, prezydent FIVB zagroził odwołaniem imprezy, jeśli tamtejsi działacze nie okażą mu całkowitego posłuszeństwa. Wówczas Goijman przekazał szwajcarskiej prokuraturze wiele informacji o milionowych przekrętach finansowym w FIVB. Począwszy od malwersowania części opłat za prawa do transmisji telewizyjnych, a kończąc na kupnie za 1,75 mln franków przez Federację domu w Lozannie dla Acosty. Notabene Meksykanin mieszkał w rezydencji jedynie podczas posiedzeń władz federacji, zwoływanych kilka razy do roku. W odwecie za publiczne pranie brudów Acosta ujawnił finansowe nadużycia w Argentyńskiej Federacji Piłki Siatkowej, po czym, pod zarzutem tolerowania przez jej władze korupcji, usunął ją z FIVB. Stronnicy meksykańskiego adwokata wkrótce założyli w Argentynie nową federację.
Po wykończeniu wrogów wewnętrznych Meksykanin udowodnił, iż nie przypadkiem kiedyś cieszył się renomą genialnego prawnika. Rozpatrujący jego sprawę szwajcarski sąd orzekł, że wprawdzie w księgowości Federacji odkryto fałszerstwa, lecz nie ma dowodu poczynienia ich w celach przestępczych. Ruben Acosta został uniewinniony, a o 33 mln dol., bo takich nieścisłości doliczono się w zapisach księgowych, po prostu zapomniano.
Gdy potem na kongresie FIVB w Lozannie prezydent niespodziewanie ogłosił, iż ma 74 lata i zamierza odejść na emeryturę, zadziwił tym większość obecnych. „Członkowie Zarządu FIVB próbowali wyperswadować prezydentowi ten zaskakujący pomysł z głowy i nakłaniali do wycofania się z zamierzeń, argumentując, iż był on niemal żelaznym kandydatem do tej funkcji na kolejne cztery lata” – donosił 14 maja 2008 r. portal sportowefakty.pl.
Deprawatorzy mormonów
Włodarze amerykańskiego miasta Salt Lake City przez lata marzyli o olimpiadzie w stolicy światowych władz Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich. Powołali więc komitet organizacyjny, którym kierował multimilioner Frank Joklik, szef koncernu miedziowego Kennecott. Ten misję zdobycia praw do organizacji Zimowych Igrzyskach powierzył swojemu zastępcy Dave’owi Johnsonowi oraz prawnikowi Tomowi Welchowi.
Nie było to łatwe zadanie, bo religia zabrania mormonom niemal wszystkich uciech, jakie na co dzień fundowali sobie działacze MKOl. Tymczasem, jak mogli wyczytać w holenderskim dzienniku „De Telegraf”, gdy w latach 80. Amsterdam ubiegał się o prawo organizacji olimpiady, to członkowie Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego dostawali w pakiecie diamenty oraz darmowe wejścia do domów publicznych w sławnej dzielnicy czerwonych latarni. A po upojnej nocy na pożegnanie każdy z 96 działaczy MKOl dostał jeszcze magnetowid. Po czym i tak zagłosowali na Barcelonę.
Początkowo Welch i Johnson działali bardzo nieporadnie. Wprawdzie Salt Lake City przedstawiło znakomicie przygotowany scenariusz imprezy, lecz japońskie Nagano oferowało bardziej przekonujące argumenty. „Jesteśmy w 100 proc. przeciw Nagano. Ale niektórzy członkowie MKOl podpisali kontrakty z Nagano na 100 tys. dol. za każdy głos” – napisał szef irlandzkiego komitetu olimpijskiego Patrick Hickey w 1991 r. do Welcha. Ten niewiele myśląc, przygotował bardzo emocjonalny list do prezesa MKOl Juana Antonio Samarancha. Oskarżając w nim Japończyków o łamanie zasady fair play. Jednak Hiszpan, który od 1980 r. kierował „rodziną olimpijską”, zresztą równie bezwzględnie jak Acosta, dał mormonom do zrozumienia, by nie przesadzali, bo to źle zwiastuje kandydaturze ich miasta.
Welch zdecydował się więc przyjąć reguły gry przeciwnika: Salt Lake City przekazało milion dolarów na rzecz muzeum ruchu olimpijskiego. Czym musiało setnie rozbawić działaczy MKOl, bo Nagano dało 15 mln. Oczywiście Japończycy wygrali głosowanie. Nie potrafiąc się pogodzić z porażką, mormoni postanowili nauczyć się, jak być prawdziwymi działaczami sportowymi. Na szczęście wkrótce na światło dzienne zaczęły wypływać kolejne informacje, na czym polega ta profesja. „Przewodniczący Australijskiego Komitetu Olimpijskiego John Coates przyznał, że na dzień przed głosowaniem przyznania praw organizacji igrzysk w 2000 r. podczas obiadu w Monako zaproponował przedstawicielom dwóch afrykańskich komitetów olimpijskich sumę 70 tys. dol.” – opisuje Renata Żurowska w monografii „Przestępstwo korupcji w sporcie”. Następnego dnia Sydney dostało wymarzone igrzyska. „Wybory wygrało dwoma głosami” – dodaje autorka.
Jednym słowem – aby zdobyć olimpiadę, należało dawać łapówki oraz dodać do nich odpowiednio fajne prezenty. Tak też Johnson i Welch zrobili. Na łapówki przeznaczyli okrągły milion dolarów, a kolejne 15 mln na działania promocyjne. Opłacali podróże i noclegi członków MKOl chcących powłóczyć się po całym świecie. Fundowali czesne ich dzieciom w najdroższych szkołach i uczelniach. Zapewniali darmowy dostęp do każdego rodzaju usług medycznych. Wymyślili wiele atrakcyjnych gadżetów. Największym wzięciem cieszyły się kowbojskie kapelusze legendarnej marki Stetson z dołączonym karnetem na wakacje w luksusowym kurorcie narciarskim. Wreszcie w 1995 r. MKOl przegłosował zwycięstwo Salt Lake City, przyznając mu prawo organizacji Igrzysk Zimowych w 2002 r. aż 54 głosami na 89 możliwych.
I wszyscy byliby szczęśliwi, gdyby nie lokalna telewizja KTVX, która trzy lata później pokazała reportaż, jak komitet organizacji igrzysk opłaca czesne córce jednego z członków MKOl. Potem, w grudniu 1998 r., prezes Międzynarodowej Federacji Narciarskiej (FIS) Marc Hodler odchodząc z stanowiska (zajmował je od 1951 r.), przyznał, że jego koledzy z MKOl biorą łapówki, sprzedając na licytacjach prawa do organizacji wielkich imprez sportowych. Sprawą natychmiast zainteresowały się FBI oraz Departament Sprawiedliwości. Przyciśnięci do muru działacze sportowi z Salt Lake Sity szybko wyznali prawdę. A co więcej przekazali prasie gromadzoną przez lata, liczącą 10 tys. stron, dokumentację. Z zachowanych listów każdy mógł wyczytać, iż osoby tworzące MKOl nie miały żadnych oporów przez domaganiem się na piśmie drogich prezentów lub gotówki. Wkrótce władze federalne postawiły przed sądem Dave’a Johnsona i Toma Welcha, jednak sędzia oddalił wszystkie oskarżenia o szerzenie korupcji przez pozwanych. W uzasadnieniu stwierdził, że działali oni jedynie „wedle reguł gry” narzuconych przez MKOl.
Wielka afera rozeszła się po kościach. Samaranch demonstracyjnie powołał komisję, która miała zbadać przypadki korupcji. Z MKOl musiało też pożegnać się dziewięciu najbardziej umoczonych działaczy, zaś prezes nie ubiegał się już o kolejną kadencję. Natomiast igrzyska w Salt Lake City odbyły się zgodnie z planem i uznano je za bardzo udane.
Przyszłość należy do młodych
Mecz pierwszej rundy Pucharu Niemiec, rozegrany w sierpniu 2004 r. między prowincjonalnym SC Paderborn a Hamburgerem SV, przeszedł do annałów sztuki sędziowskiej. Drużyna z Hamburga szybko strzeliła dwie bramki i była już pewna zwycięstwa, gdy nagle do zespołu przeciwników dołączył dwunasty zawodnik: był nim sędzia Robert Hoyzer.
Najpierw rozprawił się z najgroźniejszym piłkarzem Hamburgera, napastnikiem Emilem Mpenzą – pokazał mu czerwoną kartkę. Następnie podyktował dwa karne dla Paderborn. Rozbici psychicznie hamburczycy przegrali 2:4. Aż tak nieudolne ustawienie wyniku przez sędziego nie zdarza się za często, a już zwłaszcza na Starym Kontynencie. Do tego jeszcze operator zakładów sportowych Oddset złożył doniesienie do Niemieckiego Związki Piłki Nożnej (DFB). Informował w nim, że wiele wskazuje na to, iż zawierane przed meczem zakłady bukmacherskie też „ustawiono”. Hoyzer nie działał więc samotnie, lecz posiadał bogatych wspólników.
Minęło pół roku, a władze DFB nie przekazały prokuraturze zawiadomienia o nieprawidłowościach. Niemcy właśnie przygotowywały się do roli gospodarza mundialu w 2006 r., nic dziwnego, że działaczom nie zależało na nagłaśnianiu skandalu. W tym czasie Robert Hoyzer prowadził kolejne mecze, organizując widzom niezapomniane spektakle z kompletnie zaskakującymi zakończeniami. To, co wyprawiał, było tak kuriozalne, że w połowie stycznia 2005 r. czterech arbitrów z Berlina spotkało się z szefem Komisji Sędziowskiej DFB Volkerem Rothem. Podczas rozmowy bez ogródek oskarżyli początkującego kolegę o notoryczne „drukowanie meczów”. Tym razem nie udało się już uniknąć doniesienia do prokuratury, a sprawą zainteresowała się dodatkowo „Berliner Morgenpost”. Jej dziennikarze szybko odkryli, iż Hoyzer był stałym bywalcem pubu Cafe King, należącego do pewnej chorwackiej rodziny. „Lokal jest nam znany jako miejsce spotkań przestępców” – przekazał gazecie policyjny informator. Niedługo potem ustalono, że prowadzący Cafe King oraz jego dwaj młodsi bracia obstawiali ogromne sumy w zakładach bukmacherskich. Zaledwie jeden mecz SC Paderborn z Hamburgerem SV mógł im przynieść aż 1,2 mln euro zysku. A takich spotkań mieli na sumieniu dużo więcej. Podobnie jak sędziów „drukujących” mecze.
Dziennikarze namierzyli szybko arbitrów z niższych lig regularnie wpadających wypić piwo w Cafe King i pograć tam w karty. Co ciekawe, przestępcza kariera Hoyzera zaczęła się od karcianego długu, którego nie mógł spłacić. Po tym, jak ukazał się pierwszy artykuły o „chorwackiej mafii”, skruszony sędzia 27 stycznia 2005 r. wydał oświadczenie. „Podnoszone przeciwko mnie publiczne zarzuty są w swojej istocie prawdziwe” – przyznawał Robert Hoyzer, dodając, iż za każdy „wydrukowany” mecz brał od chorwackich przyjaciół honorarium w wysokości 50 tys. euro. Sąd wlepił mu za to 2,5 roku więzienia. Przy okazji ustalono, że dla właściciela Cafe King Ante Sapiny pracowało jeszcze trzech innych arbitrów, dziewięciu piłkarzy z czterech klubów oraz działacze Dynama Drezno. Chorwatowi udowodniono zyskanie na sportowych przekrętach 1,8 mln euro. Co oznaczało prawie trzy lata odsiadki.
Robert Hoyzer za dobre sprawowanie wyszedł na wolność w lipcu 2008 r. Pracę znalazł w firmie komputerowej. Jednak po kilku latach zatęsknił za sportem i wiosną 2014 r. dostał posadę dyrektora technicznego trzecioligowego Berliner AK 07. Właściciel klubu, turecki potentat w branży budowalnej Mehmet Ali Han, nie miał wątpliwości, iż zatrudnił dobrego fachowca. „Ma doświadczenie w dziedzinie marketingu. Chcemy dać mu szansę” – oświadczył 31 maja 2014 r. na łamach „Der Tagesspiegel”. „Przeszłość zostawmy za sobą, teraz powinniśmy patrzeć w przyszłość” – dodał, być może wróżąc swemu podopiecznemu całkiem udaną karierę sportowego działacza.