Z urzędniczego punktu widzenia dziecko zamknięte w pogotowiu opiekuńczym czy domu dziecka to załatwiony problem. Jeśli jest dla niego miejsce i pieniądze, w statystykach można wykazać, że troszczymy się o najmłodszych obywateli, których zawiodła biologiczna rodzina. Co dzieje się za murem takiej placówki – to już mało kogo obchodzi. O losie dzieci państwo przypomina sobie tylko, kiedy media opiszą znęcanie się (jak w Lidzbarku), karmienie zepsutą żywnością (jak w Gdańsku), molestowanie (jak w Zabrzu). Pod placówkami lądują wówczas kamery, minister z Warszawy zleca kontrolę, a samorządowcy, zamiast reformować, zamykają je na cztery spusty. I problem znów jest załatwiony.
Pozornie. W ośrodkach pieczy zastępczej przebywa co roku ponad 20 tys. dzieci. Jak pokazują kontrole rzecznika praw dziecka, w wielu z nich nie są przestrzegane nawet podstawowe prawa. Dopóki nie wydarzy się tragedia, ministrowi z Warszawy nie przeszkadza jednak ani przerzucanie dzieci jak przedmioty między placówkami, ani ograniczanie kontaktu z bliskimi, ani ich często więzienna atmosfera. Nie przeszkadza mu też, że po przejściu takiej szkoły życia dzieci pojawiają się w innej rubryczce w statystykach – stają się klientami pomocy społecznej lub lokatorami zakładów penitencjarnych. W komputerze ministra to jednak zupełnie osobna tabelka, bez związku z poprzednimi.