Od niesławnego przemówienia prezydenta George , a H.W. Busha w Kijowie minęło 27 lat. Ale niewiele się zmieniło. Stany Zjednoczone Donalda Trumpa nadal patrzą na wschód Europy przez pryzmat Kremla.
Magazyn DGP / Dziennik Gazeta Prawna
Upalne lato 1991 r. było przełomowe dla chylącego się ku upadkowi Związku Radzieckiego. Kończyła się era uwielbianego na Zachodzie Michaiła Gorbaczowa, bo głasnost i pierestrojka nie zapełniły półek w sklepach, za to sprowokowały proces rozpadu imperium. Sowieckie czołgi wracały długimi kolumnami z Europy, Niemcy były już jednym krajem, od Polski do Bułgarii komuniści tracili władzę, a nowe rządy odwracały się od Kremla.
Choć Związek Radziecki jeszcze istniał, to już mocno trzeszczał. Litewska Socjalistyczna Republika Radziecka ogłosiła jednostronnie niepodległość w marcu 1990 r., a estońska nawet jeszcze wcześniej. Ale największym zmartwieniem Gorbaczowa była perspektywa utraty ZSRR. Były sekretarz generalny KPZR, a wówczas już prezydent Związku Radzieckiego, zdawał sobie sprawę, że niepodległość Ukrainy oznacza koniec ZSRR. I zarazem jego kariery politycznej.
W końcu lipca na ratunek Gorbaczowowi pospieszył George H.W. Bush, który wspólnie z małżonką spędził parę dni w podmoskiewskiej daczy sowieckiego prezydenta. W kordialnej atmosferze, popijając gruzińskie wino, prezydent USA dał wyraz swojemu przerażeniu wizją rozpadu ZSRR – w jego opinii mógł się powtórzyć wariant jugosłowiański. Bush obiecał więc pomoc – wsparcie integralności ZSRR i autorytetu samego Gorbaczowa.
Już 1 sierpnia doszło do historycznego wydarzenia – pierwszy raz w historii do Kijowa przyjechał prezydent USA, a jednym z punktów wizyty była jego przemowa w parlamencie – wówczas Radzie Najwyższej USRR. Gdy ulicami mknęła kawalkada z prezydencką limuzyną, witały ją amerykańskie flagi i wiwatujące tłumy. Ale byli też protestujący, bo Bush senior odmówił spotkania z liderami ruchu niepodległościowego. Jednak nawet oni nie spodziewali się, że prezydent Ameryki wezwie Ukraińców do wsparcia jedności ZSRR i dochowania wierności Gorbaczowowi. Bush nie przebierał w słowach: ruch niepodległościowy nazwał „samobójczym nacjonalizmem” oraz straszył Kijów widmem satrapy zastępującego rządy światłego Michaiła.
To przemówienie przeszło do historii pod nazwą „kurczaka po kijowsku” (chicken kiev, czyli kotlet de volaille), co w tym kontekście oznacza po prostu – kijowskie tchórzostwo (w języku angielskim chicken oznacza także tchórza). Biorąc pod uwagę krwawy jugosłowiański scenariusz, obawy Busha nie były bezzasadne. Europa radykalnie się zmieniała i utrzymanie przy władzy w Moskwie przewidywalnego partnera, który byłby w stanie kontrolować arsenał nuklearny, było w interesie USA. Jednak jego słowa były również jaskrawym przykładem oderwania od rzeczywistości politycznej, nieliczenia się Amerykanów z aspiracjami mniejszych europejskich narodów i uprzywilejowywania relacji z Kremlem.
Trzy tygodnie po wyjeździe Busha z Kijowa w Moskwie doszło do próby przewrotu, w wyniku którego Gorbaczow traci władzę. I choć pucz się nie powiódł, to w jego wyniku Związek Radziecki się rozpadł. Jeszcze w sierpniu ukraińska Rada Najwyższa przyjęła deklarację niepodległości, która została w grudniu poparta w referendum. 2 grudnia 1991 r. rząd Jana Krzysztofa Bieleckiego jako pierwszy na świecie uznał niepodległość Ukrainy.
Jednak historia zatoczyła koło. Pod rządami Władimira Putina Rosja konsekwentnie zmierza do odtworzenia imperium – już nie w formie pseudoideologicznego projektu, jakim był ZSRR, lecz strategicznej i gospodarczej dominacji na obszarze postsowieckim. Proces ten może powstrzymać twarda postawa USA i – w mniejszym stopniu – Unii Europejskiej, której brakuje jednak instrumentów geostrategicznych. Warto więc zadać pytanie, czy Amerykanie zaczęli w końcu traktować Ukrainę podmiotowo, czy też nadal patrzą na Kijów przez pryzmat Moskwy.

Ameryka Trumpa

Od niesławnego przemówienia Busha seniora minęło 27 lat. Za rządów Donalda Trumpa amerykańska obecność dyplomatyczna na Ukrainie mocno się zwiększyła i jest bardziej znacząca niż np. w Polsce. Pomoc wojskowa Waszyngtonu dla Kijowa osiągnęła wartość ok. 1 mld dol., a w ostatnich miesiącach amerykańscy wojskowi pojawili się na Ukrainie, by szkolić tamtejszych żołnierzy. Trump mianował również specjalnego wysłannika ds. Ukrainy, którym jest wybitny proukraiński dyplomata Kurt Volker. Tak więc administracja Trumpa ma powody, aby uważać, że robił dla Kijowa więcej niż rząd retorycznie proukraińskiego Baracka Obamy.
Czy można zatem twierdzić, że USA traktują dziś Ukrainę poważniej niż w 1991 r.? Nie. Na lipcowym szczycie G7 w Kanadzie Trump wyraził się sceptycznie o przynależności Krymu do Ukrainy, twierdząc, że skoro większość mieszkańców regionu mówi po rosyjsku, to terytorium jest rosyjskie. Z kolei na konferencji w Helsinkach po spotkaniu z Władimirem Putinem amerykański prezydent nie odpowiedział na pytanie, czy uznaje Krym za ukraiński. Paradoksalnie sytuację ratował Putin, podsuwając mu odpowiedź, że USA nadal nie uznają aneksji półwyspu.
Po szczycie w Helsinkach Kreml twierdził też, że politycy dyskutowali o możliwości zorganizowania referendum w Donbasie, który znajduje się de facto pod kontrolą Rosji (przedmiotem plebiscytu miałaby być zgoda na utworzenie autonomicznej republiki, a w dalszej perspektywie przyłączenie do Federacji Rosyjskiej). Trump nie zaprzeczył tej informacji, choć pomysł regionalnego plebiscytu jest – w świetle ukraińskiego prawa – niekonstytucyjny. Kilka dni później Departament Stanu wydał oświadczenie zgodne ze stanowiskiem Kijowa, lecz ze strony Białego Domu do dziś panuje w tej sprawie milczenie.
Powiązania Donalda Trumpa z Rosją są, jak wiadomo, przedmiotem śledztwa FBI. Jego zachowanie podczas szczytu w Helsinkach i po nim wzmocniło przekonanie, że miliarder współpracował z Rosją i że Kreml pomógł mu wygrać wybory w 2016 r., m.in. dostarczając materiały kompromitujące Hillary Clinton. Wiadomo także, że Paul Manafort, pierwszy szef kampanii wyborczej Trumpa, był doradcą prorosyjskiego prezydenta Ukrainy Wiktora Janukowycza. Ustalono już, że Amerykanin otrzymał miliony dolarów od rosyjskich i ukraińskich oligarchów, z których nie rozliczył się w USA. FBI postawiła Manafortowi, który przebywa obecnie w areszcie domowym, zarzut bycia rosyjskim agentem wpływu.
Śledztwo FBI pokaże, czy i do jakiego stopnia Trump współpracował z Rosją. Ale choć w administracji nie brakuje osób wspierających Ukrainę, to sam prezydent nie okazuje zainteresowania losem 45-milionowego kraju leżącego w najbardziej newralgicznym miejscu Europy. Trump zaś nie ustaje w chwaleniu Rosji i Putina, którego chce teraz podejmować w Białym Domu. Mówiąc wprost, Ukraina nie jest traktowana podmiotowo przez USA, a Rosja jest dla Ameryki najważniejszym punktem odniesienia w Europie i na świecie.

Powrót Rosji

W 1991 r. Rosja była słaba, a triumfująca Ameryka u szczytu potęgi. Dziś Moskwa odrabia straty na postsowieckim terenie. Od ponad 15 lat Kreml zwiększa wydatki na zbrojenia, które oscylują w granicach 4–5 proc. PKB (w europejskiej części NATO to średnio 1,2 proc. PKB) oraz nieustannie wzmacnia uzależnienie byłych republik od dostaw gazu i ropy. W 2014 r. Putin powołał do życia Euroazjatycką Unię Gospodarczą (EUG), do której wstąpiły Białoruś, Armenia, Kazachstan i Kirgistan. Miała też do nich dołączyć Ukraina, co było dla Putina główną stawką w tej grze, lecz przeszkodziły w tym gwałtowne społeczne protesty (euromajdan), w wyniku których ucieczką salwował się prorosyjski prezydent kraju Wiktor Janukowycz. I choć tę batalię Moskwa przegrała, to Putina stać na strategiczną cierpliwość. Zajmując Krym i Donbas, przechwycił militarnie strategiczne lokalizacje i osłabił prozachodni rząd w Kijowie. W efekcie Ukraina zaczyna dryfować w stronę Rosji i nie widać powodu, dla którego proces ten miałby wyhamować.
Dlaczego ukraińskie próby wyrwania się z rosyjskiej strefy wpływów kończą się niepowodzeniami? Odpowiedź na to pytanie jest banalnie prosta – winne temu są geografia i geopolityka. Między Rosją a Ukrainą nie ma żadnych naturalnych barier, więc Moskwa zwyczajnie Kijowowi nie da wolności – i nie ma znaczenia, czy na Kremlu zasiada Piotr Wielki, Józef Stalin czy Władimir Putin. Patrząc na mapę, rosyjski strateg, którym niewątpliwie jest Putin, widzi korytarz, przez który w stronę Moskwy zmierzały armie napoleońska i niemiecka. Układ sił w Europie może się zmieniać co 30–40 lat, lecz Ukraina pozostanie bramą do Rosji z Europy – i Rosji do Europy.
Natomiast Krym był dla Rosji tak ważny, bo bez portu w Sewastopolu rosyjska flota traci dostęp do Morza Czarnego i w konsekwencji Morza Śródziemnego. A bez tego państwo traci status mocarstwa. Dopóki więc Ukraina znajdowała się pod rządami Janukowycza, Putin nie musiał się obawiać o przyszłość swojej floty czarnomorskiej. Upadek Janukowycza wprowadził w jego strategiczne kalkulacje duży pierwiastek niepewności, którego nie mógł tolerować.
Poza aspektami natury geostrategicznej Rosja traktuje też Ukrainę jako część tego samego kulturowego dziedzictwa. Dzisiejsza Rosja ma swoje kulturowe korzenie w Rusi kijowskiej, dla wielu Rosjan to po prostu część ich wspólnej przestrzeni politycznej. Dowodził tego sam Putin w 2008 r. w Bukareszcie w trakcie spotkania Rady Rosja-NATO. Zachodni politycy uznali te słowa za ekscentryczne majaczenie, lecz gospodarz Kremla tak naprawdę mówił to, co większość Rosjan myśli. Inaczej mówiąc – Ukraina ma dla Rosji znaczenie fundamentalne. Dla Zachodu i dla Stanów Zjednoczonych nie ma i mieć nie będzie. Myśląc o Ukrainie, prezydent USA zawsze będzie brał pod uwagę, co dana inicjatywa oznacza dla relacji z Moskwą. Natomiast prezydent Rosji myśli przede wszystkim o samej Rosji i jej pozycji na Ukrainie i niewiele interesują go amerykańskie reakcje.

Przyszła polityka zagraniczna Kijowa

Po pięciu latach od euromajdanu Ukraińcy są rozczarowani – własnymi politykami i Zachodem. W kraju panuje fatalna sytuacja gospodarcza, a w polityce panuje korupcja na skalę, o jakiej Polakom nawet się nie śniło. Euromajdan był potężnym zrywem obywatelskim, który wyniósł do władzy polityków o ustach pełnych frazesów o demokracji i przejrzystym systemie politycznym, i którzy okazali się równie skorumpowani co ich poprzednicy. Na Ukrainie do polityki idzie się dla pieniędzy – tak było za Wiktora Janukowycza i tak jest za Petra Poroszenki.
Jednocześnie na wschodzie kraju trwa wojna. To dziwny konflikt o niskiej intensywności, w którym jednak codziennie giną ludzie. Rząd, który wysyła młodzież do oddania za ojczyznę najwyższej ceny, cieszy się jednocześnie zerowym zaufaniem. Jak powiedział mi ukraiński znajomy, wśród młodzieży wzrasta przekonanie o bezsensie bronienia Donbasu. Młodzi mówią: „My mamy tam umierać, żeby ci w Kijowie mogli kraść więcej”.
Relacje z Zachodem przestają u Ukraińców powodować emocje. Unia Europejska jest wychwalana za zniesienie wiz, ale krytykowana za niedostateczną obecność na Ukrainie i za brak działań tamujących korupcję. Narasta sceptycyzm także wobec USA. „Amerykanie mają usta pełne frazesów, ale kończy się na rozdawaniu kanapek” – słyszę często aluzję do gestu byłej zastępczyni sekretarza stanu Victorii Nuland, która do protestujących w 2014 r. przychodziła z koszem kanapek. Sprawa relacji z NATO i ewentualnego członkostwa Ukrainy w Sojuszu w ogóle nie jest przedmiotem politycznego dyskursu na Ukrainie. Jest bowiem słusznie uważana za perspektywę nierealistyczną.
Wśród mających szansę zwycięstwa w przyszłorocznych wyborach prezydenckich jedynie obecny prezydent Poroszenko jest otwarcie prozachodni i chce jak najbliższych relacji z NATO. Ale cieszy się poparciem 5–9 proc. wyborców. W sondażach prowadzi Julia Tymoszenko, która krytykuje bliskie relacje z NATO i o której ulica mówi, że jest już dogadana z Putinem. Drugi w sondażach Jurij Bojko, lider niedobitków Partii Regionów, reprezentuje otwarcie opcję prorosyjską. Jeśli dynamika sondaży utrzyma się do wyborów, to w 2019 r. Ukrainą będzie rządzić prezydent pchający kraj z powrotem w łapy rosyjskiego niedźwiedzia.
Co więcej, może być to wybór akceptowany przez większość społeczeństwa. Ukraińcy są zmęczeni wojną i konfliktem z Rosją i nie czują wsparcia ani nawet sympatii Zachodu.

Konsekwencje dla Polski

Polska jest dla Ukrainy krajem szczególnym. Jesteśmy jej najbliższym sąsiadem na Zachodzie, a więc też zachodnim punktem odniesienia. Ukraińcy stale się z Polską porównują i konstatują, że nam się udało, a im cały czas nie. W 1989 r. PKB na głowę na Ukrainie było nieco wyższe niż w Polsce, dziś my jesteśmy trzykrotnie bogatsi. Prozachodni politycy i akademicy rutynowo wskazują na Polskę jako na pozytywny przykład wyjścia z rosyjskiej strefy wpływów.
Byliśmy pierwszym krajem, który uznał niepodległość Ukrainy, a nasi politycy wspierali Pomarańczową Rewolucję 2004–2005 r. i euromajdan w 2014 r. W Polsce przebywa dziś około miliona Ukraińców. Obecność tej olbrzymiej masy powoduje zadziwiająco mało konfliktów. Ukraińcy albo się dobrze asymilują, albo pracują parę miesięcy i wracają do siebie lub jadą dalej na zachód. Jeszcze do niedawna Polacy królowali w sondażach sympatii dla innych nacji.
Od przejęcia władzy przez PiS relacje powoli się psują. Rząd w Warszawie podnosi sprawy zaszłości historycznych, głównie rzezi wołyńskiej, z której uczynił probierz najważniejszej relacji strategicznej w regionie. A to wpływa na postrzeganie Polski przez Ukraińców – ocena nas zaczyna się pogarszać. Jednocześnie niezauważone zostały przeprosiny prezydenta Poroszenki za Wołyń. W konsekwencji Ukraina od Polski zaczyna się odwracać.
Realistycznie patrząc, Warszawa sama nigdy nie mogłaby zatrzymać odpływu Ukrainy na Wschód. Porzuceni przez Zachód, zdradzeni przez własnych polityków Ukraińcy tracą nadzieję, jaką Polska im dawała. Nadzieję, że można się stać nowoczesnym państwem. Teraz, patrząc na Polskę, ukraińska prasa koncertuje się na wzroście ruchów narodowych i podnoszeniu przez Warszawę kwestii historycznych, których większości tamtejszego społeczeństwa zwyczajnie nie rozumie, ale czuje się atakowana. Na Ukrainie panuje więc przekonanie, że kraj stracił w Polsce adwokata, co jest dodatkowym argumentem za zwrotem w stronę Rosji.
Ukraińcy nienawidzą, gdy tak się mówi o ich kraju, jednak nie ulega wątpliwości, że dla dzisiejszej Polski Ukraina jest buforem – między nami a ekspansywną Rosją. Kiedy Ukraina popłynie już silniej z prądem na Wschód, możemy się spodziewać, że będziemy następni na liście wciągania w rosyjską strefę wpływów. W końcu między Ukrainą i Polską też nie ma naturalnych barier geograficznych.
Czy USA traktują dziś Ukrainę poważniej niż w 1991 r.? Nie. Na lipcowym szczycie G7 w Kanadzie Trump wyraził się sceptycznie o przynależności Krymu do Ukrainy, twierdząc, że skoro większość mieszkańców regionu mówi po rosyjsku, to terytorium jest rosyjskie