Po powołaniu w grudniu 2024 r. centrowej, trochę mniej lewicowej KE, choć pod przewodnictwem tej samej Ursuli von der Leyen, wydawało się, że w polityce klimatycznej czeka nas kontynuacja. Ale od momentu powołania nowa-stara Komisja von der Leyen zaczęła skręcać w prawo, czego przejawem są pakiety rzekomo tylko upraszające regulacje klimatyczne, a de facto je osłabiające. Była to politycznie sprytna strategia.
Usuwając tylko najbardziej oczywiste symbole przeregulowania klimatycznego, Przewodnicząca Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen, czyli z Socjalistami i Demokratami oraz liberałami z Odnówmy Europę, którzy – obawiając się sojuszu Europejskiej Partii Ludowej z nawołującą do całkowitego rozmontowania Zielonego Ładu skrajną prawicą – w ciągłym napięciu monitorują, czy moment zdrady już nadszedł, czy jeszcze nie. Usuwając zarazem niektóre polaryzujące elementy regulacji, von der Leyen odbierała tlen skrajnej prawicy, gdyż nowa KE coś jednak robiła dla poprawienia konkurencyjności europejskiego przemysłu i naprawiała regulacje klimatyczne, zbyt szybko i niechlujnie uchwalone w zeszłej kadencji.
Koniec balansowania Komisji von der Leyen
To balansowanie musiało się jednak skończyć. Zgodnie z uchwalonym w 2021 r. prawem klimatycznym UE, KE była zobowiązana zaproponować pośredni cel między już uchwaloną redukcją unijnych emisji o 55 proc. do 2030 r. a pełną neutralnością do 2050 r. Komisja musiała więc jasno określić się po jednej ze stron debaty o wyważeniu interesów klimatu i przemysłu, i pokazać prawdziwe oblicze: dogmatyczne dążenie do neutralności klimatycznej w 2050 r. i kontynuowanie działań poprzedniej KE czy też urealnienie ambicji i korekta kursu, biorąca pod uwagę wyniki eurowyborów i rosnący sceptycyzm Europejczyków wobec Zielonego Ładu. W zeszłym tygodniu KE przecięła trwające od miesięcy spekulacje i postawiła się jasno w pierwszej grupie, proponując ambitny cel redukcji emisji o 90 proc., ale z elastycznościami, m.in. możliwością wliczenia do redukcji inwestycji dekarbonizacyjnych w państwach trzecich.
Nie jest tajemnicą, że Komisja od kilku lat planowała właśnie redukcję o 90 proc., wskazaną w opinii Europejskiej Naukowej Rady Doradczej ds. Zmian Klimatu z czerwca 2023 r. (cel ma więc podkładkę naukową), oraz w ocenie oddziaływania wpływu i komunikacie KE z lutego 2024 r. W końcu jeśli UE ma osiągnąć neutralność w 2050 r., to cel na 2040 r. też musi być wysoki. Ale wspomniane dokumenty pochodzą sprzed wyborów z 2024 r., które pokazały skalę niechęci elektoratu do wspierania rozwiązań proklimatycznych i spadek poparcia Zielonych. Od miesięcy wiele rządów sygnalizowało sceptycyzm wobec 90-proc. redukcji, inne żądały uelastycznienia celu. Reszta prawicy, od Europejskich Konserwatystów i Reformatorów po siły skrajne, sygnalizuje, że będzie się tym celom sprzeciwiać.
Propozycja KE musi zostać uchwalona przez PE i Radę, więc rosnące wątpliwości polityczne wokół celu stanowiły dla Komisji istotny problem. Warto przeanalizować reakcję KE na sygnały, że czysty cel 90 proc. jest politycznie nieosiągalny. Naturalną reakcją było jego obniżenie. Ale to oznaczałoby ugięcie się przed wolą elektoratu, czyli coś, czego KE zrobić nie może ze względu na głęboko zakorzeniony etos, który w napawający zdumieniem sposób uniemożliwia jej często podejmowanie najprostszych rozwiązań. Zamiast obniżyć cel z 90 proc. do osiągalnego poziomu, KE uparła się, aby go utrzymać i w znany brukselskim obserwatorom sposób zaczęła tworzyć wiele skomplikowanych konstrukcji pobocznych, które mają ułatwić jego osiągnięcie.
Komisja Europejska ignoruje nastroje społeczne
Zwróćmy uwagę na dwa wątki. Przy rosnącym oporze społecznym wobec regulacji klimatycznych i komplikującej się sytuacji politycznej KE zdecydowała się na więcej regulacji. Sygnał dla elektoratu jest jasny: zaostrzamy kurs. Tym samym rozstrzygnięto istotną niewiadomą tej kadencji: to nie jest nowa, prawicowa KE, tylko ta sama centrolewicowa z zeszłej kadencji. Ponadto Komisja – mając do wyboru jedno rozwiązanie proste i uczciwe oraz drugie, skomplikowane i naginane – wybiera to ostatnie, przy okazji sprzeczne z rekomendacjami Rady Naukowej, odradzającej korzystanie z kredytów.
Komisja obnaża tym samym swoje doktrynerstwo i sama odziera się z mitu profesjonalizmu, manipulując liczbami, gdyż do wyliczenia celu obniżenia emisji w UE o 90 proc. będzie uwzględniana 3-proc. redukcja w państwach trzecich. Ponieważ obowiązujące przepisy UE redukują emisje o 55 proc., nowy cel na 2040 r. doda tylko 35 proc., z czego 3 proc. może zostać osiągnięte poza Unią. Tyle że redukcja w państwach trzecich nie obniża przecież emisji we Wspólnocie. Ich uznanie na poczet redukcji europejskich jest po prostu oszustwem. Ponadto firmy europejskie korzystające z tego mechanizmu będą finansować dekarbonizację innych niż UE gospodarek, gdy ich globalni konkurenci w ogóle nie muszą takich inwestycji robić, gdyż nie mają własnego systemu ETS. W ekstremalnym przykładzie europejska chemia może na własny koszt dekarbonizować chiński przemysł, który już w tej chwili stanowi dla niej śmiertelne zagrożenie.
Komisarz ds. klimatu Wopke Hoekstra tłumaczy ten mechanizm tym, że dla planety nie ma znaczenia, gdzie powstają emisje. To prawda, ale to też podważa sensowność europejskiego systemu redukcji emisji. Skoro z punktu widzenia klimatu nie ma znaczenia, czy ogranicza się emisje w UE, czy poza nią, a taniej jest to zrobić w państwach biedniejszych, to czy nie lepiej pozwolić unijnym podmiotom na redukcję wszystkich emisji poprzez inwestycje w państwach trzecich? Nie wyznaczać celu unijnego, lecz globalny?
Z propozycji KE wyłaniają się dwie niekorzystne konkluzje. Komisja nie zaakceptowała niepokoju społecznego wobec regulacji klimatycznych i mimo porażki lewicy w 2024 r. prze w tę samą stronę, nie godząc się nawet na malutkie ustępstwa. Bo czymże jest w ujęciu planetarnym spadek ambicji UE z nieosiągalnych 90 proc. do realnych 87 proc., jeśli udział UE w emisjach globalnych jest dziś mniejszy niż 10 proc.? Tych brakujących unijnych 3 proc. planeta nie zauważy. Ponadto KE trzyma się kurczowo nauki i danych, chyba że jednak nie chce, nawet jeśli musi przy okazji podważyć fundament polityki klimatycznej. Zasady przestają nimi być, jeśli możemy je zawiesić, bo tak nam pasuje.
Ciężkie czasy przed polityką klimatyczną
Odpowiednio wykorzystana propozycja KE jest więc wodą na młyn skrajnej prawicy, gdyż całkowicie potwierdza jej tezy o obłudzie elit. Nowa KE wcale nie jest nowa. To ci sami ludzie, robiący to, co robili, choć elektorat dowiódł, że tego nie chce. Uparci, z ideologiczną obsesją wyznaczania celów, których nie da się osiągnąć, a żeby móc udawać, że się da, naginają zasady i manipulują danymi. Choć UE już emituje bardzo mało, zmuszają nasz przemysł, by na własny koszt dekarbonizował gospodarki innych, chociaż pozaunijne firmy w ogóle nie muszą robić takich inwestycji.
Jeśli propozycja KE zostanie uchwalona, podważy szanse centroprawicy na utrzymanie władzy. Jeśli zostanie obalona, osłabi KE i jej szefową. Skrajna prawica rzuci się na „doktrynerski” i „zakłamany” cel 90 proc., a głosy centroprawicy nie są pewne. Wyobraźmy sobie europosłów Koalicji Obywatelskiej, którzy głosują w tej sprawie rok przed wyborami do Sejmu. Pół roku temu premier Donald Tusk nawoływał do obalenia ETS2, które jego posłowie wcześniej jednogłośnie poparli. Skręcające w prawo państwa też mogą nie poprzeć zmiany. Dla europejskiej polityki klimatycznej nadchodzą ciężkie czasy, które zachwieją obecnym układem politycznym.©℗