Wojna na Ukrainie i widmo pokoju każą zadać pytania o to, czy Polska powinna wysłać tam żołnierzy. Czy jeśli się na to nie zdecydujemy, to staniemy się mniej wiarygodni w oczach Ameryki Donalda Trumpa? A jeśli wyślemy, to czy Stany Zjednoczone dadzą gwarancję, że wejdą do wojny, gdy nieumundurowany separatysta lub dywersant strzeli do polskiego żołnierza?

Wojna na Ukrainie, rozbrajanie NATO

Gdy Władimir Putin rozpoczynał inwazję na Ukrainę, jego celem był nie tylko Kijów. Równorzędnym zadaniem, a może nawet ważniejszym – było doprowadzenie do rozłamu w świecie Zachodu, rozpadu na frakcje Sojuszu Północnoatlantyckiego, podzielenie Unii Europejskiej. Dla Putina atak na Ukrainę nie jest jedynie wojną z niezbyt wydajnym państwem rządzonym przez Wołodymyra Zełenskiego. To ofensywa obliczona na demilitaryzację wschodniej flanki NATO. Czego wyrazem było ultimatum przedstawione przez Aleksandra Gruszkę w grudniu 2021 w Genewie.

Przy pierwszym podejściu – na przełomie 2021/2022 – NATO i UE nie dały się rozegrać. Obok skutecznej obrony Kijowa była to największa przewaga nad Putinem. W tym sensie polityka Donalda Trumpa jest novum. Rozmowy bez Ukraińców i Europy z Rosją czy zapewnienia o wierze w dobrą wolę Władimira Putina są rozszczelnieniem spójności Zachodu. Wrzucenie do debaty tematu zachodnich wojsk na Ukrainie (bez amerykańskich) to z kolei gra na podział samej Europy. Brytyjczycy są gotowi wysłać swój kontyngent, co potwierdził premier tego kraju Keir Starmer. W zasadzie zresztą oni już tam są, o czym wiele razy pisaliśmy w DGP. Chętni może będą Francuzi. Ale to pytanie otwarte. Inne państwa najpewniej spróbują się wymigać. Albo przynajmniej doczekać do momentu, w którym pomysł obcych wojsk na Ukrainie uśmierci sama Rosja.

USA demaskują Europę

Trump w zasadzie szachuje Europę. Bo skoro stary kontynent domaga się głosu w dyskusji o przyszłości Ukrainy, to dlaczego ma wątpliwości w sprawie europejskich wojsk na linii rozgraniczenia? Skoro chce wziąć udział w grze, to dlaczego wciąż jest tyle państw, które wydają poniżej 2 proc. PKB na zbrojenia? Jeśli Europa chce bezpiecznej Ukrainy, a sama nie ma broni, by przekazać Kijowowi, to dlaczego nie kupuje jej za gotówkę lub poprzez specjalne linie kredytowe w Stanach Zjednoczonych i dlaczego tak kupionej broni nie dostarcza nad Dniepr? Na żadne z tych pytań Europa nie ma dobrej odpowiedzi. I Donald Trump o tym doskonale wie. Stąd jego buta i bezczelność w dyktowaniu warunków sojusznikom.

To samo dotyczy samej Ukrainy. Amerykański prezydent zdaje się mówić Wołodymyrowi Zełenskiemu, aby przestał śnić i zaczął zachowywać się jak klient, a nie jak gwiazda pop czarująca deputowanych Izby Reprezentantów USA flagą z podpisami żołnierzy z Bachmutu czy jakiejś innej donbaskiej pipidówki. Dla Trumpa Ukraina jest umowną Czarnogórą, o której kiedyś wspominał jako o państwie niewartym obrony.

Polskie wojsko na Ukrainie; kto u nas?

Te wszystkie przykre konkluzje każą zadać pytanie, ile wobec tego znaczy układ sojuszniczy z USA? I jak to przekłada się na bezpieczeństwo Polski? Czy jeśli nie zdecydujemy się na wysłanie polskich wojsk na Ukrainę, to staniemy się mniej wiarygodni w oczach Ameryki Donalda Trumpa? A jeśli wyślemy, to czy Stany Zjednoczone dadzą gwarancję, że wejdą do wojny, gdy nieumundurowany separatysta lub dywersant strzeli do polskiego żołnierza lub gdy nieoznakowany dron FPV zrzuci ładunek na polski samochód opancerzony? Kolejne pytanie dotyczy tego, kto wypełni lukę po polskich żołnierzach, którzy ewentualnie zostaną wysłani na Ukrainę? Kto zastąpi ich w rejonie Gołdapi, na przesmyku suwalskim czy przy realizacji zadań polegających na ochronie granicy z Białorusią? I w końcu pytanie najważniejsze: ile czasu mieliby stacjonować na Ukrainie nasi żołnierze? Rok, dziesięć lat, sto czy milion?

Pytania o udział Polaków w misji na Ukrainie nie można na dzień dobry odrzucać. Choćby z tego powodu, by nie utracić wiarygodności jako państwo, któremu zależy na trwałym pokoju na Ukrainie. Po doświadczeniach z Iraku (fałszywe casus belli i niespełniony mit dostępu do ropy i kontraktów), Afganistanu (mit budowania wydajnego państwa i zgoda na tajne więzienia CIA) i Ukrainy (dozbrojenie bez weksli) warto jednak formułować to pytanie precyzyjnie. Brytyjczycy mogą sobie pozwolić na rozmach, bo do swojej umowy stuletniej o bezpieczeństwie z Ukraińcami dodali niejawny aneks, w którym obok zdefiniowania obecności wojskowej zapewniają sobie korzyści biznesowe z tej obecności (pisaliśmy o tym w Magazynie DGP). Polska wobec tego powinna przynajmniej zadbać o wypełnienie luki po kontyngencie, który miałby zostać skierowany na Wschód. Tę lukę mogą wypełnić tylko żołnierze z USA. Jeśli nasza kawaleria powietrzna ma być na Ukrainie, to amerykańska musi być na Mazurach i pod Siedlcami. Jeśli my mamy wysłać brygadę, USA muszą na ten czas wzmocnić polskie bezpieczeństwo takiej samej wielkości związkiem taktycznym. Nie muszą oni jechać do Kramatorska czy Słowiańska. Wystarczy, że zostaną w Siedlcach i Łomży.

Jeśli taki wariant nie będzie realizowany – a najpewniej nie będzie, trzeba iść drogą, którą wczoraj nakreślił premier Donald Tusk. Czyli realizować – jak sam to ujął – politykę po gdańsku, czyli nie działać „ani pochopnie, ani nieśmiało”. Tu spektrum jest bardzo szerokie. Polacy oprócz specjalizacji w siłach pancernych mają doskonałą łączność i logistykę. Wesprzemy nią naszych przyjaciół z Niemiec i Francji, pozostając w Rzeszowie lub najdalej pod Jaworowem. Każdy zachodni żołnierz doceni również z pewnością polską kuchnię i organizację tzw. difaków (dining facility, kuchni polowych). Zbudujemy również silną i wyrazistą, działającą przy polskiej ambasadzie – misję łącznikową w Kijowie. Na to wszystko jest przestrzeń. To wszystko możemy zrobić. Nawet już dziś. ©℗