Porządkujemy geopolityczne wydarzenia, które wyznaczą kierunki w trwającej grze mocarstw.

20 stycznia 2025 r. – trudno będzie przebić wagę tego poniedziałku w światowej polityce w nadchodzącym roku. Tego dnia zaprzysiężenie Donalda Trumpa zainauguruje jego drugą kadencję w Białym Domu. Trump obiecuje podwyżki ceł – o różnej skali i w różnych okolicznościach – w handlu z Chinami, państwami amerykańskimi i Unią Europejską. Deklaruje też zwiększenie wsparcia dla Izraela i zapewnienie pokoju w Ukrainie. Ale świat nie sprowadza się do Gabinetu Owalnego w Waszyngtonie. Oto subiektywny wybór 10 wątków, które warto śledzić w nowym roku.

Wojna i pokój w Ukrainie

Z polskiego punktu widzenia najważniejsze będą losy Ukrainy. Z przecieków wynika, że Trump przedstawi plan pokojowy, ubrany być może w formę miękkiego ultimatum przewidującego ostrą reakcję w razie jego odrzucenia. Rezultaty będą dotyczyć także Polski. Pojawi się być może presja Białego Domu na to, by na naszym kontyngencie oprzeć siły rozjemcze na linii rozgraniczenia przebiegającej mniej więcej wzdłuż linii frontu na moment zawieszenia broni. Albo, jeśli do rozejmu na razie nie dojdzie, by przekazać Ukrainie część południowokoreańskiej i zachodniej broni kupionej w ramach kosztownego programu modernizacji armii. Z kolei ukraińskie władze będą musiały rozpisać wybory prezydenckie i parlamentarne, gdy stan wojenny przestanie obowiązywać. Wtedy się okaże, czy Wołodymyr Zełenski oprze się pokusie, by wykorzystać w kampanii wojenne zawieszenie elementów demokracji.

Pojawi się też pytanie o reakcje rosyjskich elit, tzw. wież Kremla, na możliwą decyzję o rozejmie. Czy zostanie ona uznana za zwycięstwo, skoro Rosji uda się doprowadzić do zniesienia części sankcji i do milczącej akceptacji jej zdobyczy terytorialnych („wyzwolenia Donbasu i Noworosji”), czy też trzeba będzie szukać sukcesu zastępczego? W tym drugim wariancie pod znakiem zapytania mogłaby stanąć dalsza formalna suwerenność Białorusi albo teoretyczna odrębność Abchazji i Osetii Południowej. Przed reżimem w Mińsku pojawią się zresztą – obok wyzwań – także szanse. Alaksandr Łukaszenka szykuje się do oferty dla Zachodu. Nieprzypadkowo skorelował kolejne wybory prezydenckie z inauguracją Trumpa i uwalnianiem części więźniów politycznych. A gdyby znów udało mu się odegrać jakąś rolę w rokowaniach rozejmowych (np. wysłać własne wojska rozjemcze, które rozlokowałyby się po rosyjskiej stronie frontu), tym więcej będzie mógł ugrać osobiście.

Nowe rozdanie na Bliskim Wschodzie

U progu nowego roku pojawił się niespodziewany czarny łabędź. Syryjski reżim Baszara al-Asada trzymał się przez 13 lat wojny, zdołał przetrwać najtrudniejsze chwile z pomocą Iranu i Rosji, ale wystarczyła jedna porządna ofensywa islamistów, by system w półtora tygodnia posypał się niczym domek z kart. Al-Asad uciekł do Rosji, jego premier Muhammad al-Dżalali uznał, że nie ma nic przeciwko współpracy z ludźmi nazywanymi jeszcze poprzedniego dnia (również przez Rosję i Zachód) terrorystami i rzeźnikami, a syryjscy dyplomaci na całym świecie przy wtórze antyasadowskich okrzyków w pośpiechu podmieniali flagi na te kojarzone z rebelią. Podstawowe pytanie brzmi, czy po al-Asadzie powstanie jakiś nowy, trwały układ. Czy islamiści zdołają się dogadać z demokratami, postasadowcami (roli ancien régime’u nie warto nie doceniać) i Kurdami w sprawie kształtu nowej Syrii? Jeśli tak, będzie to ogromne wzmocnienie Turcji i równie mocne osłabienie Iranu i Rosji. Jeśli nie, dalsza destabilizacja zagrozi wywołaniem nowej fali uchodźców do Europy i pojawieniem się nowych komórek radykałów z samozwańczego Państwa Islamskiego.

Pytanie, jak ograniczyć manipulowanie nastrojami społecznymi przez wrogów Zachodu bez podważania zasad demokracji, będzie coraz bardziej palące

Rzeczywistość, zwłaszcza blisko wschodnia, rzadko bywa czarno-biała. Ostatecznie Kreml pewnie dogada się z nowymi władzami i zachowa część wpływów, z bazami wojskowymi na czele, a nowy rząd niekoniecznie zapewni pełną stabilność. Zresztą z punktu widzenia Moskwy i Teheranu najlepszym wyjściem może być właśnie podsycanie chaosu. W chaosie nikt nie będzie miał głowy do wszczynania prawniczych sporów o wygaszenie asadowskich umów wojskowych z Kremlem, a i można będzie nadal destabilizować miękkie podbrzusze Europy. Do tego nie należy zapominać o roli Izraela, który po obaleniu al-Asada, żyjącego w symbiozie z Hezbollahem i Iranem, poczuje się jeszcze silniejszy. Od Trumpa otrzymał już przecież carte blanche do rozpychania się w regionie niezależnie od ceny i podstawowych norm prawa między narodowego.

Rosyjska obecność w Afryce

Upadek al-Asada pośrednio wpłynie na pozycję Rosji w Afryce. Moskwa dotychczas udanie wspierała pro rosyjskie struktury władzy w Libii skupione wokół generała Chalify Haftara i podtrzymywała obecność w Republice Środkowoafrykańskiej. W 2024 r. jej największym sukcesem na Czarnym Lądzie była polityczna konsolidacja anty zachodnich junt wojskowych w Burkina Faso, Mali i Nigrze. Trzy kraje ogłosiły niedawno konfederację pod nazwą Sojusz Państw Sahelu, rozmawiają o wspólnym rynku i unii walutowej, dogadały się z Togo w sprawie dostępu do portów morskich. Wpływy Kremla otwierały drogę do nowych awantur. Rosja zdobyła np. klucz do większej kontroli presji migracyjnej na Europę, zwłaszcza gdyby Haftarowi udało się bardziej urosnąć w Libii. Sytuacja w Syrii sprawiła, że pod znakiem zapytania stanęło zaopatrywanie sojuszników w Afryce i rosyjskich najemników. Gros pomocy szło morskim „syryjskim ekspresem” przez tureckie cieśniny i lądowym „szyickim szlakiem” przez Iran do portu Tartus. Obalenie al-Asada grozi zamknięciem tych dróg, choć jeszcze tego nie zapewnia.

Nowe napięcia w Rogu Afryki

Odrębnym wątkiem jest rozwój wydarzeń w Rogu Afryki. Ledwo wygas ła krwawa wojna domowa w Etiopii, a już dojrzewają nowe napięcia. Etiopia w 2024 r. porozumiała się z władzami Somalilandu w sprawie dzierżawy skrawka wybrzeża w okolicy Berbery, który przywracałby jej utracony w 1993 r., wraz z secesją Erytrei, dostęp do morza. W zamian Addis Abeba miała by jako pierwsza stolica świata uznać niepodległość Somalilandu, który oderwał się od reszty Somalii w trakcie wojny domowej w latach 90. Gdy Somalia pogrążała się w chaosie, piractwie i dżihadyzmie, Somalilandowi udało się stworzyć stabilne struktury, a nawet system demokratyczny, w którym opozycja jest w stanie pokonać w wyborach urzędujące władze i spokojnie przejąć rządy. Ostatni taki przykład to listopad 2024 r., gdy pretendent pokonał dotychczasowego prezydenta. Teoretycznie podstawą do uznania Somalilandu byłaby trwająca pięć dni niepodległość w 1960 r., między pozbyciem się brytyjskich kolonistów a zjednoczeniem z dotychczasowym Somali Włoskim.

Z drugiej strony uznanie Somalilandu byłoby wyłomem w prawie międzynarodowym porównywalnym do uznania w 2008 r. Abchazji i Osetii Południowej. przez Rosję. Somalia, którą dyplomatycznie wsparły Chiny i Egipt, już zagroziła Etiopii wojną (oba kraje stoczyły już wojnę w latach 1977–1978) w przypadku uznania niepodległości zbuntowanej prowincji. Na dokładkę etiopscy wojskowi latami stanowili kościec afrykańskich misji pokojowych, które wypychały z Somalii powiązanych z Al-Ka’idą dżihadystów. Kolejna wojna w Rogu Afryki zagroziłaby recydywą piractwa na Oceanie Indyjskim i podsyceniem islamizmu w samej Somalii – a przede wszystkim udaremniłaby stabilizację kraju trawionego karykaturalnym wręcz chaosem od niemal trzech i pół dekady. Na tym tle wojna w Tigraju, toczona w latach 2020–2022 przez premiera Etiopii Abija Ahmeda, laureata Pokojowej Nagrody Nobla za 2019 r., może się okazać mało wyróżniającym się drobiazgiem na wschodnioafrykańskiej osi czasu.

Co zrobią Chiny

Obsesją Trumpa zawsze były Chiny. Nie to, że nie próbował się z nimi dogadać – nawet przyjmował Xi Jinpinga w Mar-a-Lago i dwukrotnie – w Singapurze i na koreańskiej linii demarkacyjnej – spotykał się z chińskim wasalem z Korei Północnej Kim Jong-unem. Ale koniec końców zawsze okazywało się, że republikanie za Trumpa ostatecznie uznali fakt, do którego amerykańskie partie dochodziły od czasów późnego George’a W. Busha: w kontekście słabnącej długofalowo roli Rosji to Pekin będzie głównym rywalem Waszyngtonu w XXI w. Chiny są przy tym ostrożne. Wspierają Rosję w jej wojnie z Ukrainą, ale robią to po cichu i starają się nie przekraczać czerwonych linii Zachodu. Ścierają się z Indiami na spornej granicy w górach, ale utrzymują z nimi poprawne relacje w innych sferach. Otwarcie grożą Tajwanowi, rozpychają się gospodarczo w Afryce, na Pacyfiku i w Ameryce Łacińskiej, sprawdzając przy okazji, na ile aktualna jest doktryna Jamesa Monroego o zachodniej półkuli jako wyłącznej domenie Stanów Zjednoczonych.

Zdecydowana polityka Trumpa może Chiny skłonić do przeczekania przynajmniej jego kadencji. Wygrana mniej przewidywalnych i bardziej decyzyjnych republikanów zmniejszyła ryzyko chińskiego desantu na Tajwan – albo raczej odsunęła je o kilka lat. Ale to nie znaczy, że Chiny przestaną się szykować do podbicia stawki w pokerowej rozgrywce o nowy układ sił na świecie. I w tym aspekcie wiele będzie zależeć od kształtu układów zawieszających wojnę rosyjsko-ukraińską. Jeśli Pekin uzna, że Rosja została za własną awanturniczość nagrodzona, skłoni go to do bardziej ryzykownej gry w Azji Południowo-Wschodniej.

Przy okazji jednak warto będzie śledzić wskaźniki gospodarcze. Wiele wskazuje na to, że złota era szybkiego wzrostu ChRL, rozpoczęta dzięki reformom prezydenta Deng Xiaopinga, właśnie się kończy. Kryzys na rynku nieruchomości, gasnąca konsumpcja i ograniczony rozwój mogą skuteczniej ograniczyć ambicje Xi niż kilka amerykańskich pakietów sankcyjnych.

Tiktokizacja wyborów

Elementem chińskich – i rosyjskich – działań na świecie są internetowe ingerencje w mechanizmy wyborcze. Chiński TikTok przy pomocy opłacanych z Rosji influencerów próbował w 2024 r. ustawić wynik wyborczy w Mołdawii – wspierając prokremlowskiego kandydata Alexandra Stoianoglę – i w Rumunii – lansując z poziomu błędu statystycznego do rangi zwycięzcy I tury głosowania przedstawiciela internetowej szurii Călina Georgescu. Prozachodnia prezydent Mołdawii Maia Sandu dzięki masowej mobilizacji diaspory uniknęła klęski, zapewniła sobie reelekcję i o włos, ale jednak wygrała referendum w sprawie umocowania w konstytucji kursu na integrację z Unią Europejską. Rumuni zawiesili rozstrzygnięcie, unieważniając dyskusyjną decyzją Sądu Najwyższego wyniki I tury wyborów prezydenckich. Na początku roku, gdy prezydenckie głosowanie zostanie powtórzone, okaże się, czy skutecznie.

Jednak coraz bardziej zaawansowane algorytmy i narzędzia oferowane przez sztuczną inteligencję sprawiają, że pytanie, jak ograniczyć manipulowanie nastrojami społecznymi przez wrogów Zachodu bez podważania zasad demokracji, będzie coraz bardziej palące. 2024 r. był najbardziej masowym rokiem wyborczym w historii. Nigdy wcześniej nie skumulowało się tak wiele głosowań powszechnych w najludniejszych i najważniejszych państwach świata. Doszło do nich w Bangladeszu, we Francji, w Indiach, Indonezji, Iranie, Japonii, Korei Południowej, Meksyku, Pakistanie, Południowej Afryce, Rosji, Stanach Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii i – także za sprawą wyborów do Parlamentu Europejskiego – w 27 państwach Unii Europejskiej jako całości, by wymienić tylko najludniejsze organizmy polityczne. W 2025 r. wyborów będzie znacznie mniej, ale i w tym przypadku widać oczywiste laboratoria rosyjskiego wpływu. Do urn poza Rumunami pójdą Czesi, Mołdawianie i Niemcy (więcej w kolejnych akapitach). We wszystkich tych krajach Kreml ma coś do ugrania – i partie, na które chętnie stawia.

Rosyjska recydywa w Gruzji i Mołdawii

Wybory w Mołdawii będą ostateczną bitwą maratonu wyborczego. Poprzednią rundę, prezydencką, wygrały proeuropejskie siły Mai Sandu. Jednak ze względu na parlamentarno-gabinetowy ustrój tego kraju większe znaczenie będzie miało głosowanie na posłów. Dla Sandu będzie to trudne zadanie. Po swojej, prozachodniej części sceny politycznej jej Partia Działań i Solidarności (PAS) zepchnęła alternatywne ugrupowania na margines. W rezultacie Mołdawianie rozczarowani jej rządami – a z różnych przyczyn takich nie brakuje – nawet jeśli wspierają kurs na Zachód, mogą zostać w domach albo zagłosować na niejednoznaczne centrum, które w ostatecznym rozrachunku może się dogadać z partiami prorosyjskimi. Już w II półroczu Sandu, ze względu na własną pozycję w PAS odgrywająca dotychczas decydującą rolę także w polityce rządowo-parlamentarnej, może więc stanąć w obliczu kohabitacji z ekipą stworzoną wokół kandydatów Kremla. Bałagan i marazm gwarantowane.

Jeszcze wyraźniejszy zwrot w stronę Rosji grozi Gruzji. Zresztą taki zwrot już trwa. W 2024 r. ekipa Gruzińskiego Marzenia wprowadziła wzorowane na rosyjskich przepisy uderzające w media i sektor pozarządowy, zapowiedziała zawieszenie starań o wejście do Unii Europejskiej i wymyśliła Micheila Kawelaszwilego z otwarcie już prorosyjskiej partii satelickiej jako kolejnego prezydenta. Nie da się wykluczyć, że drużyna oligarchy Bidziny Iwaniszwilego zostanie w końcu obalona. Dynamika podobnych rewolucji bywa taka, że między oddaniem tego wydania DGP do druku a momentem, gdy trafiło ono do Państwa rąk, mogło to już nastąpić. Zwłaszcza że tempo, z jakim ekipę rządzącą porzucają kolejni politycy i dyplomaci, oraz katalog błędów rządu przypominających te, które przyspieszyły w 2014 r. upadek Wiktora Janukowycza, taki wariant uwiarygadniają. Gwarancji jednak nie ma i jeśli Iwaniszwili stłumi bunt, udowodni tym samym, że pogłoski o pozbawieniu Rosji wpływów w regionie pozostają pobożnymi życzeniami.

Koniec czeskiej wielkiej koalicji

Najpóźniej jesienią do urn pójdą nasi południowo-zachodni sąsiedzi. W poprzednich wyborach poselskich udało im się odsunąć od władzy zamieszanego w liczne skandale populistę Andreja Babiša. Teraz jego partia ANO może triumfalnie wrócić, tworząc w dodatku koalicję z którąś z otwarcie prorosyjskich partii skrajnych w rodzaju komunistów, którzy właśnie zapowiedzieli utworzenie bloku Dość!, lub nacjonalistów z Wolności i Demokracji Bezpośredniej. To częściowo byłby odsunięty w czasie skutek poprzednich wyborów, po których utworzono eklektyczną, szeroką koalicję z udziałem wszystkich poza Babišem i radykałami. W rezultacie wyborcy koalicji dowodzonej przez premiera Petra Fialę nie widzą alternatywy, a naturalne zużycie władzy demobilizuje ich albo popycha w stronę Babiša. Wprawdzie we wrześniu 2024 r. najmniejszy członek koalicji – Czeska Partia Piracka – z rządu wyszedł, jednak nie wiadomo na razie, czy do wyborów uda mu się pozbyć wizerunku współodpowiedzialnego za rządzenie. Sytuacja w Czechach to memento dla wszystkich wielkich koalicji, na czele z Koalicją 15 października znad Wisły, ale i mołdawską PAS.

Wybory w Niemczech

Fani głównego nurtu polityki z większym spokojem będą mogli obserwować wybory w Niemczech. Rząd socjaldemokraty Olafa Scholza późną jesienią znalazł się na skraju upadku, co najpewniej przesunie wybory z września 2025 r. na luty. Sondaże wróżą zwycięstwo czołowej siły opozycji, czyli Unii Chrześcijańsko-Demokratycznej (CDU) w sojuszu z bawarską Unią Chrześcijańsko-Społeczną. Jeśli tak, to nowym kanclerzem zostanie lider CDU Friedrich Merz. To polityk poważniejszy niż coraz bardziej karykaturalny Scholz, a przy tym wyglądający na mniej skłonnego do ustępstw wobec Rosji (chociaż nie to oznacza, że Berlin nagle znajdzie się w gronie jastrzębi; nie z tego znamy Niemców). Zarazem niemiecka kultura polityczna wielokrotnie testowała już rządy koalicji dwóch głównych sił, więc nawet dobry wynik antyestablishmentowców z Alternatywy dla Niemiec lub Sojuszu Sahry Wagenknecht nie zablokuje wspólnego gabinetu chadeków z socjaldemokratami, gdyby Merzowi nie wystarczyło do rządzenia dokooptowanie mniejszych partii umiarkowanych. Tak czy inaczej Niemcy czeka zapewne w nowym roku polityczna stabilizacja…

Bałagan we Francji

…stabilizacja, jaka nie grozi za to Francji. Rozkład sił w sondażach jest taki, że nawet przedterminowe wybory parlamentarne nie sprawią raczej, że przewagę nad rywalami zdobędzie którykolwiek z trzech bloków: macroniści, lewica bądź Zjednoczenie Narodowe Marine Le Pen. W rezultacie jeszcze więcej realnej władzy siłą rzeczy skupi się w Pałacu Elizejskim, co z kolei doprowadzi do przyspieszenia erozji związanych z nim liberałów wskutek bezustannej walki o głosy za kolejnymi ustawami w parlamencie. To cena za macronizację polityki wewnętrznej i zagranicznej, której pozytywnym następstwem było z kolei niespodziewane wyrośnięcie Paryża na głównego jastrzębia kontynentalnej Europy Zachodniej, jeśli chodzi o stosunek do wojny rosyjsko-ukraińskiej. Kto wie, czy w wyborach w 2027 r. nie dojdzie w II turze do starcia kandydata twardej lewicy, w rodzaju Jeana-Luca Mélenchona, z Marine Le Pen (niektóre sondaże wróżą taką dogrywkę już dzisiaj). A wtedy francuska polityka wschodnia na pewno straci jastrzębie pazury. ©Ⓟ