Z punktu widzenia Polski i wschodniej flanki NATO paradoksalnie najważniejsze nie są rosyjskie postępy na Donbasie. W tym wypadku wojna jest już procesem przewidywalnym. O wiele ważniejsze są zapisy umów podpisywanych między Rosją a Białorusią. W piątek Władimir Putin i Alaksandr Łukaszenka sfinalizują porozumienie o współpracy wojskowej. Najbardziej ambitne ze wszystkich do tej pory podpisanych umów. W niedzielę w życie wejdą też regulacje, które uznają za ważne w obydwu krajach wizy państw trzecich i dokumenty apatrydów. Komisja Europejska obawia się, że posłuży to do wywierania presji na wschodnią granicę UE.
Umowa wojskowa to – jak mówią dyplomaci z Mińska – „odpowiedź na nowe wyzwania geopolityczne”. Nie będzie jedynym podpisywanym w piątek dokumentem. Wszystko to dokładnie 25 lat po powołaniu do życia Związku Białorusi i Rosji, formuły integracyjnej, w której przez lata Łukaszence udawało się zachować pewne pole manewru. Teraz jednak Władimir Putin zdaje się prowadzić wojnę przeciw Ukrainie w kierunku rozstrzygnięcia korzystnego dla Kremla. Tym samym pozycja Białorusi wobec Moskwy słabnie.
W kwestii współpracy wojskowej kluczowe jest pytanie, kto finalnie będzie dowodził wojskami białoruskimi. I czy kontrola nad nimi nie trafi w ręce Rosji, tak jak to się dzieje w przypadku białoruskich służb specjalnych.
Pod koniec listopada w Mińsku przebywała delegacja MSW Rosji z wiceszefem tego resortu Siergiejem Lebiediewem (jest również szefem zarządu śledczego w MSW). Spotkał się on z szefem Komitetu Śledczego Białorusi Zmicierem Harą. Mówiono o powoływaniu wspólnych grup do prowadzenia śledztw w sprawach o przestępczości transgranicznej. Jak przekonują źródła DGP, w praktyce Rosjanie zyskali większy dostęp do kadr białoruskiej służby specjalnej i możliwość powoływania wspólnych zespołów do wykonywania pracy operacyjnej.
Putin znowelizował doktrynę nuklearną
Wcześniej, 19 listopada, Putin znowelizował doktrynę nuklearną. Nowe zapisy mówią, że krytyczne zagrożenie „suwerenności i integralności terytorialnej Białorusi i Rosji” może stanowić podstawę do użycia broni jądrowej. Tym samym państwo rządzone przez Łukaszenkę znalazło się pod parasolem atomowym Putina. Rosyjskie głowice atomowe już znajdują się na Białorusi.
Kilka dni temu białoruski generał i szef komisji obrony w posłusznym Łukaszence parlamencie białoruskim Hennadij Łepeszko mówił, że w ramach współpracy wojskowej z Moskwą powstaną trzy wspólne centra szkolenia. Jedno w obwodzie królewieckim, co oznacza, że białoruscy żołnierze na stałe będą stacjonowali na terenie Federacji Rosyjskiej. Kolejne będzie zlokalizowane w okolicach Grodna, czyli rosyjscy żołnierze znajdą się tuż przy granicy z Polską. Trzecie planowane jest w rejonie Niżnego Nowogrodu.
Oprócz Białorusi w orbitę Rosji wpada również coraz bardziej Gruzja. Po październikowych wyborach parlamentarnych i wprowadzeniu przez rząd w Tbilisi moratorium na rozmowy z UE w kraju trwają protesty. Demonstrujący twierdzą, że jedyną szansą na powstrzymanie autokratycznych zapędów rządzącego krajem od 12 lat Gruzińskiego Marzenia (KO) jest powtórzenie scenariusza z ukraińskiego Majdanu.
Były wiceszef parlamentu, politolog Sergi Kapanadze tłumaczył w niedawnej rozmowie z DGP, że dalsze losy państwa są uzależnione od wyniku protestów. – To pokaz siły, którego efekt zależy od tego, czy opozycja wytrzyma presję policji dzięki dużej liczbie manifestantów, czy też władzom uda się ją brutalnie rozpędzić – podkreślał. Po stronie opozycji słyszymy, że presja obywateli musi utrzymać się co najmniej do końca grudnia, kiedy w kraju wybuchnie kryzys konstytucyjny. Oficjalnie zakończyć powinna się wówczas kadencja urzędującej prezydentki Salome Zurabiszwili, która zapowiedziała jednak, że nie ustąpi z urzędu, dopóki w kraju nie zostaną powtórzone wybory. – Sprzymierzona z KO policja może spróbować ją wtedy zaaresztować – tłumaczy nasze źródło.
14 grudnia kolegium elektorów, w którego skład wchodzą członkowie nieuznawanego parlamentu, wskaże bowiem następcę Zurabiszwili (najpewniej będzie nim Micheil Kawelaszwili z prorosyjskiej, nacjonalistycznej partii Siła Ludu sprzymierzonej z KO), który według rządzących miałby rozpocząć urzędowanie 29 grudnia. W kraju narastają obawy, że niepokoje w Tbilisi mogą doprowadzić do interwencji rosyjskich sił specjalnych w celu utrzymania rządów KO.
Moskwa jeszcze przed październikowym głosowaniem sygnalizowała, że jest gotowa pomóc sojusznikom, a Dmitrij Miedwiediew, zastępca przewodniczącego Rady Bezpieczeństwa Rosji wezwał niedawno do aresztowania Zurabiszwili. Jednak gruziński analityk Guga Chomachidze sugerował w opinii dla „Foreign Policy”, że „jeśli partia rządząca będzie nadal stosować represyjne taktyki w celu udaremnienia protestów, w tym arbitralne aresztowania, zastraszanie i tortury, być może będą w stanie utrzymać się u władzy bez pomocy rosyjskich wojsk”.
Kapanadze przekonuje z kolei, że konieczne jest wzmocnienie sankcji przez Zachód. Gruzińskie Marzenie zdaje się jednak tego typu presją nie przejmować. Zamiast tego gra na czas i czeka na Trumpa. – Komunikaty nowej administracji są całkowicie zgodne z naszymi – komentował niedawno premier. Wyraził też przekonanie, że stosunek administracji USA do Gruzji „zmieni się jakościowo po inauguracji republikanina”.
Wrze również poza byłym ZSRR. Jeszcze tydzień temu niewielu spodziewało się, że rządy syryjskiego dyktatora Baszara al-Asada mogą być zagrożone. Dzięki wsparciu wojskowemu Rosji i Iranu Asad utrzymał władzę po latach wyniszczającej wojny domowej, a świat uwierzył, że dobiegła ona końca. W rezultacie Asad zaczął powoli wychodzić z izolacji: w 2023 r. Syria została ponownie przyjęta w szeregi Ligi Państw Arabskich, a w lipcu Włochy jako pierwsze państwo UE mianowały ambasadora w Damaszku (blok zerwał stosunki dyplomatyczne z Syrią 13 lat temu).
Wiele rządów wykorzystuje bezkrólewie w USA
Trwająca od kilku dni ofensywa syryjskich rebeliantów pod wodzą Hajat Tahrir asz-Szam (HTS) może jednak odwrócić bieg wydarzeń. Tym bardziej że wojna w Syrii odżyła w czasie, kiedy główni sojusznicy Asada – Iran i Rosja – pochłonięci są konfliktami w innych krajach. Wiele wskazuje na to, że ofensywę pośrednio wspiera zaś Turcja, która w 2011 r. opowiedziała się po stronie przeciwników reżimu. I to ona ma najwięcej do ugrania na eskalacji napięć.
Podstawowym celem tureckiego przywódcy Recepa Tayyipa Erdoğana jest wyparcie kurdyjskich bojowników ze strefy przygranicznej w południowo-wschodniej części Syrii. Chodzi przede wszystkim o Powszechne Jednostki Ochrony (YPG), głównego sojusznika Waszyngtonu w walce przeciwko Państwu Islamskiemu. Stosunek do syryjskich Kurdów od dawna generował napięcia w relacjach turecko-amerykańskich. Niewykluczone, że Erdoğan chce wykorzystać rozpoczynający się właśnie w Stanach okres tzw. kulawej kaczki do zmiany status quo na swoją korzyść (Soufan Center podaje, że ofensywa została pierwotnie zaplanowana na październik, ale pod naciskiem Ankary rebelianci przesunęli ją w czasie).
Sprawy idą po myśli Erdoğana
W weekend wspierani przez Turcję rebelianci zajęli kurdyjską twierdzę Tal Rifaat wraz z kilkoma innymi miejscowościami na wschód od Aleppo. Z przecieków medialnych wynika, że scenariusz HTS zakłada przede wszystkim osadzenie się w Aleppo i utworzenie tam islamistycznego rządu. Jeśli jednak słabość armii Asada zachęci HTS do dalszych posunięć, sytuacja może wymknąć się spod tureckiej kontroli, a Bliski Wschód pogrąży się w kolejnej wojnie. ©℗