Dziś EDF ma rozgrzebaną budowę w brytyjskiej elektrowni Hinkley Point C, a w planach co najmniej sześć nowych reaktorów w trzech lokalizacjach we Francji i dwa na Wyspach (Sizewell C). Amerykanie: Choczewo, bułgarski Kozłoduj i w przyszłości wiele projektów już zabezpieczonych w Ukrainie. Tymczasem kolejne projekty i ich zapowiedzi w Europie wyrastają jak grzyby po deszczu. W latach 30., oprócz Polski, Czech, Francji, Bułgarii czy Wielkiej Brytanii, eksploatację nowych reaktorów chcieliby rozpocząć Słoweńcy, Szwedzi czy Holendrzy. I nadal nie wyczerpuje to listy zainteresowanych inwestycjami w atom. Tym bardziej że na Europie świat się przecież nie kończy – na horyzoncie są jeszcze bardzo atrakcyjne dla koncernów jądrowych projekty, choćby w Arabii Saudyjskiej, Zjednoczonych Emiratach Arabskich, Brazylii czy RPA.
Dodajmy, że w minionych latach dla obu wspomnianych tu koncernów praca nad trzema projektami naraz okazała się ponad siły. Westinghouse otarł się o bankructwo i musiał anulować jedną ze swoich flagowych inwestycji w elektrowni V.C. Summer w Północnej Karolinie. EDF miał z kolei długoletnie opóźnienia, które do dziś ciążą na wizerunku firmy, i związane z nimi poważne problemy finansowe. W jeszcze mizerniejszej formie są inni tradycyjni dostawcy technologii jądrowych, Kanada i Japonia, które na razie nawet nie ryzykują szerszego wychodzenia ze swoją ofertą w świat. Dziś ich determinacja, by udowodnić, że najgorszy okres jest za nimi, jest z pewnością tym większa. Ale odbudowa potencjału w trudnej branży to proces długotrwały i skomplikowany.
W tym samym czasie rywalom Amerykanów i Francuzów z Rosji czy Chin z terminowością szło raz lepiej, raz gorzej (w przypadku Państwa Środka zwykle lepiej, w przypadku Rosji – nieco gorzej). Oba te kraje zdołały wytworzyć zdolności stawiania swoich reaktorów w trybie hurtowym. Pokazały, że są w stanie prowadzić równolegle po 7 czy 8 (a w przypadku Rosjan nawet 10) inwestycji w różnych lokalizacjach i doprowadzać je do końca.
Te dane obrazują, w jak kiepskiej kondycji znalazł się przemysł jądrowy szeroko rozumianych państw Zachodu i z nim sprzymierzonych. I w jak trudnej pozycji konkurencyjnej znalazł się w następstwie katastrof (m.in. w Czarnobylu i Fukushimie) oraz odwrotu społeczeństw państw demokratycznych od atomu i ich dezindustrializacji.
W tym kontekście ogłoszony niedawno wynik postępowania mającego wyłonić technologię dla nowych reaktorów jądrowych, które mają powstać w Czechach, powinien cieszyć tych, którzy liczą na powodzenie odmienianego w ostatnich latach przez wszystkie przypadki renesansu atomu. A także ucieszyć osoby, które nie chcą, by kraje demokratyczne ostatecznie ustąpiły w tej dziedzinie pola dyktaturom. Pierwsze dwa bloki z czterech planowanych przez naszego południowego sąsiada mają zaprojektować Koreańczycy z KHNP, którzy dowiedli w ostatnich latach, że potrafią budować stosunkowo szybko.
W tych okolicznościach największym zagrożeniem dla renesansu atomu może się okazać logika portfolio – która w czasach przemysłowego uwiądu wzięła górę nad „hard power”. Czyli bratobójcza walka, z wykorzystaniem niebagatelnych argumentów politycznych i biznesowych, między koncernami z zaprzyjaźnionych państw o projekty, które w krótkim terminie wzmocnią ich wizerunek, być może także rynkową wycenę, a która na końcu może się okazać bardzo złym doradcą. Bo na ich „dowiezienie” w oczekiwanych przez klientów ramach czasowych i finansowych zabraknie po prostu pokrycia w przemysłowych siłach przerobowych czy zasobach wyspecjalizowanych kadr. ©℗