Jak wiadomo, w debatach mniej chodzi o przedstawienie programu, spór merytoryczny, a bardziej o pokazanie swojej osobowości, żywotności. Cel sztabowców Bidena był więc prosty – tak przygotować prezydenta, by zaprezentował się jako zdrowy i mentalnie gotowy do sprawowania najważniejszego urzędu w kraju. Tak, by dać odpór rozpowszechnianym przez republikanów i ich sympatyków filmikom, na których demokrata jest wyraźnie zdezorientowany. I by uspokoić dwie trzecie amerykańskich wyborców, którzy twierdzą że Biden nie jest wystarczająco sprawny kognitywnie, by zasiadać w Białym Domu. Właśnie po to na tydzień zaszyto się z przygotowaniami w rezydencji w Camp David, po to Bob Bauer, osobisty prawnik Bidena, wcielał się w rolę Donalda Trumpa w próbnych debatach.
Nie udało się. Bardzo.
Biden był chaotyczny, gubił słówka, zawieszał się, szczególnie na początku debaty. Nic dziwnego, że w obozie demokraty zapanowała panika.
Słabego występu nie ukrywa właściwie nikt. Urzędnicy Białego Domu niemal natychmiast po zakończeniu telewizyjnej starcia wydzwaniali do dziennikarzy tłumacząc, że przyczyną gorszej dyspozycji jest przeziębienie. Ciężko zweryfikować czy jest to prawda. Wygląda to na rozpaczliwe próby ratowania sytuacji. Choć przyznać należy, że słaby występ nie jest wielką niespodzianką. Biden nigdy nie był wybitnym mówcą i nigdy nie był uznawany za mistrza debat. Błysku fleszy i obecności w mediach nigdy nie unikał, ale najpewniej czuł się w zakulisowych rozgrywkach, czy to jako senator na Kapitolu czy w Białym Domu jako wiceprezydent. Różnego rodzaju gafy ciągną się za nim przez całą długą polityczną karierę, sam z dystansem nazywał siebie nawet „maszyną do gaf”.
W obliczu tak beznadziejnego występu i pogarszających się sondaży nasuwa się pytanie co dalej z demokratami. Czy dojść może do podmianki? Wyboru przez partię innego kandydata niż Biden? Jeszcze przed debatą był to raczej scenariusz z gatunku political fiction, teraz szanse na to wzrosły. Teoretycznie Biden może pod presją własnego ugrupowania zrezygnować. A nawet jeśli tego nie zrobi, to na konwencji w Chicago część delegatów, kwestia jak znaczna, może się od niego odwrócić, głosować na kogoś innego. Partii grozi rozłam.
Zasadnicze pytanie brzmi kto może zastąpić Bidena? Średnio widać alternatywę. Kamala Harris ma żenujące notowania, w sondażach poziom zaufania Amerykanów do niej oscyluje wokół koszmarnych 35 proc.
Gubernator Kalifornii Gavin Newsom, o którym się spekuluje, nie ma ogólnokrajowej rozpoznawalności. Michelle Obama to raczej temat dla tabloidów, nie widać żadnych jej ruchów w kierunku Białego Domu. Co jednak najważniejsze - jeśli partia zdecyduje się na „plan B”, to przeorganizowanie kampanii na nieco ponad sto dni przed wyborami będzie arcytrudnym wyzwaniem. O zwycięstwo z Trumpem w takich okolicznościach będzie bardzo trudno.
Tym bardziej, że Trump sprytnie łagodzi swój wizerunek, ewidentnie zwraca się w kierunku elektoratu środka. Mniej atakuje personalnie Bidena, na debacie nawet nie próbował mu tak właściwie przerywać. W sprawach światopoglądowych, np. aborcji, nie wyraża się tak radykalnie jak np. gubernator Florydy Ron DeSantis. Sporo mówi o bezpieczeństwie, punktuje prezydenta za jego politykę zagraniczną oraz sytuację na południowej granicy. To odpowiedź na sygnał z republikańskich prawyborów i dobre wyniki jego wewnątrzpartyjnej rywalki Nikki Haley. Trump puszcza do nich oczko, mówiąc: „nie jestem tak radykalny”.
Konwencja partyjna demokratów odbędzie się w tym roku w Chicago, tak samo jak w 1968 roku. Był to czas wielkiego chaosu w USA, nabrzmiałych do czerwoności napięć społecznych, podziałów w partii. Trwała wojna w Wietnamie, w kwietniu zamordowano Martina Luthera Kinga Jr, w czerwcu Roberta F. Kennedy’ego. Sierpniowej konwencji towarzyszyły masowe protesty, policja chicagowska brutalnie je tłumiła, co na żywo transmitowała telewizja. – Konwencja demokratów to nie tylko nieudany żart, ale odzwierciedlenie paskudnych czasów, w których żyjemy i o których chcemy zapomnieć – pisał Hunter Thompson. Amerykanie byli zszokowani, w zamieszaniu nominację zdobył wiceprezydent Hubert Humphrey, ale z całej sytuacji skorzystał najbardziej Richard Nixon, kandydat Partii Republikańskiej, promując się na „prawie i porządku”.
Wygrał wybory prezydenckie a straumatyzowani demokraci długo lizali rany. Przy zachowaniu wszystkich proporcji po ponad pół wieku duch Chicago znów unosi się nad partią.