- Jesteśmy świadkami zabijania demokracji w tym kraju, co doprowadzi do końca państwowości - mówi Gia Japaridze wykładowca politologii na Uniwersytecie Gruzji w Tbilisi, były dyplomata.
Gia Japaridze: W marcu zeszłego roku rządząca, ekstremalnie prorosyjska partia Gruzińskie Marzenie przyjęła przepisy będące dokładną kopią prawa obowiązującego w Rosji od 2012 r. Dotyczy ono konieczności rejestrowania tzw. zagranicznych agentów. Trzy dni gwałtownych protestów zmusiły wtedy rząd do wycofania się.
Organizacje, które pozyskują więcej niż 20 proc. dochodu z zagranicy, powinny to ujawniać i rejestrować się jako zagraniczni agenci. Jeśli tego nie zrobią dobrowolnie, będą zarejestrowani zaocznie przez rząd.
To samo, co osiągnęli Rosjanie. Najpierw wskazano formalnie zagranicznych agentów społeczeństwu, a potem zaczęto ich na różne sposoby szykanować.
Utrudniając, np. administracyjnie, funkcjonowanie. Głównym celem rządu jest po prostu uniemożliwienie funkcjonowania organizacjom pozarządowym, mediom oraz osobom publicznym krytycznym wobec rządu.
Tak, gdyż niektóre z mediów opozycyjnych prowadzą rozmaite projekty z partnerami zagranicznymi, od których pozyskują granty. Mimo że w zeszłym roku rządzący wycofali się z przyjęcia tych przepisów, wszyscy mieliśmy przeczucie, że spróbują wprowadzić je ponownie. I to się właśnie dzieje. Jedyna zmiana wobec poprzedniego projektu to nazwa. Nie chodzi już o rejestrację „zagranicznych agentów”, tylko „agentów zagranicznego wpływu”. Prezydent zawetowała tę ustawę, ale to tylko formalność, gdyż parlament odrzuci weto. Zbliżają się wybory i chodzi o to, by uciszyć instytucje, które monitorują przestrzeganie praw człowieka, przejrzystość polityki, korupcję i… same wybory.
Tylko teoretycznie. Załóżmy, że organizacja pozarządowa określona takim mianem i monitorująca prawidłowy przebieg wyborów zgłasza nieprawidłowości i ogłasza, że wybory były nieuczciwe, niesprawiedliwe i niedemokratyczne. Co robi wówczas władza? Dezawuuje te twierdzenia, mówiąc, że to próba wywarcia przez zagranicę wpływu na suwerenne państwo.
„Zagranica”, czyli Zachód pod wodzą USA, ma rzekomo próbować wciągnąć Gruzję w wojnę. Taka retoryka jest uprawiana przez rządzących w Gruzji od początku inwazji Rosji na Ukrainę. Jestem też przekonany, że w ciągu kilku tygodni od teraz rząd wprowadzi do nowo przyjętych przepisów poprawki, które będą pozbawiać ludzi związanych z instytucjami wpływu zagranicznego części praw publicznych, np. nie będą oni mogli wykładać na uniwersytetach czy kandydować w wyborach parlamentarnych. Ale nie tylko społeczeństwo obywatelskie jest na celowniku rządu. Nowe prawo dotknie także już funkcjonujące partie polityczne. Może jeszcze nie teraz, ale wkrótce.
To proste. Opozycyjne partie polityczne odbywały różnego rodzaju szkolenia organizowane przez niemieckie czy amerykańskie fundacje. Jeśli brałeś udział w takim szkoleniu, to także zostaniesz określony jako agent wpływu zagranicznego. Jesteśmy świadkami zabijania demokracji w Gruzji. Koniec końców doprowadzi to do końca państwowości, tworząc warunki dla powstania dyktatury w sowieckim stylu. Nie mówimy tu o niewinnych przepisach, które mają po prostu wprowadzić transparentność, mówimy o zmianach w prawie mających potencjalnie zabójcze konsekwencje dla wolności i demokracji.
Bidzina Iwaniszwili, były premier i szef Gruzińskiego Marzenia. Pojawił się w gruzińskiej polityce w 2011 r. To typowy oligarcha. Zrobił fortunę w Rosji w latach 90. XX w. W 2000 r. wrócił do kraju, chcąc zbliżyć go do Rosji. To człowiek naprawdę bogaty, wartość jego majątku jest szacowana na 30 proc. PKB całej Gruzji.
Dobrze pan usłyszał. Za tym majątkiem idą ogromne wpływy.
Cóż, przejął władzę w 2012 r., po dziewięciu latach rządu Zjednoczonego Ruchu Narodowego. Ów rząd wprowadził wiele reform, z których ludzie nie byli zadowoleni. W 2008 r. zaatakowała nas Rosja, co dodatkowo osłabiło i zubożyło kraj. Ludzie po prostu chcieli zmiany, i to jest zrozumiałe.
Nie, ale trudne i kosztowne społecznie. Przed Rewolucją Róż z 2003 r. Gruzja była typowym upadłym państwem. Brakowało energii elektrycznej, budżet był pusty, panoszyła się korupcja. Po rewolucji podnieśliśmy się, a prowadziły do tego rozmaite zmiany w podatkach, policji, edukacji, gospodarce. Staliśmy się krajem bardzo wolnorynkowym. Większość tych reform miała miejsce za pierwszej kadencji prezydenta Micheila Saakaszwiliego, gdyż potem mieliśmy wojnę z Rosją. To Moskwa i jej propaganda doprowadziły do wybrania Iwaniszwiliego, przy cichej zgodzie Zachodu.
Trudno powiedzieć. Sondaże mówią o 27 proc., ale trzeba wziąć poprawkę na sytuację: państwo zostało przejęte przez partię, która pcha je w stronę autorytaryzmu, ludzie boją się wyrażać sprzeciw wobec władzy nawet w badaniach opinii publicznej. Państwo się rozrosło, odkąd mamy ten rząd, co sprawiło, że w sektorze publicznym i urzędach znalazła zatrudnienie wielka rzesza ludzi. Co więcej, wiele z tych etatów to fikcyjne miejsca pracy. Ludzie po prostu siedzą w domu i otrzymują pensje. I tych ludzi się teraz używa politycznie. Nazywani są nieformalnie „zasobem administracyjnym”. Dam przykład. 29 kwietnia odbyła się duża prorządowa demonstracja w Tbilisi. Rząd chciał pokazać, że też ma zwolenników. Po manifestacji spotkałem na ulicy 93-letniego staruszka, który przybył na nią z Chulo, miasteczka nieopodal granicy z Turcją.
Prawda? Zwłaszcza że średnia długość życia w Gruzji to 65 lat. Ów staruszek zgubił się, a właściwie to zgubił autobus, którym go przywieziono do stolicy. Dopytywał przechodniów, jak ma wrócić do domu. Był w Tbilisi po raz pierwszy. Jego determinacja, by wziąć udział w wiecu, jak się okazało, wynikała z szantażu. Lokalne władze przyszły do niego i stwierdziły, że jeśli nie pojedzie, to członkowie jego rodziny, z których wszyscy są pracownikami sektora publicznego, zostaną zwolnieni.
Tak stwierdził. Czy my możemy mieć w Gruzji uczciwe wybory, gdy rządzący zastraszają, szantażują i przekupują ludzi? Niestety, nasi zachodni partnerzy udają, że nie widzą tego. Aresztowania protestujących obywateli i wysuwanie pod ich adresem wydumanych zarzutów kryminalnych, np. że próbują zorganizować zamach stanu, są na porządku dziennym. Do tego dochodzą kary administracyjne sięgające już 1 mln larich (ok. 1,45 mln zł – red.). To mnóstwo pieniędzy. Jeden z moich studentów został skazany na grzywnę w wysokości 2,2 tys. larich, a jego brat – naukowiec, z którym pracuję – 2,5 tys. A średnia pensja w kraju ledwo przekracza 2 tys. larich. Na szczęście ludzie zrobili kampanię na social mediach i złożyli się na zapłatę tych grzywien. Jeśli zaś chodzi o pobicia, to również bardzo często się zdarzają. Jestem jedną z ofiar. Jako osoba znana publicznie z krytyki rządu zostałem niedawno pobity przez jednostkę paramilitarną – finansowaną i szkoloną przez partię rządzącą. Na mojego brata, lidera niewielkiej partii opozycyjnej, taka grupa zasadzała się trzykrotnie, ale udało mu się uciec. Ostatnim razem musiał skorzystać z broni, oddając w powietrze strzały ostrzegawcze. Kiedy indziej sąsiedzi zadzwonili do mnie, informując, że widzą przed jego domem grupę ludzi uzbrojonych w pałki bejsbolowe. Zgłosiłem to na policję i magicznym sposobem zaraz po moim telefonie grupa się rozeszła. Akcja była koordynowana i pod nadzorem policji oraz służb. Nie mamy oczywiście stuprocentowo pewnych informacji, bo przecież tego formalnie potwierdzić się nie da, ale część tych jednostek jest rekrutowana w wydziałach kryminalnych policji, część na siłowniach czy w klubach bokserskich. Są to dobrze zorganizowane, małe, cztero-, pięcioosobowe grupy.
Mamy pięć, może sześć liczących się partii opozycyjnych. Przede wszystkim Zjednoczony Ruch Narodowy, który rządził 12 lat temu, a teraz połączył siły ze Strategy Aghmashenebeli. Mamy też libertariańską partię Girchi – More Freedom i centrową Lelo for Georgia, założoną przez dawnych właścicieli Banku TBC, których Iwaniszwili pozbawił prawa zarządzania ich własną firmą. Partie opozycyjne próbują działać wspólnie i koordynować swoje działania. Są plany, by uformować wspólny blok wyborczy. Nie wiadomo jednak, czy to najlepsze rozwiązanie. Na Węgrzech opozycja się zjednoczyła i przegrała, w Polsce nie – i wygrała. Ale na pewno nie jest tak, że opozycja jest w Gruzji podzielona i słaba. To narracja rosyjska.
Myślę, że – biorąc pod uwagę nieuczciwe metody Gruzińskiego Marzenia – to ta partia zdobyłaby najwięcej głosów jako pojedyncze ugrupowanie, jednak to opozycja jako całość miałaby większość. Gdy mówię o nieuczciwych metodach, mam na myśli np. słynną „karuzelę”. Dostajesz od „koordynatora” wypełnioną kartę do głosowania, w komisji wyborczej odbierasz pustą, wrzucasz zakreśloną, a z pustą wracasz do koordynatora. Ten ją zakreśla i przekazuje kolejnemu wyborcy. To daje gwarancję, że głos zostanie oddany na rząd.
Myślę, że ona gra przede wszystkim na siebie i nie wspiera szczególnie opozycji.
Tak, bo rozumie jej konsekwencje nie tylko dla Gruzji, lecz także dla niej osobiście.
Przede wszystkim przez ostatnie 12 lat nie podobała mi się postawa zachodnich dyplomatów. Nie dostrzegali zagrożenia ze strony Gruzińskiego Marzenia, a np. Stany Zjednoczone wręcz wspierały te rządy. Jak na ironię USA nie mają w Gruzji swojego ambasadora, choć to przecież ich partner strategiczny, bo jego kandydaturę zablokowało właśnie Gruzińskie Marzenie. Charles Michel, szef Rady Europejskiej, powiedział o napięciach w Gruzji, że „rozumie obawy obu stron”. I to jest właśnie podejście Zachodu: wyrozumiałość. To prawdziwa katastrofa. Czy gdy grozi ci ukąszenie węża, próbujesz zrozumieć jego obawy, czy może próbujesz go zabić? Pyta pan, co Zachód miałby robić. To proste. Weźmy taką UE. Mogłaby nałożyć na gruzińskich polityków sankcje.
Na poziomie całej wspólnoty tak, ale nie na poziomie indywidualnych państw. Nie ma przeszkód, by sankcje nałożyły indywidualnie Francja, Niemcy, Polska i wszyscy inni oprócz Węgier.
Znam go osobiście i bardzo żałuję, że muszę to powiedzieć, ale jestem rozczarowany. Byłem wciąż w szpitalu po pobiciu, ze wstrząśnieniem mózgu i szwami w głowie, gdy Herczyński pojawił się na imprezie z udziałem premiera Gruzji i burmistrza Tbilisi, którzy jeszcze tego samego dnia rano publicznie mnie obrażali. A jaka wdzięczność spotkała pana Herczyńskiego za to, że próbował utrzymać z nimi dobre relacje? Taka, że gruziński rząd odmówił niedługo potem wzięcia udziału w Dniu Europy organizowanym przez gruzińską delegację UE.
Coraz mniej realistyczna. Jest jasne, że po wprowadzeniu nowego prawa akcesja do UE nie będzie możliwa. Ludzie protestują, bo mówią „tak” Europie i „nie” Rosjanom. Wiedzą, jaka jest stawka.
Jest uwielbiany przez większość populacji. W Tbilisi mamy ulicę i pomnik Lecha Kaczyńskiego, którego uważamy za naszego bohatera. Podobny stosunek mamy do rządu Polski, który wspiera prozachodnie aspiracje naszego społeczeństwa. Tymczasem gruziński rząd uważa, że jesteście częścią jakiejś konspiracji. To on jest jej częścią. Rosjanie, z którymi się skoligacił, skutecznie spowalniali rozwój naszego kraju przez ostatnie lata. To dlatego, mimo że wprowadziliśmy wolnorynkowe reformy, nie rozwijaliśmy się zgodnie z naszym potencjałem. Niestety, nie mieliśmy tego luksusu co Polska, która jest członkiem UE i ma nad sobą parasol NATO. Dodatkowo mamy bardzo trudne sąsiedztwo – oprócz Rosji graniczymy z Azerbejdżanem, Armenią, Turcją… Nie wspominając o tym, że 20 proc. naszego terytorium wciąż znajduje się pod rosyjską okupacją.
Nie dziwię się, skoro nasz prorosyjski rząd przestał o tym przypominać.
Chiny działają inaczej niż Rosja, częściej zakładają białe rękawiczki. Gruzińskie Marzenie podpisało z nimi pakt strategiczny. To część ich pomysłu na politykę zagraniczną: szantażować zachodnich partnerów potencjalnym pogłębianiem sojuszu z tym mocarstwem. Wydaje się, że chcą więcej Chin w Gruzji.
Wydaje się, że wciąż nie są obecne w dziedzinach o krytycznym znaczeniu dla Gruzji. Chociaż handel z nimi rośnie, a wiele przetargów publicznych wygrywają chińskie firmy. Więc Gruzja naprawdę chce się z nimi „zaprzyjaźnić”. Mam wrażenie, że nasz rząd chce się zaprzyjaźnić ze wszystkimi autorytarnymi reżimami świata.
Tak. Zwłaszcza po inwazji na Ukrainę, gdy napłynęło do nas wielu Rosjan i wiele rosyjskich firm.
W krótkim okresie tak i Gruzińskie Marzenie próbowało to kapitalizować, ogłaszając, że to dowód na jego mądrą politykę względem inwazji Rosji na Ukrainę, czyli np. nieprzyłączenie się do międzynarodowych sankcji. Rosja może dzięki temu wykorzystywać nasz kraj jako sposób na ominięcie nałożonych na nią ograniczeń. Obecnie w Gruzji żyje ponad 100 tys. Rosjan. Są spokojni, trzymają się razem. To zwykle młodzi, dobrze wykształceni ludzie. Nie integrują się jednak, niewiele wiemy o ich poglądach. Dochodzi do tego, że zakładają własne instytucje, np. przedszkola czy szkoły, które nie przestrzegają gruzińskiego prawa, przede wszystkim w kwestii uzyskiwania pozwoleń. Gruzinom nie podoba się obecność Rosjan. Nikt ich stąd nie wyrzuca, nie prześladuje, ale każdy powinien podlegać temu samemu prawu.
Nie. Rząd przyznał im prawo do 365 dni pobytu bezwizowego. Gdy ten okres mija, muszą przekroczyć granicę, np. z Armenią czy Turcją, a gdy po godzinie wrócą, mogą przebywać u nas kolejny rok.
W zeszłym roku kraj opuściło 160 tys. ludzi. W Gruzji nie ma ani jednej rodziny, w której nie byłoby przynajmniej jednej osoby poza krajem. Wiele rodzin żyje z przekazów pieniężnych od członków rodzin, którzy przebywają głównie w Europie lub Stanach Zjednoczonych. Trudno o lepszy dowód na to, że warunki ekonomiczne życia Gruzinów pogarszają się z dnia na dzień. ©Ⓟ