Pierwsze dni Lai Ching-te na stanowisku prezydenta Tajwanu upłynęły pod znakiem protestów obywateli. Polityk, który wywodzi się z prozachodniej Demokratycznej Partii Postępu (DPP), znalazł się bowiem na celowniku nastawionych koncyliacyjnie wobec Chin członków ugrupowania Kuomintang (KMT) i koalicyjnej Tajwańskiej Partii Ludowej (TPP).

Wspólnie próbują przeforsować oni ustawę, która dałaby parlamentarzystom uprawnienia do przesłuchiwania każdego, w tym prezydenta, pod groźbą grzywny i kary więzienia, jeśli dopuściłby się tego, co krytycy uważają za niejasno sformułowane nowe przestępstwo „pogardy dla parlamentu”. Miałoby dotyczyć to osób, które składają fałszywe oświadczenia, zatajają niektóre informacje lub odmawiają odpowiedzi na pytania posłów. Zgodnie z założeniami ustawy prezydent byłby jednocześnie zobowiązany do wygłaszania corocznego przemówienia przed parlamentem na temat kluczowych kwestii politycznych.

Demonstrujący zwolennicy DPP przekonują, że takie posunięcie doprowadzi do ograniczenia władzy nowego przywódcy i wzmocnienia pozycji parlamentu. Twierdzą też, że propozycje te mogą zmusić urzędników do ujawnienia poufnych informacji dotyczących dyplomacji czy obrony kraju.

Ich zdaniem mogłoby to potencjalnie zagrozić bezpieczeństwu wyspy, która jest narażona na agresję ze strony władz w Pekinie.

Prozachodni obóz znalazł się w potrzasku, bo choć DPP utrzymała w styczniowych wyborach fotel prezydencki, to straciła większość w 113-osobowym parlamencie. Krytycy inicjatywy KMT ostrzegają, że chaos i brak jedności jest na rękę Chinom, które dążą do aneksji Tajwanu i uważają jego rząd za separatystyczny. – To nie KMT ani TPP podejmuje te działania, tylko Xi Jinping – powiedział przewodniczący klubu DPP Ker Chien-ming, odnosząc się do chińskiego przywódcy. ©℗