Niedawne zmiany w rosyjskim rządzie i podróż Władimira Putina do Pekinu – to mogą być oznaki przygotowań do przeciągania konfliktu, lecz także rosnącej desperacji Kremla.
O tym, że Siergiej Kużugietowicz Szojgu straci w końcu stanowisko ministra obrony Federacji Rosyjskiej, spekulowano od dawna i w Moskwie, i na Zachodzie. Ten półkrwi Tuwiniec, z wykształcenia (i wieloletniego doświadczenia zawodowego) inżynier budownictwa, dość niespodziewaną (jak na cywila) karierę w resortach mundurowych zrobił dzięki swym politycznym talentom i zaangażowaniu po właściwej stronie, a także sporej dozie szczęścia.
Najpierw – w latach 90. XX w. – jego umiejętności organizacyjne wykorzystano w państwowych służbach ratowniczych, gdzie dotarł do stanowiska szefa ministerstwa obrony cywilnej, sytuacji nadzwyczajnych i likwidacji następstw klęsk żywiołowych. Wkrótce trafił do Rady Bezpieczeństwa FR, przejściowo był wicepremierem, a cały czas członkiem władz proputinowskiej partii Jedna Rosja. Aż wreszcie, 12 lat temu, Władimir Putin postawił swego zaufanego działacza na czele resortu obrony z zadaniem uporządkowania panującego tam bałaganu i ukrócenia przesadnej (nawet jak na rosyjskie warunki) korupcji.
Szojgu, na zachętę mianowany generałem (w trybie bardzo przyspieszonym i nadzwyczajnym), w nowej roli zaczął z lubością paradować w obficie przyozdobionym złotem mundurze i upokarzać stare kadry. Podczas „specjalnej operacji wojskowej” przeciw Ukrainie, chyba uwierzywszy w swoje militarne kompetencje, zaczął się wtrącać w dowodzenie, zazwyczaj z opłakanymi skutkami. Tym narobił sobie pewnie nawet więcej wrogów niż zwalczaniem korupcji, zwłaszcza że akurat do tego zadania nie przykładał się zbyt gorliwie – raczej skupiał się na kreowaniu jej nowych beneficjentów.
Upadek, ale nie całkiem
Pucz Jewgienija Prigożyna, wymierzony w znacznym stopniu w osobę ministra, był ostrzeżeniem. Putin oczywiście nie mógł odwołać Szojgu pod presją, zresztą ten był mu jeszcze potrzebny dla równoważenia wpływów niektórych zbyt ambitnych generałów. Zegar jednak tykał, a przeciwnicy nie próżnowali. Sygnałem, że coś poważnego się święci, było aresztowanie w zeszłym miesiącu, w jego własnym gabinecie, gen. Timura Iwanowa – wiceministra obrony od lat uchodzącego za przyjaciela i prawą rękę Szojgu.
Zarzut: przyjęcie łapówek przy okazji nadzoru nad inwestycjami budowlanymi wojska i zakupami sprzętu. Na początek rzucono w medialną przestrzeń zupełnie śmieszną (w tej sytuacji) kwotę 1 mln rubli, potem jednak „zaokrąglono ją w górę” do… 11 mln dol. Nieoficjalnie powodem miała być zdrada stanu, a zielone światło dla inwigilującej Iwanowa Federalnej Służby Bezpieczeństwa miał dać osobiście Putin. Nie chodzi, rzecz jasna, o współpracę z krajami NATO (w grę wchodzą raczej zupełnie inne kierunki), względnie o przedkładanie korzyści prywatnych sponsorów nad interesy państwa i armii. Również nieoficjalnie wiadomo, że śledztwami objęci zostali też inni wysocy rangą współpracownicy Szojgu. Nikt się w tej sytuacji nawet szczególnie nie zdziwił, że w kilka godzin po ogłoszeniu dymisji ministra tzw. kominiarze wyciągnęli z łóżka i dostarczyli do aresztu gen. Jurija Kuzniecowa, wpływowego szefa biura kadr w ministerstwie obrony. Pod zarzutem, a jakże, korupcji.
Rosyjska ofensywa może być łabędzim śpiewem wymarzonego przez Putina imperium. Uratować je może właśnie przekonanie Zachodu, że Rosja jest zdolna przetrwać niemal dowolnie długo
Bardziej zaskakiwać może fakt, że sam Szojgu nie wylądował (jeszcze?) ani za kratami, ani nawet (formalnie) na bocznym torze. Zdaniem niektórych dostał awans, objął bowiem stanowisko sekretarza Rady Bezpieczeństwa, głównego organu koordynacyjnego i konsultacyjnego, w którym zasiadają kluczowi ministrowie i szefowie służb specjalnych. Przewodniczy mu osobiście Putin jako głowa państwa, zaś jego zastępcą jest eksprezydent Dmitrij Miedwiediew. Ten awans jest jednak tylko pozorny. Sekretarz RB (w przeciwieństwie do ministra obrony) nie ma istotnych uprawnień, łatwiej więc pozbawiać go stopniowo reszty wpływów i zabezpieczeń. A trochę tego jeszcze zostało.
Poprzednik Szojgu na nowym stołku, gen. Nikołaj Patruszew, dysponował atutami w postaci osobistej pozycji w KGB/FSB (był wcześniej jej wieloletnim funkcjonariuszem, a potem szefem), prawdopodobnie obfitym zestawem starannie schowanych „kompromatów” na innych członków rady, a także w formie głębokiej przyjaźni i zaufania Putina, jego starego druha z „firmy”. To dlatego, zdaniem wielu analityków, Patruszew był (jest?) drugą osobą w państwie. W uproszczeniu: to nie funkcja sekretarza Rady Bezpieczeństwa zdobiła Patruszewa, ale Patruszew funkcję – analogie do nowej sytuacji Szojgu są więc mocno chybione. Dla równowagi warto odnotować, że były już minister obrony w swej obecnej roli będzie kierował Federalną Służbą Współpracy Wojskowo-Technicznej oraz zachowa wpływ (jako zastępca szefa) na Komisję Wojskowo-Przemysłową. Można to interpretować jako zasłonę dymną dla planowanych dalszych działań, ale równie dobrze jako znak, że Szojgu, choć osłabiony, jest wciąż zbyt mocny (i/lub potrzebny), aby pozbywać się go całkowicie.
Ludzie klanów
„Nowym, lepszym Szojgu” został mianowany Andriej Remowicz Biełousow. To niespodzianka – też cywil, ale bardziej od poprzednika ostentacyjny (w przeciwieństwie do niego ponoć w ogóle nigdy nie służył w wojsku). Ekonomista znany w swym środowisku jako niezły organizator, raczej przeciwnik wolnego rynku i zwolennik rozwiązań etatystycznych. Wcześniej przez wiele lat pracował na różnych stanowiskach w resortach gospodarczych, ostatnio nawet jako pierwszy wicepremier. W Ministerstwie Obrony ma być zarazem człowiekiem „poza układami”, jak i tym, który narzuci więcej porządku i biurokratycznej poprawności, a przy tym nie będzie ograniczać generałów w ich właściwej robocie.
„Dobry gospodarz”, jak pisze o Biełousowie część mediów rosyjskich, na dzień dobry (bo występując w charakterze nominata przed komisją obrony izby wyższej rosyjskiego parlamentu) zapowiedział więcej troski o sprawy socjalne żołnierzy, ich sytuację mieszkaniową i zabezpieczenie emerytalne. To sensowne z marketingowego punktu widzenia, bo atmosfera wokół armii się pogarsza, a entuzjazm do służby maleje. Pierwsze działania nowego ministra mogą przynajmniej spowolnić te negatywne trendy. Ale przede wszystkim Biełousow – jeden z wąskiego kręgu najbardziej zaufanych ludzi Putina – ma zapewne zadbać o lojalność całej podporządkowanej mu ekipy. I eliminację ludzi poprzednika. Tym bardziej że w przeciwieństwie do niego nie jest „przybłędą” z egzotycznej prowincji, lecz członkiem starego, elitarnego klanu. Jego ojciec był bliskim współpracownikiem wieloletniego premiera ZSRR Aleksieja Kosygina, zaś jego imię – Rem – to popularny w czasach radzieckich (i w kręgach szczególnie zaangażowanych komunistów) akronim od „Rewolucja, Elektryfikacja, Mir” lub wedle innej interpretacji „Rewolucja, Engels, Marks”. Zdaniem niektórych analityków obaj Biełousowowie mogli mieć w przeszłości związki ze służbami specjalnymi ZSRR. Co najmniej niewykluczone.
Nikołaj Patruszew pozostanie u boku „cara”, teraz jako jego doradca. Oficjalny komunikat, że ma w tej roli odpowiadać za „budowę okrętów”, to raczej przejaw specyficznego, KGB-owskiego poczucia humoru niż właściwy zakres nowych obowiązków generała. Jego ojciec, Płaton Patruszew, dosłużył się stopnia komandora we Flocie Bałtyckiej. Syn znacznie lepiej niż na zawiłościach konstrukcji jednostek pływających zna się jednak na knuciu, kłamstwie i prowokacji. Mało prawdopodobne, by Putin nagle rezygnował z wykorzystania tych jego kwalifikacji. Łatwiej sobie wyobrazić, że obaj panowie wspólnie napisali scenariusz przedstawienia, które ma zaciemnić obraz dokonywanych przetasowań albo sprowokować czyjś nerwowy i nieprzemyślany ruch, albo jedno i drugie.
Zwieranie szyków?
Pogłoski o niełasce Nikołaja Patruszewa sprawiają wrażenie nieuzasadnionych z jeszcze jednego powodu: jego syn Dmitrij – dotychczas minister rolnictwa – otrzymał awans na wicepremiera w miejsce Wiktorii Abramczenko. Będzie teraz odpowiadać za cały sektor obejmujący m.in. rolnictwo (w tym resorcie zastępuje go wieloletnia współpracowniczka, Oksana Łut), sprawy ekologii oraz zasoby naturalne.
To tylko jedna z oznak „technokratycznej” konsolidacji w sferze gospodarczej: zastępców szefa rządu Michaiła Miszustina nadal będzie aż 10, ale nowy pierwszy wicepremier Denis Manturow otrzymał teraz kontrolę nad całokształtem polityki przemysłowej, w tym nad sektorem zbrojeniowym oraz instytucjami odpowiedzialnymi za wdrażanie nowych technologii. Poza Patruszewem juniorem podlegać mu będą, jako „wicepremierzy wtorowo ranga” (popularny nieoficjalny termin nawiązujący do stopnia „kapitana II rangi” w rosyjskiej i radzieckiej flocie wojennej) m.in. Aleksander Nowak (szeroko pojęta energetyka plus polityka gospodarcza, również „antysankcyjna”) i Witalij Sawieliew (międzynarodowe korytarze transportowe). W miejsce awansowanych i przesuniętych pojawiło się w administracji centralnej parę nowych twarzy – na uwagę zasługują w tym gronie zwłaszcza względnie młodzi i sprawni gubernatorzy Siergiej Cywilow (z obwodu kemerowskiego) czy Anton Alichanow (z obwodu królewieckiego).
Planując nominacje, zadbano więc o wysłanie do opinii publicznej (i na Zachód) jednoznacznego sygnału: ma być sprawniej. Przy okazji – i to już sygnał przede wszystkim do członków szeroko pojętej elity władzy i aparatu – „zachowujemy balans, ciągłość i szacunek dla minionych zasług, mimo błędów nikogo nie zrzuca się z sanek lekkomyślnie i zbyt brutalnie” (a przynajmniej nie grozi to figurom, pionki – wiadomo – to co innego).
Z kolei dla zagranicy planowy komunikat brzmi zapewne następująco: Putin zachowuje pełnię kontroli, dowolnie tasuje karty, przesuwając swoich ludzi wedle uznania, szczególnie dbając o jakość zarządzania sprawami na styku gospodarki i bezpieczeństwa. Ma to oznaczać, że Rosja nie tylko zwiera szyki, szykując się na długotrwałą konfrontację z geostrategicznymi rywalami, lecz także jest gotowa ją wygrać. A po drodze zwyciężyć w Ukrainie.
To oczywiście może być prawda. Ale równie dobrze ten przemyślny acz zawoalowany przekaz może być perfidnym blefem, próbą zamaskowania narastających problemów wewnętrznych – i być może o tym myśleli specjaliści z amerykańskiego Departamentu Stanu, gdy w pierwszym komentarzu do roszad w rosyjskim rządzie, jeszcze w niedzielę, określili je jako „desperackie”.
Nie nabrać się na blef
Moment na tę demonstrację dobrano naprawdę niezły. Mamy ewidentny kryzys po stronie ukraińskiej, spowodowany w znacznej mierze perturbacjami z dostawami zachodniej pomocy wojskowej, ale też narastającym zmęczeniem społeczeństwa oraz problemami z mobilizacją i rotacją żołnierzy. Na froncie Rosjanie powoli, acz konsekwentnie idą naprzód, zdobywając kolejne wioski i kilometry kwadratowe stepu. Nie ustają też nękające uderzenia z powietrza na ukraińskie tyły. Dla postronnego obserwatora, a nawet części specjalistów, nie ma więc mowy o ewentualnym załamaniu Rosji – wręcz przeciwnie.
Zarazem wiadomo, że wewnętrzne problemy rosyjskiego państwa i gospodarki jednak narastają. Przemysł przestawiany odgórnie „na tory wojenne” radzi sobie jako tako z zaopatrzeniem armii na froncie, ale odbywa się to kosztem produkcji na rynek cywilny oraz podstawowych usług. Wskaźniki takie jak PKB tego nie odzwierciedlają i dobrze wpisują się w propagandowe narracje, ale poziom życia ludności pogorszył się znacząco. Skumulowanym efektem wciąż uszczelnianych sankcji oraz ukraińskich ataków powietrznych na rafinerie jest ograniczenie intratnego eksportu produktów przetworzonych, w tym benzyny, a nawet awaryjny import z państw takich jak np. Kazachstan. Niewykluczone, że perspektywa deficytu paliw na rynku krajowym, a potem problemów z zaopatrzeniem w nie wojska, jest całkiem realna – o ile oczywiście ataki ukraińskich dronów i rakiet będą kontynuowane, podobnie jak sankcje (w tym te technologiczne, paraliżujące możliwości naprawy uszkodzonych instalacji przetwórczych).
Obecna rosyjska ofensywa na froncie – i prężenie muskułów po Dniu Zwycięstwa – może więc być łabędzim śpiewem wymarzonego przez Putina imperium. Uratować je może właśnie przekonanie Zachodu, że Rosja jest zdolna przetrwać niemal dowolnie długo. I chyba ten spektakl jest właśnie odgrywany na naszych oczach, a wielu analityków i komentatorów bierze go za prawdę.
Tymczasem rozsądek (i znajomość Rosji) podpowiada myślenie w kategoriach alternatywnych scenariuszy. To znaczy: z jednej strony otwartość na wariant „blef Kremla”, a więc na ewentualność, że wydarzenia mogą gwałtownie przyspieszyć i warto mieć gotowe plany na wypadek poważnych perturbacji po stronie rosyjskiej. Zanim nastąpi implozja, słabość może bowiem zrodzić jeszcze więcej agresji, np. w postaci desperackich prób przeniesienia działań wojennych (nawet w formule „hybrydowej”) na teren NATO, by tą szarżą sparaliżować naszą wolę walki i rywalizacji. Ale musimy równocześnie brać pod uwagę także wariant, w którym rzeczywiście Rosji udaje się osiągnąć wysoką, długoterminową odporność. Tyle że – wbrew podszeptom ludzi małego ducha i płatnych propagandzistów – właściwym wnioskiem i rekomendacją na tę ewentualność nie jest wcale rezygnacja ze wspierania Ukrainy i „odpuszczenie” agresorowi (na co on zapewne liczy). Przeciwnie – jeśli przeciwnik faktycznie przygotowuje się na długotrwałą walkę różnymi metodami i może uzyskać do niej zdolność, to my też powinniśmy to uczynić. Mobilizując własny potencjał nie w perspektywie miesięcy, ale lat, a nawet dekad, i podejmując działania, mające pokrzyżować rosyjskie strategie dostosowawcze. Stawka jest zbyt wysoka, by zgadywać, w którą stronę rozwinie się sytuacja, i budować bezalternatywną strategię na lotnym piasku. Trzeba być gotowym na obie możliwości.
Co zrobi Xi?
Dobra wiadomość jest w tym taka, że opisane działania personalno-organizacyjne Kremla mają tak naprawdę drugorzędne znaczenie dla długofalowej zdolności Rosji do prowadzenia wojny napastniczej. Możemy więc spokojnie spierać się o to, czy Szojgu i Patruszew faktycznie idą w odstawkę czy nie, i jak skutecznym ministrem obrony okaże się Biełousow. Klucz do przetrwania reżimu i tak leży gdzie indziej – w Pekinie.
I dlatego Putin, potasowawszy karty na krajowym stoliku, wybrał się w podróż do swoich chińskich partnerów (czy, jak chcą niektórzy, swoich patronów). Propagandowy i symboliczny wymiar tej wizyty to jedno (mniej istotne). Prawdziwe znaczenie ma to, jakie wnioski wyciągną z rozmów – ich przebiegu i atmosfery – gospodarze. Czy rzeczywiście podtrzymają, a nawet zwiększą skalę swej pomocy dla Rosji, ryzykując coraz ostrzejsze sankcje Zachodu także przeciw ChRL? Czy przeciwnie, obdarzywszy Putina sporą garścią zwyczajowych sloganów, po cichu zaplanują odłączanie kroplówki ekonomicznej i technologicznej, która aktualnie ma decydujące znaczenie dla przetrwania rosyjskich zdolności wojskowych i gospodarki. Pekin może grać wieloma kartami: od maszyn i komponentów do nich poprzez chemię niezbędną m.in. dla produkcji amunicji, elektronikę, a także mniej czy bardziej korzystne ceny surowców energetycznych, aż po bezpośrednie dostawy broni w najczarniejszym (dla Zachodu) scenariuszu.
Bez złudzeń: komunistyczno-nacjonalistyczne Chiny Xi Jinpinga, coraz bardziej autorytarne, chcą obalić obecny porządek światowy i pomoc Rosji im się przydaje. Nie zrobią więc niczego, kierując się dobrą wolą. Ale jest też czynnik pragmatyzmu i umiejętnego rozkładania akcji w czasie. Dziś Chiny są jeszcze, wedle wszelkich znaków, zbyt słabe na otwartą, pełnoskalową konfrontację – nie tylko wojskową, także ekonomiczną. To może spowodować, że spróbują zagrać na rozwiązanie pośrednie: nie dopuścić do całkowitego krachu Putina (a ten nieuchronnie nastąpiłby po wyzerowaniu chińskiej pomocy gospodarczej), ale też nie ryzykować przekroczenia cienkiej linii, za którą zachodnie sankcje bezpośrednio spowolnią rozwój ChRL (i tak ostatnio nieco kulejący z wielu różnych powodów).
To zaś oznacza, że rosyjskie „strategie dostosowawcze” będą mieć wciąż wsparcie zewnętrzne, jednak mocno ograniczone. Tym bardziej warto stosować coraz silniejszą presję. Na Moskwę, ale też na Pekin. ©Ⓟ