W sfałszowanych przez Alaksandra Łukaszenkę wyborach w roku 2020 w niektórych komisjach w Mińsku Swiatłana Ciachanouska miała wynik lepszy niż rywalizujący z nią autokrata.
W niedzielę, 9 sierpnia, wieczorem – gdy stało się jasne, że jest ona realnym wyzwaniem dla władzy – było oczywiste, że musi spodziewać się ciosu. Pod jej sztabem przez cały czas kampanii stały samochody KGB. Mąż Ciachanouskiej siedział w więzieniu jako wróg reżimu. Służby specjalne wiedziały o nim wszystko. Ale to było oczywiste. Nowe było to, że – jak pisaliśmy w DGP – miały masę informacji na temat chronionych za granicą dzieci liderki opozycji. Musiały skrupulatnie je gromadzić, wykorzystując do tego aparat wywiadowczy.
Sięgnęły po szantaż w ramach czegoś, co określa się mianem „podejścia pakietowego”. 10 sierpnia 2020 r., na niemiłym, ale pozbawionym gwałtowności spotkaniu w Centralnej Komisji Wyborczej, łaskawie zaproponowano Ciachanouskiej wyjazd na Litwę. Na zawsze. W zamian KGB obiecało, że nie zrobi krzywdy jej bliskim. A że lato 2020 r. było czasem pandemii, aby odprawa paszportowa na granicy z Litwą przebiegła sprawnie, na spotkanie do CKW przyniesiono nawet test na COVID-19… z wynikiem negatywnym. Rezultatem tego wszystkiego był wyjazd Ciachanouskiej.
23 maja 2021 r. samolot linii Ryanair z Aten do Wilna, tuż przed przekroczeniem granicy białorusko-litewskiej, został przechwycony przez lotnictwo Łukaszenki i zmuszony do lądowania w Mińsku. Na pokładzie zarejestrowanej w Polsce maszyny o numerze SP-RSM przebywał Raman Pratasiewicz, redaktor naczelny portalu Nexta, który w czasie protestów z 2020 r. dość skutecznie szkodził dyktatorowi. Działał przede wszystkim w mediach społecznościowych. Miał zasięgi. Dysponował wystarczającą liczbą atrakcyjnych newsów. Pratasiewicz nie mógł pozostać na wolności.
W Mińsku z maszyny oprócz dziennikarza i jego partnerki – Sofii Sapiegi – wysiadło również trzech Rosjan i jeden Białorusin. Byli funkcjonariuszami FSB i KGB. Dziennikarz trafił do aresztu. Z biegiem czasu – poddawany presji – pokajał się, a Łukaszenka darował mu wolność.
W połowie marca 2024 r. na Litwie zaatakowano byłego współpracownika nieżyjącego Aleksieja Nawalnego. Leonid Wołkow był bity tłuczkiem do mięsa. Jak sam relacjonował w rozmowie z prasą, miał wrażenie, że jego oprawca chce go „zamienić w kotlet schabowy”. Tym oprawcą był ultras jednej z polskich drużyn piłkarskich. Zadanie zlecił mu Białorusin pracujący dla służb Mińska i Moskwy. KGB było podwykonawcą zamachu na Wołkowa.
Do protestów w 2020 r. białoruskie KGB uznawano za „sztacheciarzy”. Takich, co to są zdolni tylko do pobicia kogoś, kogo się im wskaże. Od czasu pacyfikacji antyłukaszenkowskiego buntu i konsolidacji organizacji ta opinia jest już nieaktualna. W ramach KGB oczywiście nadal działa oddział Alfa, który był wykorzystywany do rozbijania demonstracji. To nie on ma jednak obecnie największe znaczenie. Kierujący KGB Iwan Tertel – z pochodzenia Polak – za pośrednictwem kierowanych przez Wałerija Masłakowa i Siarhieja Szugajewa dwóch kluczowych zarządów – wywiadu i kontrwywiadu – czyni znaczne szkody sąsiadom. Przede wszystkim Polsce i Litwie. Sędzia Tomasz Szmydt jest tego najnowszym przykładem, ale najpewniej ani jedynym, ani ostatnim. W przyszłości należy się spodziewać twórczego rozwinięcia takich operacji. Białoruskie KGB (swoją drogą jest to jedyna służba w państwach byłego ZSRR, która pozostała przy starej nazwie, nie licząc parapaństw Osetii Południowej i Naddniestrza) sięgnęło już po broń w postaci kryzysu granicznego, a w jego trakcie organizowało kontrolowane rajdy dywersantów na polską stronę. Po stronie białoruskiej jest zatem niewiele tematów tabu.
Dziś KGB ma o wiele większe możliwości działania niż przed sierpniem 2020 r. Po fali terroru wobec opozycji wielu Białorusinów wyemigrowało. Głównie do Polski. Ponadtrzystutysięczna diaspora to najpewniej w większości uczciwi ludzie, którzy uciekli ze swojego kraju, aby móc normalnie żyć. Jest w niej jednak wystarczający margines chętnych do podjęcia płatnej współpracy i realizowania zadań na rzecz dyktatora. To ludzie kulturowo bliscy Polsce. Najczęściej znający nasz język. Niebudzący podejrzeń, jak to jest w przypadku Rosjan.
Wydaje się, że to wszystko przerasta możliwości ABW. Agencja dość sprawnie poradziła sobie z Białorusinami współpracującymi z KGB i Rosją przy rozpoznawaniu szlaków, którymi transportowano uzbrojenie dla Ukrainy. Siatkę szpiegów rozpracowano i rozbito w zeszłym roku. Na Szmydta nie starczyło już jednak uwagi i zasobów. Sędzia mógł spokojnie opuścić kraj. Nikt go nie zatrzymywał w jego drodze przez Turcję do nowej ojczyzny.
Służby Łukaszenki są warte uwagi również z innego powodu. W układzie sojuszniczym z Rosjanami to one są odpowiedzialne za działania w cyberprzestrzeni przeciwko Polsce, Litwie i Ukrainie. Konkretnie: jednostka UNC1151. To jej funkcjonariusze dokonali ataku hakerskiego na ukraińskie strony rządowe w styczniu 2022 r., tuż przed rosyjską inwazją na Ukrainę. Wówczas na zaatakowanych witrynach pojawiły się komunikaty: „Bój się i oczekuj najgorszego”. Równocześnie trwała koncentracja wojsk rosyjskich przy granicy białorusko-ukraińskiej, a mniej więcej miesiąc później oddziały te pomaszerowały na Kijów.
Demonizowanie KGB nie ma jednak sensu. Wpisuje się to bowiem w politykę informacyjną resortów siłowych Łukaszenki, które chciałyby być postrzegane jako „wszechmocne” i „wszechwiedzące”. Nie jest też tak, że KGB w tej wojnie służb nie ponosi strat. Pod koniec kwietnia białoruscy Cyberpartyzanci ogłosili, że przeprowadzili skuteczny atak na jego sieci teleinformatyczne. Na powiązanych ze sobą kanałach opublikowali dane 8,6 tys. pracowników KGB. Na Telegramie działa również bot бока змагара, za pomocą którego można ustalić dane konkretnego pracownika służby. Każdy użytkownik może wysłać dziennie 10 zdjęć osób, które podejrzewa o „bycie z KGB”. W odpowiedzi dostanie potwierdzenie lub zaprzeczenie, czy pan lub pani X pracuje w resorcie, a jeśli tak, to jeszcze komplet informacji o nim/o niej. Przykładów podgryzania służb jest zresztą znacznie więcej.
Demonizowanie może nie ma sensu. Jednak poczucie, że za wschodnią granicą pracują kołchoźnicy i sztacheciarze nieznający rzemiosła, jest jeszcze bardziej nieuzasadnione. Już od dawna. ©Ⓟ