Karty dotyczące decyzji aż 99,5 proc. wyborców są już rozdane. A przynajmniej tak traktują je sztaby kandydatów, które nawet nie chcą dekoncentrować się przekonywaniem owych 99,5 proc. Wydawać tu pieniądze to jak wyrzucać je w błoto. System polityczny w Stanach Zjednoczonych jest skupiony na wahających się. Media społecznościowe pozwalają identyfikować wyborców i ich preferencje coraz lepiej, zawężając wraz z kolejnym cyklem wyborczym odsetek „tych, o których warto zabiegać”. Chciałoby się, by święto demokracji było bardziej odświętne, bardziej inkluzyjne. Nie jest.

Dlaczego za języczek u wagi uchodzi zaledwie pół procent Amerykanów? Winne jest głównie Kolegium Elektorów, konstytucyjny organ, który co cztery lata formalnie wyłania prezydenta. Każdy ze stanów, a także Dystrykt Kolumbii, ma w nim przypisaną liczbę elektorów (w pewnym uproszczeniu w zależności od liczby ludności). Choć zdarzały się wyjątki, tradycją jest, że elektor głosuje w Kolegium na tego kandydata, który otrzymał w jego stanie większość w głosowaniu powszechnym. Końcowo prezydenturę wygrywa ten, kto uzyska większość głosów elektorów, a nie ten, na kogo zagłosowała większa liczba wyborców. Na przykład Hillary Clinton w 2016 r. uzyskała prawie 3 mln głosów więcej niż Donald Trump, ale wyścig do Białego Domu i tak przegrała.

W tym roku wynik w 44 stanach (oraz Dystrykcie Kolumbii) jest niemal pewny. Nie do wyobrażenia jest scenariusz, by Biden jako demokrata poległ w tradycyjnie opowiadającej się za tą partią Kalifornii, a Trump w mocno związanym z republikanami Kentucky. Z automatu wyrzucamy więc wyborców z tych 44 stanów z grupy „wartych przekonywania”, głos tych stanów jest już przesądzony. O tym, kto zostanie prezydentem, zadecyduje w listopadzie sześć stanów wahających się (ang. swing state) – za takie są uznawane: Arizona, Georgia, Michigan, Nevada, Pensylwania oraz Wisconsin. W nich jednak – jak szacują sztaby – od 90 do 95 proc. elektoratu to żelaźni republikanie lub demokraci. Jedynie 5–10 proc. to wyborcy, którzy nie są jeszcze pewni, czyje nazwisko zakreślą za niecałe pół roku.

I właśnie na tych Amerykanach skupiają się partyjne machiny wyborcze, na nich wydawane są miliardy dolarów, to oni bombardowani są politycznym przekazem, im wyświetlają się na komputerach spoty kandydatów i do ich drzwi pukają aktywiści.

Kim jest przeciętny wahający się wyborca? Zamieszkuje najpewniej Pensylwanię, Michigan lub Wisconsin (te trzy stany cechuje wiele podobieństw, zazwyczaj głosują tak samo, trendy w jednym z nich zauważane są w pozostałych). To wyborca biały, z domem na przedmieściach i należący do klasy średniej. Najważniejszym tematem jest dla niego gospodarka, liczy się też bezpieczeństwo. Nie jest zatrudniony w przemyśle, ale jego miejsce pracy mocno zależne jest od działu produkcji. To do tego elektoratu Trump uderza z obietnicą utrzymywania inflacji w ryzach i ostrzejszej polityki migracyjnej. A Biden przysięga stabilność i straszy nieprzewidywalnością kontrkandydata, zarzucając mu postawy antyobywatelskie. Z dużą dozą pewności można stwierdzić, że ten, kto przekona takiego wyborcę, dotrze też do Gabinetu Owalnego.

Równolegle do wyborów prezydenckich w USA odbywają się też te lokalne, stanowe oraz wybory do Kongresu. I tu odsetek głosów, które mają rzeczywisty wpływ na proces polityczny, zwiększa się. Nie ma jednak wątpliwości, że Kolegium Elektorów to instytucjonalny relikt, a większość Amerykanów – jak wynika z sondaży – chciałaby zmiany tego systemu (choć mniejszość republikanów, którzy są w nim faworyzowani). Cztery lata temu 96 proc. kampanijnych wydarzeń z kandydatami odbyło się zaledwie w 12 stanach, a w ponad 30 Biden i Trump nawet się nie pojawili. Nie było po co. Prym wiodła Pensylwania, zaliczana do „niebieskiej ściany”, czyli stanów, które w latach 1992–2020 (z wyłączeniem 2016 r.) głosowały na demokratę.

Za Kolegium Elektorów przemawia jednak jeden argument – to doskonała pożywka dla telewizji, która raz na cztery lata przyciąga miliony widzów przed ekrany. Telewizyjne show, ze zwrotami akcji, interaktywnymi mapkami i sporami analityków ogląda się doskonale. Można tym się ekscytować jak dobrą grą w planszówkę strategiczną. A o końcowym zwycięstwie, o tym, kto zostanie przywódcą największego mocarstwa świata, może zadecydować kilkaset głosów. Tak jak w 2000 r., gdy republikanin George W. Bush na Florydzie po kontrowersyjnej decyzji sądu zwyciężył z demokratą Alem Gore’em różnicą 537 głosów, zgarniając wszystkie głosy elektorskie ze stanu i wygrywając wybory. Nikt by nie wymyślił lepszego scenariusza dla ogólnonarodowego show. ©℗