Targi technologiczne przypominają obwoźny pokaz osobliwości. Na setkach stoisk można oglądać sprzęty, które zapierają dech w piersiach. Nic dziwnego – im bardziej niesamowitą technologię zaprezentuje firma, tym więcej przyciągnie spragnionych emocji widzów, którzy po powrocie do domu będą o nich opowiadać. Nie inaczej było na tegorocznym Mobile World Congress w Barcelonie, jednej z najważniejszych imprez technologicznych na świecie. Jeśli są państwo ciekawi, czym producenci chcieli tam oczarować gości, zapraszam na krótką wycieczkę.

Chodzi, skacze, waruje, podaje łapę, rozumie i wykonuje polecenia właściciela. A do tego nie trzeba zawracać sobie głowy jego potrzebami – tak można podsumować robopsa, którego na targach pokazała firma Tecno. Jego system operacyjny jest, jakże by inaczej, oparty na sztucznej inteligencji, która przetwarza dane z czujników i kamery. Dzięki temu robopies może się poruszać jak prawdziwy zwierzak. Po co? Do końca nie wiadomo, ale przecież nie chodzi o efekt. A do robopsa trudno się było przepchnąć, choćby po to, by zrobić mu zdjęcie.

Inny koncept – całkiem przezroczysty laptop. Taki sprzęt zademonstrowała firma Lenovo. Za komputerem można ustawić bukiet kwiatów i spoglądać na nie w czasie pracy. Założenie jest takie, by za pomocą sztucznej inteligencji mieszać świat realny z tym wirtualnym, tak jak w słynnych już goglach VR od Apple'a.

Albo telefon, który zagina się niczym bransoletka na nadgarstku. Kiedy scrollowanie przestaje być potrzebne, po prostu zakładamy go na przegub (szkoda, że Motorola, twórca urządzenia, nie zaprezentowała równocześnie jakiejś osłony, która pozwoliłaby zabezpieczyć urządzenie, kiedy właściciel uderza ręką w stół).

T-mobile pokazał z kolei pomysł na domowy router. Propozycja jest taka, by w przyszłości nie chować urządzenia na półkach, lecz ustawiać na stołach i komodach w formie szklanej kuli. Poza połączeniem z siecią router ma też umożliwiać wideorozmowy, w których druga strona będzie się wyświetlać w środku kuli w formie hologramu. Może też zamieszkać w niej asystent AI (holograficzna głowa w słoju wyglądała jednak dość groteskowo).

Tłumy zbierały się też przy przedmiotach, które na pierwszy rzut oka wydawały się mało spektakularne – jak pierścienie od Samsunga. Atrakcyjność prostych obrączek tkwiła w obietnicy – mają się stać kiedyś niewielkimi centrami danych o zdrowiu, analizować m.in. puls czy monitorować sen. Jak zapewniał przed targami Hon Pak, szef zespołu zdrowia cyfrowego Samsunga, pierścienie mają też ocenić naszą produktywność danego dnia. Ale jeśli ktoś chciał się przekonać, czy i jak działają, nie miał takiej możliwości. Musiał uwierzyć na słowo, bo pierścieni nigdy nawet nie wyjęto z gabloty (a więc bez odpowiedzi pozostało np. pytanie o to, jak taką e-obrączkę dopasować do palca – kto musiał kiedyś dopasować tę prawdziwą, wie, jakie to wyzwanie).

Tak zresztą było z wieloma pomysłami – widzowie mieli się zdumiewać, ale tylko na podstawie obietnicy. Dokładnie w taki sposób, niczym cukierka przez papierek, Xiaomi pokazało odwiedzającym swój elektryczny samochód, lansowany jako przyszła konkurencja dla Tesli. Można było się zachwycić turkusową maszyną, ale nie można było do niej wsiąść, żeby powiedzieć: „sprawdzam”.

Logika wydarzeń takich jak MWC nakazuje zostawiać sceptycyzm za drzwiami. W końcu ma to być święto technologicznych iluzjonistów. Po reakcjach blogerów i dziennikarzy z tegorocznych targów widać jednak, że ta strategia działa coraz słabiej. W wielu relacjach czytałam podobne pytania do moich: to świetne, ale po co? Albo: to świetne, ale czym się różni od rzeczy, które już ktoś wymyślił?

Tak jak np. wielki fajerwerk od Google’a. Gigant z Mountain View ogłosił na MWC, że wprowadza swoją sztuczną inteligencję – model Gemini – do SMS-ów. Użytkownicy mogą się dzięki niej wydawać zabawniejsi albo szybciej odpowiadać. Ale co w tym nowego? AI w komunikatorach to trend, z którym już dawno (jak na technologiczne standardy) eksperymentują też inne platformy, choćby właściciel Facebooka.

Nasilające się głosy sceptycyzmu wobec technologicznych fajerwerków mogą cieszyć. Z jednej strony to pewnie objaw zmęczenia życiem w baumanowskim społeczeństwie płynnej nowoczesności, w którym wolność zastąpił przymus dokonywania nieustannych wyborów. Ten wzmacniali też technologiczni iluzjoniści, podrzucając nam kolejne niesamowite artefakty, bez których przecież trudno się obejść. Dziś liczba gadżetów czy – jak chcieliby mówić ich producenci – niesamowitych technologii jest tak ogromna, że przytłacza, a w efekcie staje się jednym ze źródeł technostresu. To zjawisko zdefiniowane już w latach 80. W skrócie: chodzi o ponoszone przez ludzi psychologiczne koszty komputeryzacji. Niepewność technologiczna, czyli poczucie nienadążania za ciągłymi aktualizacjami sprzętu i oprogramowania, to tylko jedna z jego odsłon. Inne także wiążą się z roztaczanymi przez technologicznych magików iluzjami, np. że wraz z komputeryzacją ubędzie nam pracy. A jest całkiem inaczej – pracy nie tylko nie ubywa, ale zacierają się jeszcze granice między pracą a odpoczynkiem. Stres potęguje ryzyko zwolnienia w wyniku automatyzacji. Po co nam pracownik magazynu, skoro Boston Dynamics projektuje robomagazynierów? Po co nam owczarek niemiecki, skoro można mieć robopsa?

Zmęczenie to niejedyna przyczyna umiarkowanego entuzjazmu wobec targowych nowinek. Druga dotyczy tego, że w historii wielokrotnie zapowiadano, że technologie rozwiążą największe problemy, ale rzadko te obietnice były spełniane. Tak jak wtedy, kiedy lekiem na całe pandemiczne zło miały być aplikacje typu STOP COVID. Jak pisała na łamach Spider’sWeb+ Sylwia Czubkowska, polskiej wersji takiego oprogramowania użyto zaledwie 7 tys. razy, choć zakażenie koronawirusem powinno w niej było potwierdzić 2,88 mln Polaków. Zgodnie z przeznaczeniem z apki skorzystało więc 0,5 proc. docelowych użytkowników.

Techsolucjonizm, który zakładał, że na każdy problem znajdzie się aplikacja, coraz wyraźniej zastępuje dziś technosceptycyzm. Cezurę można ustawić gdzieś w okolicy 2020 r. Zobaczyliśmy wtedy, że aplikacje, które miały kontrolować rozprzestrzenianie się wirusa, poniosły porażkę. Netflix pokazał zaś „The Social Dilemma”, film obnażający model biznesowy platform internetowych: maksymalizowanie uwagi użytkowników i zarabianie na niej. Ten sam serwis streamingowy wyprodukował też technosceptyczny serial „Black Mirror”, w którym pełno sugestywnych wizualizacji dystopijnej przyszłości urządzonej pod dyktando spółek z Doliny Krzemowej. Popkultura pomogła zaszczepić nieufność.

Odporność na technologiczne iluzje miała niedawno ciekawą odsłonę nad Wisłą. Kiedy polityk Prawa i Sprawiedliwości Tobiasz Bocheński ogłosił start w wyborach na prezydenta stolicy, zaczął od prezentacji pomysłu na warszawską aplikację. Reakcją były co najwyżej pobłażliwe uśmiechy – stolica ma już swoją apkę, która lepiej lub gorzej, ale pozwala na komunikację z urzędem. Ma też wiele poważnych problemów, np. dalsze losy metra czy horrendalnie drogie mieszkania. Tego jednak aplikacja nie rozwiąże.

Sceptycyzm wobec technologii to zdrowe podejście. Pozwala traktować ją jako narzędzie praktyczne stosowane tam, gdzie jest naprawdę przydatne. Jak choćby technologia zaprezentowana także na MWC przez operatora tele komunikacyjnego z Bliskiego Wschodu, który wykorzystuje systemy identyfikacji obiektów oparte na AI do kontroli populacji zwierząt w parkach narodowych. Algorytmy rozpoznają strusie czy antylopy, dostarczają informacji o migracji, stanie populacji czy zagrożeniu kłusownictwem. Aby budować takie systemy, trzeba jednak znaleźć balans między możliwościami a potrzebami. Wykorzystywanie gadżetów wbrew potrzebom pozostawi nas w sferze iluzji. I będzie tylko pogłębiać nasze zmęczenie i nieufność. ©Ⓟ

Liczba gadżetów jest tak ogromna, że przytłacza, a w efekcie staje się jednym ze źródeł technostresu. Chodzi o ponoszone przez ludzi wielorakie psychologiczne koszty komputeryzacji