Przepisy gwarantują więźniom warunki, żeby mogli przeżyć. A reżimowi Łukaszenki nie o to chodzi – chce, by jego przeciwnicy uznali się za przegranych.

Ze Stanisłauem Łupanosauem rozmawia Michał Potocki
ikona lupy />
Stanisłau Łupanosau, były podpułkownik białoruskiej milicji, w 2020 r. wywiózł z Białorusi bazę danych MSW, członek zarządu Zjednoczenia Funkcjonariuszy Struktur Siłowych Białorusi BYPOL / Materiały prasowe
W grudniu 2023 r. polska Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego zatrzymała Białorusinkę podejrzewaną o współpracę ze służbami Alaksandra Łukaszenki. Serwis Reform.by napisał, że chodziło o Darję A., która miała zarabiać, występując na kamerkach erotycznych.

Skąd pan wie, że tak faktycznie było?

Tak twierdzą białoruskie media niezależne. Ale nie chodzi mi konkretnie o Darję A., ale o praktykę, którą w Polsce znamy z czasów komunizmu: „korek, worek i rozporek” jako motywacja dla próby werbunku. Otwierająca usta skłonność do alkoholu, chęć zarobku, szantaż obyczajowy. Białoruskie służby stosują te metody?

Tak, głównie dlatego, że po 2020 r. nie mają innych ludzi. Krach nastąpił we wszystkich strukturach siłowych, w tym w MSW i Komitecie Bezpieczeństwa Państwowego (KDB, szerzej znany pod rosyjskim skrótem KGB – red.). W 2020 r. wszyscy tam zrozumieli, że Łukaszenka z kretesem przegrał wybory, a wygrała Swiatłana Cichanouska. Od tej pory reżim przestał komukolwiek ufać. Z MSW odeszło nie mniej niż 1 tys. funkcjonariuszy. Ci ludzie byli przeszkoleni, zainwestowano w ich rozwój, sfinansowano im Akademię MSW. Przeszli postępowanie sprawdzające, otrzymali stopień – i nagle system nie może im już ufać. A to ludzie znający tajemnice państwowe, w tym dane agentów. Reżim wie, że wynieśli z systemu masę informacji, zarówno na nośnikach materialnych, jak i – nazwijmy to – intelektualnych, czyli w głowach. Nie może zatem brać tej wiedzy pod uwagę w swoim działaniu. Stąd przy planowaniu pracy z agentami skupia się na trzech wymienionych przez pana czynnikach.

Ilu było oficerów wśród tego tysiąca, który odszedł z MSW?

Wielu, przy czym odchodzili nie tylko oficerowie MSW. To byli ci, którzy – ujmijmy to tak – zawsze byli za prawdą. Podam przykład: w centrali resortu 470 osób podpisało przed wyborami prezydenckimi listy poparcia Wiktara Babaryki. A trzeba dodać tych, którzy wsparli Cichanouską i Waleryja Capkałę (Babaryka i Capkała nie zostali zarejestrowani jako kandydaci w wyborach i przekazali poparcie Cichanouskiej – red.).

Co się stało z tymi ludźmi?

W większości już nie pracują. Została garstka o wyjątkowych umiejętnościach, np. inżynierowie czy informatycy, których trudno zastąpić, ale pracują pod absolutną kontrolą. Z MSW wyrzucili wszystkich pracowników wydziału zajmującego się walką z prostytucją, bo ten wydział mocno pomagał nam, czyli BYPOL. Tam było siedem czy osiem osób, wyrzucili wszystkich aż do pułkownika. Mogę już o tym powiedzieć, bo człowieka, przez którego tych ludzi zwolnili, my potem też, chwała Bogu, zwolniliśmy z BYPOL, bo okazał się donosicielem.

Zwolniono wszystkich, którzy poparli niezależnych kandydatów?

A także tych, którzy pomagali BYPOL, i tych, którzy pomagali innym siłom demokratycznym, np. biuru Cichanouskiej.

W jaki sposób służby weryfikowały funkcjonariuszy po sierpniu 2020 r.?

Pierwszym testem są podsłuchy. Drugim, równie ważnym, jest test na lojalność. Znam przypadek funkcjonariusza HUBAZiK (Główny Zarząd MSW ds. Walki z Przestępczością Zorganizowaną i Korupcją – red.), któremu kazali stanąć pod oficjalną czerwono-zieloną flagą i powiedzieć przed kamerą, że kocha Łukaszenkę, jest przeciwny Cichanouskiej, a wokół niej są sami faszyści. Odmówił i został skierowany do pracy w drogówce.

Przecież to jakaś bzdura. Ktoś odmówi, a ktoś dla świętego spokoju powie, czego od niego oczekują.

Ale potem jest kolejny etap w postaci wykrywacza kłamstw. Jednego człowieka mogą w ten sposób po cztery czy pięć razy przepytywać w MSW, a potem jeszcze wezwać na badanie do KGB. Pewni pracownicy wydziału antynarkotykowego z powodzeniem przechodzili testy w MSW, ale wariografu KGB już nie oszukali.

Służby sprawdzają się nawzajem?

Oczywiście. I przy najmniejszej wątpliwości człowiek jest zwalniany, niezależnie od tego, kto jest jego bratem, jakie miał zasługi, ile gangów rozbił i ilu recydywistów posadził. Przeciwnie, tacy ludzie zwracają na siebie uwagę. Jeśli ktoś zna się na robocie, to trzeba go mocniej pilnować.

Z tego wynika, że w 2020 r. znacząca grupa funkcjonariuszy nie dość, że wiedziała, iż Łukaszenka przegrał, to jeszcze poparła kandydatów niezależnych. Ale dlaczego? Przecież za Łukaszenki mundurowym dobrze się żyło.

Tak twierdziły białoruskie media, ale proszę im nie wierzyć.

Co funkcjonariusze MSW mieli za złe Łukaszence?

Wszyscy mieli go dosyć. Sierpień 2020 r. to było lato nadziei. Sądzili, że Łukaszenka zrozumie, że przegrał i sam odejdzie.

Dlatego nic nie zrobili?

Nikt nic nie zrobił, ani po stronie protestujących, ani nawet po stronie przyszłych kalinowców (żołnierzy Pułku Konstantego Kalinowskiego – red.), którzy dziś walczą w Ukrainie. Za to reżim prowokował, nasyłał agentów, wszystkie poważniejsze prowokacje były ich dziełem.

Gdyby ludzie zdecydowali się na wariant siłowy, coś by to zmieniło?

Nie, bo do tego trzeba się zawczasu przygotować. Ludzie nie byli na to gotowi, a reżim akurat tak.

Może w przyszłości nadejdzie taki moment.

Szczerze mówiąc, tracę w to wiarę. Nie widzę, kto miałby tego dokonać.

Wojna w Ukrainie zmieniła sytuację?

Wojna zakonserwowała status quo, a nawet pogorszyła sytuację Białorusi. Wzrosły tu wpływy Rosjan. Część Białorusinów poszła walczyć w szeregach kalinowców. I to dobrze, Białorusini powinni być wyszkoleni, mieć mocne pięści. Siła jest potrzebna. Do samoobrony. Bo w 2020 r. Białorusini nie zdołali się obronić.

Jak teraz wyglądają stosunki Łukaszenki z szefami struktur siłowych?

To jego chłopcy na posyłki. Wszyscy się go boją, bo na każdego ma kompromaty (haki – red.). Nikt nie dostanie nominacji, jeśli nie ma na niego haków. Przy czym powinien je znać tylko Łukaszenka. Jeśli ktoś inny o nich wie, to taki człowiek nie może liczyć na awans. Dlatego warto ujawniać kompromaty, zwłaszcza pokazujące, że dany człowiek wykazał się nielojalnością czy popełnił przestępstwo. Też haki obyczajowe, np. jakieś sytuacje z prostytutkami, jeśli ktoś pozuje na przywiązanego do wartości rodzinnych. Ujawnienie takich informacji sprawi, że Łukaszenka go zwolni.

Kto w imieniu Łukaszenki zbiera kompromaty?

Przede wszystkim KGB, ale także Służba Bezpieczeństwa dyktatora, bo nie chcę użyć słowa „prezydent”, i inne służby (Służba Bezpieczeństwa Prezydenta, SBP, odpowiada za ochronę Łukaszenki, innych ważnych urzędników i budynków rządowych – red.).

Rosjanie mają duże wpływy w białoruskich służbach?

Podczas służby ich nie czułem. Zajmowałem się kradzieżami samochodów. Kiedy jeździliśmy do Rosji w delegacje albo na wspólne zatrzymania, to wrażenia były negatywne. Rosjanom nikt nie zazdrościł, oni nie byli dobrze zorganizowani, źle pracowali. Informacje im wyciekały – dowolne dane można było kupić. Korupcja szalona. Nikt nie chciał u nas czegoś takiego jak w Rosji.

Po 2020 r. nic się nie zmieniło?

Zmieniło się o tyle, że reżim nie ma się już na kim oprzeć. Tylko Rosja go wspiera.

Funkcjonariusze wierzą w propagandę o zagrożeniu z Zachodu?

Może pojedyncze osoby, najgorzej wykształcone. Co rozumniejsi doskonale rozumieją, jak jest, ale i tak pracują. Jeśli nie wykażesz się lojalnością, w najlepszym razie cię zwolnią, a w najgorszym trafisz za kratki. Choćbyś tylko udzielił pomocy krewnemu, który został zatrzymany za protesty. W pewnym stopniu to represje gorsze od stalinowskich, bo Łukaszenka ma do dyspozycji współczesne technologie. Łatwo może typować osoby, które wzięły udział w protestach w sierpniu 2020 r.

W jaki sposób to się odbywa?

KGB i MSW wykorzystują system wideo nadzoru Kipod firmy Synesis. Dzięki BYPOL trafiła ona na listę reżimowych przedsiębiorstw objętych międzynarodowymi sankcjami. To narzędzie do rozpoznawania twarzy, a w powiązaniu z geolokalizacją telefonu komórkowego identyfikacja odbywa się bardzo szybko. Wtedy wprawdzie niewielu było na Białorusi doświadczonych operatorów tego systemu, ale sądzę, że po 2020 r. już ich wyszkolono.

Synesis to białoruska firma?

Tak, białoruska.

Technologia też?

Też, chociaż przy jej tworzeniu wykorzystano intelekt Izraelczyków. Oni wprawdzie robili to w dobrych intencjach, nie rozumiejąc, do czego reżim wykorzysta ich dorobek.

Jeśli można zidentyfikować terrorystę, to można i uczestnika pokojowego protestu.

Do tego dzisiaj każdy ma komórkę i nie może bez niej żyć. A telefon umożliwia prześledzenie każdego kroku. Można łatwo ustalić, gdzie dana osoba mieszka, gdzie często bywa, dokąd poszła w gości.

Skoro w Mińsku kamery są praktycznie na każdym rogu…

Tak jest praktycznie w całym kraju. Na budynkach mieszkalnych też już umieszczono kamery i podłączono do scentralizowanego systemu.

Ale to znaczy, że historie o tym, że protestujący byli identyfikowani za pomocą zdjęć, które sami wrzucali na Facebooka, to pewna przesada.

Niekoniecznie. Nie chodzi tylko o zdjęcia z Facebooka, ale i z Instagrama, WKontaktie i Odnokłassników. Przy czym jeśli daną sieć uznaje się za wrogą, to propaganda podkreśla, że to materiały tam opublikowane posłużyły do identyfikacji. Dlatego niewiele się mówi o WKontaktie i Odnokłassnikach. To rosyjskie, przyjazne służbom serwisy, z których otrzymują one informacje w zasadzie w czasie rzeczywistym.

Jest jakaś możliwość, by system nas nie zidentyfikował?

Wystarczą okulary przeciwsłoneczne i czapka.

Kipod analizuje cechy charakterystyczne oczu i uszu?

Przede wszystkim. W sumie „bada” 108 punktów na głowie i twarzy. Ale na Zachodzie są już ciekawsze narzędzia. Przed takimi, które analizują 1024 punkty, nie tak łatwo się zakamuflować.

Kiedy białoruskie służby zaczęły korzystać z narzędzi rozpoznawania twarzy?

W 2014 r. podczas hokejowych mistrzostw świata. Stopniowo system był rozwijany, aż w latach 2017–2018 r. milicja zaczęła go powszechnie używać.

Komunikatory internetowe są bezpieczne?

Dla białoruskich służb były niewidoczne, poza Viberem. Były w stanie prześledzić, kto z kim kontaktuje się przez WhatsApp, ale nie poznały treści rozmowy. Kiedy się tym zajmowałem, analizowało się to tak: jeśli w tej samej chwili dwaj abonenci pojawili się w sieci i jednocześnie z niej zniknęli, to znaczy, że najpewniej kontaktowali się ze sobą. Ale to był 2020 r., teraz być może już jest inaczej – nie wiem.

Dlaczego Viber jest wyjątkiem? Bo tworzyli go Białorusini?

Kodowali go Izraelczycy, ale wytwórca jest zarejestrowany na Białorusi, ma zresztą zezwolenie białoruskich służb. Tworzył go agent posługujący się nazwiskiem przykrywkowym, którego ujawniliśmy jako tego, który wręczył Łukaszence łapówkę w postaci rolls royce’a z 1954 r. To było jedno z najlepszych śledztw BYPOL. Generalnie komunikatory są bezpieczne. A kiedy jesteś na Białorusi i włączasz VPN, stajesz się dla służb niewidzialny. Albo kiedy korzystasz z serwera proxy. Zajmowałem się tym trochę, gdy przez cztery lata pracowałem w MSW w wydziale K, odpowiedzialnym za walkę z cyberprzestępczością.

Dlaczego w ogóle poszedł pan do Akademii MSW?

Żadnego romantyzmu w tym nie było, żadnych marzeń o byciu detektywem. Ojciec pracował w milicji, a poza tym chciałem uciec przed armią. W wojsku panowała fala, kompletna strata czasu, a tak mogłem się czegoś nauczyć. Na medalach nigdy mi nie zależało, interesował mnie sam proces. A kiedy stałem się opierem (śledczym – red.), zrobiło się bardzo ciekawie. Zwłaszcza że od razu zaczęło mi się udawać rozwiązywać sprawy, zatrzymywać sprawców.

Wtedy jeszcze nie było takich możliwości technologicznych.

Ludzie już mieli telefony. A ja zawsze miałem swój rozum. I dobrze grałem w szachy. Ojciec mnie nauczył, kiedy miałem pięć lat, a jako sześcio-, siedmiolatek już go ogrywałem. Logiczne myślenie pomogło mi w karierze.

Jej ostatnie miesiące to HUBAZiK.

Tam pracowałem bardzo krótko. Gdy w 2006 r. skończyłem Akademię MSW, trafiłem do Moskiewskiego Rejonowego Wydziału Spraw Wewnętrznych (komisariat dzielnicowy policji – red.).

Chodzi nie o stolicę Rosji, a rejon moskiewski miasta Mińsk.

Zająłem się walką z kradzieżami samochodów, bo na stażu pokazałem się od dobrej strony, rozwiązując pewne sprawy zza biurka, tylko przy użyciu peceta. Wykazałem się i po dwóch latach przenieśli mnie do Głównego Wydziału Spraw Wewnętrznych (odpowiednik Komendy Głównej Policji – red.). Tak szybki awans był rzadkością, bo tam pracują majorzy, podpułkownicy. Pracowałem w wydziale kradzieży samochodów do 2014 r., potem przez dwa lata w wydziale śledczym zajmowałem się nie tylko kradzieżami, ale i rozbojami, zabójstwami, oszustwami – wszędzie tam, gdzie trzeba było analizować billingi, wykorzystywać komputer. Stworzyłem bazę danych skradzionych telefonów. Od 2016 r. byłem naczelnikiem nowo stworzonego wydziału do walki z przestępstwami w sferze zaawansowanych technologii, czyli wydziału K. W 2020 r. zdecydowałem się na przejście do HUBAZiK, choć w zasadzie już pod koniec 2017 r. zacząłem się rozglądać za nową pracą. Miałem problemy z przełożonym, który nie szanował pracowników i był po prostu głupi. Forsował swoje zdanie za pomocą przekleństw. Taki niby wojskowy, chociaż nie kończył ani akademii policyjnej, ani wojennej, tylko zwykły cywilny uniwersytet.

Do milicji trafił po znajomości?

Jego ojciec był dowódcą poligonu pod Borysowem w stopniu generała i przyjaźnił się z ówczesnym ministrem spraw wewnętrznych Iharem Szuniewiczem.

W HUBAZiK służył pan kilka miesięcy.

Przeszedłem w lipcu 2020 r., a już w listopadzie wyjechałem z Białorusi. Nie mogłem znieść tego biespriediełu (działania bez względu na obowiązujące przepisy i normy – red.). Zlecono mi zajęcie się fundacjami BYPOL, BYSOL (zajmuje się pomocą represjonowanym – red.), Waleryjem Kawaleuskim (członek zespołu Cichanouskiej, obecnie jej przedstawiciel ds. zagranicznych – red.), wieloma innymi znanymi ludźmi. Fingowałem pracę, pisałem raporty, że nie wykryto oznak przestępstw, że wszystko odbywa się zgodnie z prawem. Dopiero potem, z mocą wsteczną, reżim także formalnie uznał ich działania za nielegalne.

Co konkretnie miał pan robić?

Zbierać informacje na ich temat, wyszukiwać ich zdjęcia na protestach, np. z biało-czerwono-białymi flagami narodowymi. Dopasowywać kwalifikacje czynów. Podsłuchiwać. Dzisiaj obowiązkowo podsłuchiwani są też krewni. Rodzice, rodzeństwo, małżonkowie, kochankowie.

Podsłuchy są telefoniczne czy także w mieszkaniach?

Także w mieszkaniach i biurach. Na przykład należało podsłuchiwać biura współpracowników Wiosny (czołowa organizacja obrońców praw człowieka – red.).

Przed 2020 r. nie myślał pan, żeby odejść?

Myśli były zawsze, ale skoro ukończyłem Akademię MSW, chciałem przeczekać te nieszczęsne 20 lat do emerytury. Liczą się do niej także lata stażu, więc 20 lat upłynęłoby w 2021 r. Zabrakło mi siedmiu, może ośmiu miesięcy. Po tych 20 latach chciałem iść do cywila, skończyłem już nawet drugie studia na wydziale biznesu i administracji.

W 2020 r. HUBAZiK był głównym narzędziem działań wymierzonych w opozycję.

Na pewno centralnym organem w systemie MSW. Tam spływały wszystkie informacje. Nawet od trolli; wtedy nasi milicjanci siedzieli w internecie i prowokowali do pisania nieprawomyślnych komentarzy. HUBAZiK opracowywał plany działań. Naczelnikiem formacji był Mikałaj Karpiankou (w listopadzie 2020 r. awansował na dowódcę wojsk wewnętrznych i wiceszefa MSW – red.), a jego zastępcą Michaił Biedunkiewicz. Szczerzy zwolennicy russkiego miru.

Dlaczego represjami nie kierowało KGB?

Oni byli trochę z boku. Dopiero potem zaczęli się angażować, przynosić do HUBAZiK raporty. Wcześniej się bali, bo sądzili, że sytuacja może się rozwinąć i w drugą stronę.

HUBAZiK był bardziej zdecydowany czy po prostu Karpiankou bardziej lojalny? W sierpniu 2020 r. opozycjoniści opowiadali mi w Mińsku, że bardziej boją się hubazikowców niż kagebistów.

Bo byli radykalniejsi, byli większymi biespriedielszczikami. Prawo to oni. Dostali rozkaz, by nie zwracać uwagi na przepisy. Sam Karpiankou na naradach mówił, żeby bili ludzi, łamali ich, żeby coraz mniej przeciwników Łukaszenki wychodziło na ulice. I oni to chętnie robili. Latali z pałami i tłukli ludzi.

To, co się dzieje z więźniami politycznymi – wielomiesięczne trzymanie w izolatkach, ograniczanie kontaktu z rodzinami – to też element łamania jednych, żeby zastraszyć drugich?

Żeby ludzie uznali porażkę i poprosili o litość. Przepisy gwarantują więźniom warunki, żeby mogli przeżyć. A reżimowi nie o to chodzi – chce, by uznali się za przegranych. Dlatego ich łamie, wsadza do izolatek, nie daje materaców, ogranicza paczki, walczy z dostarczającymi pomoc.

Jak wielu agentów udało się reżimowi wprowadzić do opozycji?

Powoli się to udaje. Widzieliśmy to, niestety, na przykładzie naszej organizacji. Po śledztwie ustaliliśmy nazwisko wtyczki, choć nie ujawniliśmy go publicznie, bo byłoby to naruszenie polskiego prawa. Ten człowiek wcześniej dwukrotnie odchodził z KGB i zakładał organizacje pozarządowe. Obie były zarejestrowane w Homlu przy jednej ulicy. Pierwsza przy Tralejbusnej 10, druga przy Tralejbusnej 12. Przy czym te organizacje nic nie robiły. Klasyczna zagrywka, na jego miejscu robiłbym to samo. A kto wie, jak to działa, ten wie, jak się przed tym chronić. Niestety dopuściliśmy do tego, że dostał się do BYPOL. Wyciągnęliśmy wnioski.

Ilu jest takich ludzi w szeregach opozycji? Dziesiątki, setki?

Wydaje mi się, że dziesiątki.

Ideowcy czy ofiary szantażu służb?

Myślę, że w większości to ideowcy. Są wiarygodniejsi i raczej nie zmienią strony. Ci, którzy pracują, bo są na nich haki, są słabi. Skoro jedni mogli ich złamać, to i tu szybko się poddadzą.

Rozumiem, że skoro pan wyjechał w listopadzie 2020 r., to punktem zwrotnym była śmierć Ramana Bandarenki, aktywisty zabitego przez mundurowych.

Planowałem wyjazd już wcześniej, od początku protestów wiedziałem, że nie chcę pracować dla reżimu. Patrzyłem, jak idą strajki robotnicze. Gdy we wrześniu wygasły, zrozumiałem, że reżim przetrwał, i wystąpiłem o paszport. Jednocześnie obserwowałem, jak szukają milicjantów przekazujących informacje demokratycznym mediom. Zrozumiałem, że po mnie przyjdą w ciągu pół roku. Tak sobie to oszacowałem. Dlatego zdecydowałem się wyjechać.

I zabrać ze sobą mnóstwo informacji.

Zabrałem wszystko, co było w bazach MSW. Takich informacji nie ma nikt poza mną. I Google’em, bo kopiowałem dane za pomocą jego narzędzi.

Dzięki temu opozycja mogła zbudować coś na kształt własnego kontrwywiadu.

Nie bardzo nam się to udało, ale pracujemy nad tym. Nie tylko my, cyberpartyzanci też. Chciałbym, żeby było nas więcej.

Dostał pan zaoczny wyrok 18 lat więzienia.

Ogłoszono go w moje 40. urodziny, 15 czerwca 2023 r. To zemsta za to, co ujawniłem, w tym za nasze śledztwo w sprawie śmierci Bandarenki. Dane geolokalizacyjne telefonów pozwoliły nam ustalić, kto przebywał w miejscu jego porwania.

Rzeczniczka Łukaszenki Natalla Ejsmant i szef Federacji Hokeja Białorusi Dzmitryj Baskau. Gdy to wyszło na jaw, zastanawiałem się, po co tak wysoko postawieni ludzie osobiście maczali w tym palce.

Bo nie było komu. Taki to był czas, że brakowało chętnych do obrony reżimu. A taka Ejsmant publicznie mówiła, że dyktatura to marka Białorusi.

Jak wygląda hierarchia szefów służb? Komu najbardziej ufa Łukaszenka?

Łukaszenka patologicznie nikomu nie wierzy. Ale jeśli miałbym stworzyć hierarchię, to Łukaszenka wierzy najpierw sobie, potem swoim dzieciom, zwłaszcza najmłodszemu Koli, potem SBP, dalej idzie Centrum Operacyjno-Analityczne (służba specjalna stworzona za czasów Łukaszenki – red.), KGB, w mniejszym stopniu MSW, Państwowy Komitet Graniczny, w większym stopniu Główny Zarząd Wywiadu. I ludzie, którzy coś konkretnego dla niego robią, np. pomagają omijać sankcje. Osoby, które zajmują się pieniędzmi jego i jego rodziny, choć zarazem bardziej trzyma się ich pod butem. To np. biznesmeni Alaksiej Aleksin i Alaksandr Zajcau. Łukaszenka mocno ufa też Michaiłowi Gucerijewowi (rosyjski oligarcha z branży energetycznej – red.). Korzysta z jego rad, grywają razem w szachy.

Najstarszy syn Wiktar Łukaszenka, członek Rady Bezpieczeństwa, jest samodzielną figurą?

To przyjaciel Zajcaua. Myślę, że Łukaszenka zna poziom rozwoju intelektualnego swojego syna i rozumie, że to nie jest postać najwyższych lotów.

Dziewiętnastoletni Kola jest pod tym względem bardziej perspektywiczny?

Stąd taki nacisk na jego edukację w różnych dziedzinach – muzyce, chemii, biologii.

A szef KGB Iwan Tertel? Etniczny Polak, który zajmuje się polowaniem na Polaków, walczy z posiadaczami Kart Polaka i działaczami Związku Polaków na Białorusi. Jak on to godzi?

Oni tam się wszyscy boją, więc cechy etniczne czy kulturalne nie mają znaczenia. Strach spycha je na dalszy plan.

Paraliżuje nawet szefów służb?

Za ich plecami już czekają inni. I rosyjskie służby też uważnie na nich patrzą. Jeden fałszywy krok i facet trafi za kratki, i to na długo. Albo jakiś nowiczok się przyplącze. Tertel zrobił dla Łukaszenki bardzo dużo. Zamknął Babarykę, zamknął także jego zupełnie niewinnego syna Eduarda.

Białoruskie służby wykonują zadania dla Rosjan?

Oczywiście, tak jak rosyjskie dla białoruskich.

Wymiana przysług?

Najlepszy przykład to zatrzymanie w Rosji Alaksandra Fiaduty i Jurasia Ziankowicza (pierwszy to znany politolog, drugi – prawnik, przekazani potem Białorusi i skazani pod zarzutem próby zamachu stanu – red.). Jak można było pojechać do Moskwy? Do nas też wcześniej przychodził Dzmitryj Szczyhielski (działacz związany z Zianonem Pazniakiem, jednym z liderów prawicy znajdującej się w opozycji do Cichanouskiej – red.) i mówił, że są jacyś białoruscy generałowie i pułkownicy, którzy chcieliby się spotkać z Cichanouską. Proponował Ukrainę. Powiedziałem, że to prowokacja. To ją uratowało. Szczyhielski innych przekonał, polecieli razem do Moskwy i ich tam w 2021 r. zatrzymano.

Kijów jeszcze bym zrozumiał.

Nam proponowano nie sam Kijów, ale Trzy Siostry, pomnik na trójstyku granic białoruskiej, rosyjskiej i ukraińskiej.

Do jakiego stopnia służby kontrolują kryzys migracyjny na granicy z Litwą, Łotwą i Polską?

Migrantów od początku zapraszały białoruskie firmy, z których część była zakładana przez oficerów KGB. Potem przejęli to Rosjanie, ale początkowo odpowiadał za to Mińsk. To była białoruska inicjatywa.

Czyli jeśli Łukaszenka rozkaże, kryzys skończy się z dnia na dzień.

Łukaszenka może nawet Rosjan wygnać. Mówi, że nie może, ale to dlatego, że to russkij czełowiek (dosłownie „człowiek rosyjski”, ktoś, kto nie musi być Rosjaninem w sensie etnicznym, ale czuje się nim w sensie ideowym, kulturowym i mentalnym – red.). Na Białorusi wszystko znajduje się pod silniejszą kontrolą niż w jakimkolwiek regionie Rosji. Jeśli Łukaszenka powie, że od dziś walczymy przeciw Rosji, wszyscy funkcjonariusze będą walczyć przeciw Rosji. Tak to po prostu działa.

Dlatego zdecydował się pomóc Rosji w ataku na Ukrainę?

Zrobił to, bo zawsze chciał odbudować ZSRR. Kiedy w 1994 r. Łukaszenka wygrywał wybory, powiedział, że nie poprowadzi swojego kraju szlakiem cywilizowanego świata. To kluczowe zdanie, o którym zawsze trzeba pamiętać.

Gdy w 2014 r. zaczynała się wojna o Donbas, zajął inne stanowisko.

Bo to chytre zwierzę. Łukaszenka umie analizować informacje. A pomaga mu Wiktar Szejman.

Jedyny człowiek, który pozostaje w otoczeniu Łukaszenki bez przerwy od 1994 r.

Szejman kierował wtedy jego sztabem i ochroną. To on wpadł na pomysł prowokacji, która miała wykazać, że Łukaszenka ryzykuje życie. Chodzi o tzw. zamach w Łoźnej. Pewien pracownik państwowego centrum kryminalistycznego nazwiskiem Samiec przeprowadził ekspertyzę i wykazał, że strzał w drzwi samochodu, którym jechali Łukaszenka i Szejman, oddano z osobistego makarowa Szejmana. Na tej prowokacji Łukaszenka wyrobił sobie nazwisko. ©Ⓟ