Niepokoje na bliskowschodnim morzu mogą skutkować huraganem w Amerykach i w Europie. A dokładniej: porażką Zachodu w walce z inflacją.

Jeszcze do niedawna Morze Czerwone kojarzyło się Polakom albo z cudownym ocaleniem Izraelitów przed wojskami faraona, albo z luksusowymi wakacjami. Aż nagle, zaledwie kilka tygodni temu, zaczęły napływać informacje o incydentach zbrojnych na tym akwenie. Niestety rejon ten może się stać jednym z najbardziej zapalnych miejsc naszego globu.

Krwawa kariera

Dla porządku: w gruncie rzeczy rzadko było tam naprawdę spokojnie. Ani w czasach antycznych, ani w średniowieczu, gdy nad brzegami Morza Czerwonego przewalały się wielkie wojny i wędrówki ludów, a na wodzie, oprócz kupców i rybaków, uwijali się piraci. Krew na morzu i na lądzie obficie przelewano w tej okolicy także w czasach kolonialnych, choćby podczas słynnego, sudańskiego powstania Mahdiego.

W czasach nam bliższych areną brutalnych zmagań Izraela z Egiptem stał się wrzynający się w morze od północy półwysep Synaj. Na afrykańskim brzegu akwenu też całkiem niedawno rozegrały się poważne konflikty: m.in. wojna o oderwanie Erytrei od Etiopii, potem konflikt pomiędzy etnicznymi grupami Issów i Afarów w sąsiednim Dżibuti, a także bratobójcze rzezie i zamachy stanu w Sudanie. Wiele napięć pozostaje tu dzisiaj w chwilowym zamrożeniu, czekając na pretekst do eskalacji. Ale to na azjatyckim brzegu dzieją się obecnie rzeczy, które odsunęły sprawy afrykańskie w cień – zwłaszcza w zajmującym południowo-zachodnią część Półwyspu Arabskiego Jemenie.

Jemen przez ponad tysiąc lat pozostawał pod rządami zajdyckich kalifów, przedstawicieli szyickiej odmiany islamu. U progu lat 60. XX w. obalili ich lewicujący wojskowi, którzy następnie wygrali – przy wsparciu ZSRR – krwawą wojnę domową ze zwolennikami starych porządków. Kraj rozpadł się przy okazji na dwa odrębne państwa – Ludowo-Demokratyczną Republiką Jemenu na południu i proklamowaną na północy Jemeńską Republikę Arabską – które niezwłocznie wzięły się za łby. Dokonane w ostatniej dekadzie XX stulecia zjednoczenie było w dużej mierze formalne – walki między odrębnymi frakcjami z północy i południa nie ustały, przybrały jedynie nowe formy. W jemeńskim kotle mieszały po drodze Al-Kaida, Państwo Islamskie i przeróżne zbrojne milicje plemienne o niejasnych celach. Często bywały one w gruncie rzeczy bardziej „komercyjne” niż polityczno-ideologiczne, choć hasłami religijnymi chętnie szafowali niemal wszyscy, eksploatując zadawnione wzajemne pretensje między sunnitami a szyitami. Aż wreszcie na plan pierwszy wybił się ruch Hutich określający się też jako Ansar Allah („Zwolennicy Boga”).

Jego właściwa historia zaczyna się w 2004 r. Husajn Badreddin al-Huti, osobisty przyjaciel irańskiego ajatollaha Alego Chameneiego, jeden z przywódców duchowych społeczności szyickiej, a jednocześnie lider politycznego ugrupowania o nazwie Asz-Szabab al-Muminin, rzucił wtedy ostateczne wyzwanie rządowi centralnemu. Publicznie sprzeciwił się domniemanej dyskryminacji swoich współwyznawców i zaapelował o ustanowienie rządów prawa islamskiego (czyli szyickich duchownych). Po paru miesiącach zginął wprawdzie z rąk żołnierzy, ale rebelii to nie zdusiło. Wręcz przeciwnie, dolało oliwy do ognia. Przy rosnącym wsparciu Iranu, dostarczającego względnie nowoczesnej broni i instruktorów, i pod dowództwem noszącego imiona Abdul Malik syna zabitego lidera ruch Hutich zaczął zdobywać przewagę nad siłami prorządowymi. Po krótkich rozejmach i nieudanej próbie przeniesienia walk na tereny saudyjskie (wtedy, na przełomie lat 2009–2010, amerykańskie lotnictwo po raz pierwszy bombardowało placówki Hutich) – szyiccy bojówkarze opanowali w ciągu kilku lat spory kawałek kraju, w tym prowincje Sada, Al-Dżauf oraz Hadżdża. W ofensywie z 2014 r. zdobyli nawet stolicę państwa – Sanę, aresztowali i zmusili do dymisji prezydenta Abd Rabbuha Mansura Hadiego. Chwilowo, bo ten niebawem zbiegł i odwołał ów akt, ale i tak Huti pozostali faktycznymi panami sytuacji. Tym bardziej że wkrótce przejściowo opanowali Aden, największy w kraju port morski.

Przeciwko nim wystąpiła wówczas zbrojnie koalicja państw regionu pod nieformalnym przywództwem Arabii Saudyjskiej (która zdaniem wielu obserwatorów potraktowała akcję jako swoistą wojnę zastępczą przeciwko Iranowi). Kilka kolejnych państw, w tym USA, wsparło interwentów politycznie i logistycznie (okazjonalnie także wojskowo). Koalicjanci błyskawicznie zdobyli panowanie w powietrzu, a w jednym z nalotów został ranny Muhammad Ali al-Husi, nowy lider Hutich. W walkach w rejonie Adenu wzięła udział egipska marynarka, ostrzeliwując pozycje rebeliantów. Obecny w pobliżu niszczyciel USS „Mason” został za to dwukrotnie (nieskutecznie) zaatakowany przez oddziały Hutich za pomocą rakiet, na co Amerykanie odpowiedzieli błyskawicznym unieszkodliwieniem radarów przeciwnika na lądzie.

Nowa odsłona wojny

Po kilkudziesięciu miesiącach walk – toczonych ze zmiennym powodzeniem, najeżonych zaskakującymi epizodami (jak atak saudyjskiego lotnictwa na uczestników ceremonii pogrzebowej jednego z dostojników Hutich czy kontruderzenia wymierzone w infrastrukturę energetyczną koalicyjnych państw sunnickich) – obszar kontrolowany przez rebeliantów zawężono do mniej więcej jednej czwartej państwa. W ich rękach pozostały jednak m.in. strategiczne punkty nad Bab al-Mandab, cieśniną ograniczającą Morze Czerwone od południa i prowadzącą do Zatoki Adeńskiej. Zawdzięcza ona swą nazwę (po arabsku „wrota łez”) wyjątkowo silnym i zdradliwym prądom, które przez wieki pochłonęły tysiące statków i ludzkich istnień. Współcześni marynarze już niewiele sobie robią z tych żywiołów, ale ataki rakietowe to co innego.

Po niedawnym okresie operacyjnej pauzy Huti je wznowili. Tym razem nie celowali już w saudyjskie rafinerie. Wybuch walk w Gazie dostarczył im nowej okazji do zaistnienia. Choć generalnie z sunnitami mieli przez lata na pieńku, nagle postanowili ująć się za Palestyńczykami i w listopadzie 2023 r. ogłosili, że będą atakować wszystkie jednostki izraelskie, a także pod dowolną inną banderą, płynące do lub z izraelskich portów. Ostatnio rozszerzyli tę zapowiedź na statki amerykańskie i brytyjskie bez względu na ich trasy i cele. To odpowiedź Ansar Allah na akcje sił zbrojnych tych państw z zeszłego tygodnia, głównie na niszczenie wyrzutni rakietowych i stanowisk obserwacyjnych jemeńskich rebeliantów.

Za militarnym potencjałem Hutich, a więc także za ich przetrwaniem w starciu z teoretycznie potężniejszymi przeciwnikami w regionie, od lat stoi Iran. On dostarczał broń, także ciężką – w tym rakiety balistyczne i drony służące do atakowania odległych o setki kilometrów celów w Arabii Saudyjskich czy Zjednoczonych Emiratach Arabskich. On pomógł rebeliantom uruchomić zaawansowaną produkcję zbrojeniową na miejscu, służył także obficie merytoryczną pomocą w szkoleniu i dowodzeniu oraz w wywiadzie. Teheran ma też zapewne swój udział w stopniowej ewolucji ruchu od programu głównie antysunnickiego do dominacji haseł antyizraelskich i antyzachodnich, co pozwala obficie werbować w szeregi również sunnitów, niedawnych zaprzysięgłych wrogów Ansar Allah. Obecne wydarzenia to kropka nad i w tym procesie.

Werbunkowi sprzyja głęboki kryzys humanitarny spowodowany wieloletnią wojną, zniszczeniami infrastruktury i zbrodniami przeciw ludności cywilnej. Zdaniem ekspertów ONZ już ponad 20 mln osób (a więc prawie dwie trzecie populacji Jemenu) potrzebuje pilnie pomocy w postaci żywności oraz leków. W tych warunkach wstępowanie w szeregi najpoważniejszej w okolicy formacji zbrojnej oznacza często ucieczkę od głodu, jaki taki przyodziewek i dach nad głową, a także względne bezpieczeństwo fizyczne od rabunku, gwałtu i mordu – czyli fundamentalne dobra zupełnie niedostępne cywilom.

Interesy graczy, straty Zachodu

Z punktu widzenia Teheranu – pretendującego do roli opiekuna sunnickich Arabów na całym Bliskim Wschodzie nie tylko wbrew Izraelowi i USA, lecz także w opozycji do „zdradzających sprawę islamską” konserwatywnych monarchii regionu Zatoki Perskiej i Morza Czerwonego – ewolucja ruchu Hutich to bardzo korzystny trend. Buduje nowe zdolności do toczenia wojny z wrogami Iranu pod cudzą flagą, czyli bez przekroczenia cienkiej czerwonej linii, za którą pojawiłoby się ryzyko bezpośredniego odwetu na dużą skalę ze strony Izraela lub jego sojuszników. Huti dołączyli więc tym samym, w podobnej roli, do Hezbollahu i Hamasu oraz do szyickich milicji działających na rzecz destabilizacji Iraku. Gaza i Palestyńczycy są zaś w tej grze tylko dogodnym pretekstem.

Z punktu widzenia Saudów – i stojących za nimi Amerykanów – na poziomie strategicznym możliwe są dziś dwie opcje. Obie problematyczne. Jedna to gwałtowna eskalacja wojskowa, czyli ostateczne zdławienie ruchu Hutich. Teoretycznie wykonalna, acz bardzo trudna w obliczu niebagatelnego potencjału wojskowego i silnego zaplecza społecznego przeciwnika. Rodzi się też pytanie, co miałoby się stać w Jemenie po ewentualnym zwycięstwie militarnym. Politycznego pomysłu na pokojowe administrowanie pogrążonym w głębokiej nędzy i targanym licznymi sprzecznościami krajem nie widać. Ten scenariusz oznaczałby więc zamrożenie na południowo-zachodnich krańcach Półwyspu Arabskiego znacznych sił wojskowych i beznadziejne „siedzenie na bagnetach” (jak miał powiedzieć Talleyrand do Napoleona: „Bagnetami można załatwić wszystko, sire. Mają jednak wadę – nie można na nich usiąść”), związane z ogromnymi kosztami, zarówno w sensie finansowym, jak i wizerunkowym. Drugi wariant to odcinanie Hutich od bezpośrednich zależności od Iranu, by ich stopniowo deradykalizować. Pewnym sygnałem jest wtorkowa deklaracja władz USA, że „nie chcą walczyć z Hutimi”, następująca przecież bezpośrednio po kolejnych akcjach zbrojnych rebeliantów przeciw żegludze na Morzu Czerwonym – w tym po trafieniu przeciwokrętowym pociskiem balistycznym w amerykański masowiec „Gibraltar Eagle” (w poniedziałek, w Zatoce Adeńskiej) i nieudanej próbie ataku rakietowego na niszczyciel USS „Laboon” (w niedzielę, na Morzu Czerwonym). „Nie zamierzamy tego rozszerzać. Huti mają pole manewru i wciąż mają czas, aby dokonać właściwego wyboru, czyli powstrzymać te lekkomyślne ataki” – powiedział rzecznik Białego Domu John Kirby. W środę USA zdecydowały się jednak ponownie wpisać Hutich na listę organizacji terrorystycznych, co ma im utrudnić finansowanie i pozyskiwanie broni. Można to uznać za dyplomatyczne ostrzeżenie przed dużo poważniejszymi krokami.

Czy Huti i ich irańscy sojusznicy są zainteresowani deeskalacją, można niestety wątpić. Podtrzymywanie napięcia uderza bowiem w ekonomiczne interesy Zachodu, a w to Teheranowi graj. Bezpośrednie zakłócenia łańcuchów dostaw, spowodowane tym, że coraz więcej przewoźników zamiast przez Kanał Sueski i Bab al-Mandab wybiera okrężne szlaki wokół Afryki, oznaczają dodatkowe koszty. Przykładowa trasa z Rotterdamu do Singapuru to w wariancie „sueskim” 8,5 tys. mil morskich i zazwyczaj 26 dni rejsu, zaś w wariancie „afrykańskim” aż 12 tys. mil i 36 dni. Skutki już widać. Fabryka samochodów Suzuki na Węgrzech musiała w tym tygodniu wstrzymać produkcję, bo opóźniają się dostawy japońskich silników. Brak surowców z Azji spowodował też przerwy w pracy m.in. hiszpańskich fabryk opon koncernu Michelin.

Zmiana tras odbije się pewnie na rynkach energetycznych, bo transporty gazu skroplonego np. z Kataru do zachodniej Europy zamiast tradycyjnych 18 dni przez Suez popłyną nawet o półtora tygodnia dłużej, wokół Przylądka Dobrej Nadziei. Tylko w miniony poniedziałek co najmniej 15 wielkich tankowców i gazowców zmieniło planowy kurs, względnie zatrzymało się w oczekiwaniu na rozwój wydarzeń, aby uniknąć zagrożenia ze strony Hutich. Na razie nie wpłynęło to co prawda na ceny w Europie, ale to zapewne jedynie kwestia czasu. Wedle środowej przestrogi Amina H. Nassera, szefa saudyjskiego koncernu Aramco, w miarę przedłużania się kryzysu problemem może się stać także deficyt tankowców w związku z przedłużonym czasem ich rejsów – i to mimo awaryjnego przekierowania części dostaw ropy do rurociągów. Wzrost kosztów transportu (w tym ubezpieczeń w ruchu morskim) za moment będzie zauważalny na rynkach finansowych i zdaniem analityków poważnie zaburzy plany walki z inflacją na świecie. W sprawozdaniach ze szczytu w Davos Reuters doniósł, że w kuluarach imprezy takie obawy formułowało wielu prominentnych bankowców, wskazując nawet, że kryzys na wodach jemeńskich opóźni lub wręcz odwróci efekt obniżek stóp procentowych w USA i zagrozi nadziejom na „miękkie lądowanie” amerykańskiej gospodarki w tym roku. Tylko częściowo da się złagodzić problemy dzięki wzrostowi towarowych przewozów lotniczych między Azją a Europą i Stanami Zjednoczonymi. Kosztowny transport drogą powietrzną zupełnie nie sprawdza się bowiem wobec asortymentów niskomarżowych oraz surowców naturalnych i produktów o większych gabarytach.

Zanim uderzy huragan

Łopot skrzydełek motyla na blisko wschodnim morzu będzie więc potencjalnie skutkować huraganem w Amerykach i w Europie. Także w Azji, w tym w Chinach – i dlatego w ich interwencji na rzecz bezpiecznej żeglugi przez Morze Czerwone niektórzy pokładają ostatnie nadzieje na pozytywne scenariusze. Pekin co prawda już wezwał do zaprzestania ataków na statki cywilne na Morzu Czerwonym, ale determinacja chińskich przywódców, by realnie naciskać na regionalnych aktorów w tym kierunku, nie jest wciąż całkiem oczywista i pewna. Bo to jednak „zachodni konsumenci odczują ból… Uderzy to w gospodarki rozwinięte bardziej niż w gospodarki rozwijające się” – komentował dla Reutersa Yuvran Narayan, dyrektor finansowy firmy logistycznej DP World z siedzibą w Dubaju.

Na razie Stany Zjednoczone i Wielka Brytania jako jedyne podjęły konkretne kroki w celu ochrony żeglugi przez Bab al-Mandab. Państwa członkowskie UE jedynie wstępnie poparły projekt utworzenia (najpóźniej do 19 lutego) misji morskiej zdolnej do efektywnego zapewnienia bezpieczeństwa statkom. Szczegóły mają omówić ministrowie spraw zagranicznych w najbliższy poniedziałek. Nieoficjalnie wiadomo, że swój wkład w pierwszej kolejności wniosą Francja i Włochy, które mają już okręty wojenne w regionie, a także Niemcy, które planują wysłać tam fregatę. Do rozstrzygnięcia pozostają jednak liczne kwestie sporne, od relacji i ewentualnego operacyjnego podporządkowania tych jednostek dowództwu amerykańskiemu (na co raczej UE się nie zgodzi) po uprawnienia załóg do wchodzenia na pokład jednostek podejrzanych o szmuglowanie broni dla Hutich.

Ich lokalni przeciwnicy starają się wykorzystać okazję do uderzenia w rywali. Do zdecydowanej interwencji wezwał np. Aidarous al-Zubaidi reprezentujący separatystyczną Radę Tymczasową w Jemenie. Regionalne potęgi, takie jak: Arabia Saudyjska, Zjednoczone Emiraty Arabskie i Egipt, na razie uchylają się jednak od działania w obawie przed eskalacją. Próbują obejść problem, kładąc nacisk na polityczne rozwiązanie konfliktu w Gazie – w nadziei, że taki scenariusz odebrałby Hutim polityczne paliwo i uzasadnienie dla atakowania żeglugi u wybrzeży Jemenu. Wprost ogłosił to niedawno książę Fajsal bin Farhan Al Saud, minister spraw zagranicznych Arabii Saudyjskiej, przyznając przy okazji, że konsekwencją byłaby też dyplomatyczna normalizacja stosunków jego kraju z Izraelem, a więc coś, do czego zmierzały sponsorowane przez USA porozumienia abrahamowe i co przynajmniej chwilowo storpedował swoim październikowym atakiem Hamas.

Iran tymczasem podbija stawkę, posuwając się do otwartych uderzeń poza swoimi granicami: najpierw w irackim Kurdystanie, w którym ponoć zniszczono „izraelski ośrodek wywiadowczy”, a następnie w Syrii (to przeciwko Państwu Islamskiemu) oraz w Pakistanie, w którym celem stała się baza rebeliantów z Beludżystanu. Broniąc tych ataków przed międzynarodowymi protestami dyplomatycznymi, rzecznik irańskiego ministerstwa spraw zagranicznych Nasser Kanaani powiedział, że Teheran „szanuje suwerenność i integralność terytorialną innych krajów”, ale ma „uzasadnione prawo do odstraszania i eliminowania zagrożeń bezpieczeństwa narodowego”. Akcje te można jednak odczytywać jako sygnał, że Iran jest zdecydowany siać chaos na Bliskim Wschodzie, grając na różnych fortepianach, i że nie przeszkodzi mu w tym ani ewentualna pacyfikacja Hutich, ani nawet hipotetyczny rozejm w Gazie. ©Ⓟ

ikona lupy />
Cieśnina Bab al-Mandab / Dziennik Gazeta Prawna - wydanie cyfrowe