Jak długo ten milion będzie utrzymywał na sobie wojnę? Pół roku? Mniej? A dalej? A dalej ten milion zacznie się załamywać.

Ukraińska armia cierpi na coraz poważniejsze braki w ludziach, lecz decyzja o poszerzeniu mobilizacji jest powstrzymywana ze względu na obawę władz przed utratą poparcia społecznego. Tymczasem ludzie dyskutują o tym, czy wszyscy mężczyźni powinni się zaciągnąć do wojska i czy można mierzyć patriotyzm Ukrainek przez pryzmat tego, czy zostały w kraju. Co do tego, że uchodźcy mężczyźni patriotami nie są, panuje generalnie zgoda.

3 stycznia rzecznik Sztabu Generalnego Sił Zbrojnych Ukrainy (ZSU) Dmytro Łychowij umieścił na Facebooku ogłoszenie o pracę. „Do dziennikarzy, mężczyzn. W wojsku potrzebne są różne zawody, wasz też. Jest ciekawa propozycja w kwestii mobilizacji i służby wojskowej. Co to będzie? Służba na bazie mobilizacji, ale dziennikarska, intelektualna, przeważnie twórcza, ciekawa, plus trochę pracy papierowej. Gdzie? W Kijowie. Mieszkać i nocować można w domu. Warunki: umowa o pracę, godna pensja (nie taka jak u żołnierzy na tyłach). Nie, nie w Sztabie Generalnym ani nawet nie do końca w ZSU. Zaproszenie od kolegów. Ale to nie piechota, nie terytorialsi, nie praca bojowa. Ryzyko śmierci nie większe niż dla cywilnych mieszkańców Kijowa”.

Łychowij przez 19 lat był zastępcą redaktora naczelnego dziennika „Ukrajina mołoda”, a przez kolejne osiem szefem piszącej głównie o wojnie „Nowynarni”, więc nie ma nad Dnieprem dziennikarza, który by go nie znał. Jako headhunter sprawdził się znakomicie: został zasypany zgłoszeniami. „Dwa pierwsze wnioski: 1. Tylko w mojej bańce jest niemal setka dziennikarzy i dziennikarek, którzy chcieliby służyć na stanowiskach dziennikarskich w siłach obrony. 2. Jeśli kiedyś się zdemobilizuję, mogę pracować jako HR-owiec” – napisał po dwóch godzinach od pierwszego posta.

Przy okazji przeczytał również masę pretensji. Ktoś krytykował to, że rekrutacja nie dotyczy kobiet, ktoś inny pytał, czy to znaczy, że uważa żołnierski żołd za niegodny. Ale najciekawszy był inny komentarz. „Proszę zrekrutować w swojej bańce jednego żołnierza piechoty. Do mnie do kompanii. Bardzo potrzebny” – napisał Serhij Czurikow, przed wojną wzięty przedsiębiorca, uczestnik rewolucji godności 2013–2014, który po rosyjskiej inwazji poszedł na front.

Takich jak on w lutym i marcu 2022 r. było wielu. Tak wielu, że władzom skończyła się broń, którą początkowo rozdawano chętnym. Informatyk Andrij, który ze względu na niedziałające metro szedł do punktu mobilizacyjnego piechotą, spóźnił się tak bardzo, że trafił do trzeciej rezerwy. A gdy upierał się, że chce jakoś się przysłużyć w obronie Kijowa, został skierowany do zamkniętego supermarketu, gdzie miał pilnować regałów z alkoholem, by nie zostały rozgrabione. Kolejki pod terytorialnymi centrami uzupełnień i wsparcia socjalnego (TCK), ukraińskim odpowiednikiem wojskowych komend uzupełnień, zniknęły. Państwo zagospodarowało zgłaszających się.

Dzisiaj o chętnych do pójścia na front jest już dużo trudniej.

Mniej wiary

I wtedy byli ludzie, którzy starali się uciec – przez zieloną granicę albo za pomocą zaświadczeń pozwalających na jej legalne przekroczenie. Przy czym linie podziału były nieoczywiste. Spotkałem weterana sił specjalnych, który przez pierwsze tygodnie inwazji ukrywał się na zakarpackiej wsi. Od tego czasu ci, którzy bardzo chcieli, już do wojska trafili. Innym siadła motywacja. Słyszałem różne tłumaczenia: obroniliśmy niepodległość, moja obecność nie jest już tak potrzebna; nie sądziłem, że wojna potrwa tak długo; zdemotywowały mnie skandale korupcyjne w resorcie obrony i przypadki ucieczki z wojska synów polityków oraz oligarchów. Dodatkowo odwołanie w sierpniu 2023 r. przez prezydenta Wołodymyra Zełenskiego szefów wszystkich TCK pod pozorem walki z korupcją sparaliżowało pobór. W efekcie uzupełnienie strat, które według zachodnich szacunków mogą się zbliżać do 100 tys. poległych, staje się dla ZSU palącą potrzebą.

Władze początkowo sięgały po reklamę społeczną. Miejskie billboardy zalały hasła zachęcające do tego, by „stać się częścią historii” albo wziąć udział w wyzwalaniu okupowanych ziem w ramach tworzonej w 2023 r. w MSW Gwardii Ofensywy. „Współczesna historia Ukrainy pisze się właśnie teraz. Nie przyglądaj się z boku, działaj! Wypełnij ankietę ochotnika i dołącz do szturmowych brygad MSW, które wyzwolą miasto Donieck, Ługańsk i inne okupowane terytoria razem z Krymem. Gwarantujemy udział w starciach bojowych na froncie. Sam wybierzesz brygadę i kierunek ofensywy, i z pewnością trafisz na podobnie myślących. Broń kraju i swoich bliskich, zostań ochotnikiem!” – czytamy na stronie internetowej Gwardii Ofensywy.

Reklamują się nawet konkretne oddziały; w charkowskim metrze wiszą plakaty zachęcające do wstępowania do podlegającego wywiadowi wojskowemu Krakena, dywersyjno-zwiadowczego oddziału, za pomocą którego Główny Zarząd Wywiadu starał się – jak byśmy to określili korpożargonem – ściągnąć z rynku nacjonalistów, piłkarskich ultrasów i weteranów wojny o Donbas.

Wojskowi rekruterzy poszukują chętnych także poprzez oferty pracy publikowane na popularnych portalach ogłoszeniowych. Na Work.ua dla wojska stworzono oddzielną kategorię. 17 stycznia były tam 1142 ogłoszenia o wakatach, z czego większość to oferty dla żołnierzy piechoty. Wojsko szukało też 60 operatorów dronów, 42 saperów, 24 dowódców czołgów, 23 księgowych, 20 traktorzystów, 18 kierowców transporterów opancerzonych, ośmiu kapelanów, trzech artylerzystów, a nawet chemika, kartografa i projektanta stron internetowych. Dowódcy załogi czołgu szuka np. jednostka A0989, czyli 56 oddzielna brygada zmotoryzowana, która przed inwazją stacjonowała w Mariupolu, potem wyzwalała Chersoń, a ostatnio broni Donbasu. Ogłoszenie jak ogłoszenie: „Wymagania: wiek 18–55 lat, zdolność rozumienia i wykonywania rozkazów, chęć pracy w sferze wojskowej i wykazywania swojego potencjału, odpowiedzialność, dyscyplina, umiejętność pracy w zespole. Proponujemy: pełen kurs szkoleniowy i przygotowanie do wykonywania obowiązków, możliwość rozwoju kariery i awansu, stabilną pensję i gwarancje socjalne”. Zarobki? Od 20 tys. do 120 tys. hrywien (2,1–12,8 tys. zł). Ogłoszenie tego nie precyzuje, ale dla Ukraińców sprawa jest jasna: na największe zarobki mogą liczyć uczestniczący w działaniach wojennych. Na tyłach zarabia się mniej. „Niegodnie” – sugerował Łychowij w swoim ogłoszeniu.

Tego typu zachęty miały pewną skuteczność – wnioski o włączenie do Gwardii Ofensywy miało złożyć nawet 20 tys. osób, choć trudno te dane zweryfikować – ale to za mało, by zapewnić wojsku stały dopływ ludzi na poziomie pozwalającym choćby na rotowanie żołnierzy znajdujących się na wysuniętych pozycjach. W poszukiwaniu ochotników nie pomaga fakt, że na razie z raz podpisanego kontraktu nie ma drogi powrotnej. Jeśli nie liczyć zagranicznych ochotników (np. Białorusinów walczących w Pułku Konstantego Kalinowskiego), wojskowi mogą się spodziewać demobilizacji dopiero po zakończeniu wojny. Tymczasem w świadomości społecznej perspektywa takiego rozwiązania się oddala. Zgodnie z grudniowym sondażem Fundacji Inicjatywy Demokratyczne i Centrum Razumkowa 53,5 proc. Ukraińców uważa, że pokoju nie będzie jeszcze przez co najmniej rok. W sierpniu 2022 r. sądziło tak 41 proc. pytanych. Co więcej, słabnie optymizm. Wiarę w zwycięstwo wciąż deklaruje 88 proc. pytanych, ale już o „jednoznacznej wierze” mówi 63 proc., a nie 78 proc., jak rok wcześniej.

Kruczki polityków

Obecna mobilizacja została ogłoszona 24 lutego 2022 r., w dniu rozpoczęcia rosyjskiej inwazji, przez prezydenta. Zgodnie z przepisami przeprowadza się ją w czterech etapach. W pierwszej kolejności do wojska są powoływani rezerwiści z doświadczeniem bojowym w wojnie o Zagłębie Donieckie z lat 2014–2022. Drugi etap to rezerwiści, którzy odbyli obowiązkową służbę wojskową przed 2014 r. albo służyli na podstawie kontraktu, ale nie trafili na front doniecki. Trzeci etap dotyczy oficerów rezerwy i osób z wyższym wykształceniem, które miały na studiach tzw. katedrę wojskową, specjalny kurs dla studentów. W następnym etapie są powoływani wszyscy inni zdrowi mężczyźni od 18. do 60. roku życia. Jednocześnie zakazano opuszczania kraju mężczyznom w wieku poborowym, choć zarazem wprowadzono wiele wyjątków (dla ojców trojga dzieci, bliskich poległych na froncie, a za zgodą odpowiednich organów także dla artystów, dziennikarzy, ekspertów, polityków, urzędników, wolontariuszy itd.). Jak oceniały władze, gdyby wziąć pod uwagę wszystkich, teoretycznie można by zmobilizować 5,5 mln osób.

Dane dotyczące liczby faktycznie zmobilizowanych nie są jawne, choć w lipcu 2022 r. ówczesny minister obrony Ołeksij Reznikow powiedział ukraińskiej redakcji „Forbesa”, że w sumie „ponad 1 mln osób w mundurach wykonuje działalność w sektorze bezpieczeństwa i obrony”. Wśród nich minister wymienił 700 tys. osób w ZSU, 100 tys. w policji, 90 tys. w podległej MSW Gwardii Narodowej i 60 tys. w Państwowej Służbie Granicznej. Niedawne badanie Instytutu Socjologii Narodowej Akademii Nauk Ukrainy mówiło, że 6,6 proc. ankietowanych w tej czy innej formie „przebywało na terenach działań bojowych z bronią w ręku” – te dane są z grubsza zgodne z danymi Reznikowa.

Problemy kadrowe sprawiają, że władze dojrzały do zmian w prawie przyspieszających mobilizację. Jednocześnie jednak próbowały zawczasu zrzucić odpowiedzialność za nie na wojskowych. I tak Zełenski na konferencji 19 grudnia 2023 r. informował, że wojskowi „zaproponowali zmobilizowanie dodatkowych 450–500 tys. osób”. O tym, że „liczba 400–500 tys. jest dyskutowana na poziomie komisji parlamentarnej i na poziomie wojskowych”, mówił też Mychajło Podolak, główny nieformalny rzecznik Zełenskiego, oraz szef klubu Sługi Narodu Dawyd Arachamija. W odpowiedzi gen. Wałerij Załużny, głównodowodzący sił obrony, odpowiedział, że ZSU nie przedstawiały zapotrzebowania na konkretną liczbę, choć dał do zrozumienia, że brakuje mu ludzi, broni i amunicji. Wreszcie 25 grudnia, gdy Ukraińcy po raz pierwszy po zmianie kalendarza świętowali Boże Narodzenie pod koniec, a nie na początku roku kalendarzowego, do parlamentu trafiły dwa rządowe projekty ustaw zaostrzające zasady mobilizacji i kary za jej ignorowanie.

Propozycje zakładały obniżenie wieku podlegających mobilizacji z 27 do 25 lat i możliwość rozsyłania powołań drogą elektroniczną, choć jeszcze dzień przed wniesieniem projektu wicepremier ds. cyfryzacji Mychajło Fedorow zapewniał, że „wezwań przez Diję (odpowiednik mObywatela – red.) nie będzie nigdy”. Osoby o nieuregulowanym stosunku do służby nie mogłyby pełnić funkcji państwowych, a mężczyźni, którzy nie odpowiedzą na wezwanie, mieliby zostać zrównani z dłużnikami. Zgodnie z prawem nie mogliby wyjeżdżać za granicę, wyrobić prawa jazdy, kupować ani sprzedawać nieruchomości, otrzymać kredytu. Z drugiej strony nowelizacja miałaby pozwolić na demobilizację po 36 miesiącach służby, co dałoby żołnierzom jakąś wizję odpoczynku zamiast służby aż do zwycięstwa.

Jednocześnie urzędnicy zaczęli mnożyć zapowiedzi ścigania tych, którzy przed mobilizacją chowają się w kraju i za granicą. Podolak zapowiadał, że władze skonsultują z państwami trzecimi możliwość pozbawiania mężczyzn w wieku poborowym kart pobytu i pomocy społecznej. – Ktoś powinien wziąć odpowiedzialność za sytuację w kraju. Ktoś tam czeka, póki wszystko za niego zrobią, a potem przyjedzie i będzie sobie dalej żyć jakby nigdy nic i budować Ukrainę – mówił. A minister obrony Rustem Umierow sugerował, że Kijów będzie wysyłał powołania do wojska do mężczyzn przebywających za granicą. W odpowiedzi Estonia zapowiedziała, że jest gotowa podpisać z Ukrainą dwustronną umowę pozwalającą na werbowanie do wojska Ukraińców przebywających na emigracji. Jednocześnie ekonomiczny doradca władz Tymofij Myłowanow zaproponował, by powoływanych losować, by uniknąć arbitralnej branki.

Tymczasem przedstawiciele TCK w miejscach publicznych wręczali ludziom wezwania przed komisje medyczne. W grudniu fala zaniepokojenia przetoczyła się wśród bywalców kijowskich siłowni po tym, jak do kilku przyszli wojskowi z gotowymi do wypisania druczkami. Kto udźwignie sztangę, da sobie radę z karabinem – rozumowało państwo. Dyskusje zbiegły się ze skandalem, który wywołał dziennikarz 24 Kanału Ołeksij Peczij. Reporter wyjechał do Brukseli na szczyt Unii Europejskiej i nie wrócił, mętnie tłumacząc się koniecznością „budowy horyzontalnej komunikacji z zachodnim społeczeństwem”. Ucieczka wywołała oburzenie kolegów po fachu, choć pod patriotycznymi hasłami przebijała się nieskrywana obawa, że zostanie to wykorzystane przez władze do ograniczenia możliwości wyjazdów przedstawicieli mediów w delegacje zagraniczne. Kwestia mobilizacji stała się głównym tematem przedświątecznych rozmów nad Dnieprem. Tego obawiały się władze: nawet projekty ustaw formalnie wniósł rząd, choć to prezydent jako naczelny wódz odpowiada w czasie wojny za armię.

Ale rządzący nie oczekiwali tak gwałtownych reakcji w serwisach społecznościowych, bo najpierw zakazali posłom Sługi Narodu komentowania propozycji, a ostatecznie zarządzili ich spowolnienie. Rzecznik resortu obrony Iłłarion Pawluk, w cywilu poczytny pisarz i filmowiec, uspokajał, że dekowników nie jest aż tak wielu, a Umierowowi nie chodziło o powoływanie mężczyzn za granicą, ale zachęcanie ich do powrotów i wstępowania do armii. „Na porządku dziennym nie ma żadnych dyskusji na temat mechanizmów poboru do szeregów ZSU z zagranicy” – oświadczył resort. Wspólnymi wysiłkami podważono też oba projekty. Dmytro Łubyneć, parlamentarny pełnomocnik ds. praw człowieka, czyli odpowiednik rzecznika praw obywatelskich, oświadczył, że niektóre proponowane normy łamią konstytucję. Mychajło Podolak dodawał, że projekt może ulec daleko idącym zmianom, bo od tego jest Rada Najwyższa. Parlamentarna komisja antykorupcyjna uznała, że propozycje mogą zwiększać ryzyko korupcji.

W końcu 12 stycznia rząd wycofał z Rady Najwyższej projekt do dopracowania. Przewodniczący parlamentu Rusłan Stefanczuk, formalnie druga osoba w państwie, mówił w rozmowie z Ukrinformem, że podczas politycznych konsultacji najwięcej wątpliwości wywołały propozycje wysyłania powołań drogą elektroniczną, ograniczenie konstytucyjnych praw obywateli czy możliwość powoływania do wojska inwalidów trzeciej grupy. – My usłyszeliśmy wojskowych, wojskowi usłyszeli nas, pracujemy dalej nad sformułowaniem prawidłowego mechanizmu prawnego mobilizacji – przekonywał Stefanczuk w wywiadzie z 17 stycznia. Na razie nie wiadomo na pewno, kiedy posłowie znów otrzymają projekty nowelizacji do rozpatrzenia. Wiceminister obrony Natalija Kałmykowa mówiła w poniedziałek o „kilku tygodniach, nie więcej niż miesiącu”.

Wojna to mięsak

W sierpniu 2023 r. sondażownia Rejtynh zapytała Ukraińców, jak oceniają poszczególne kategorie społeczeństwa. Ankietowani mieli podać liczbę od jednego do siedmiu, gdzie jeden to chłodny, a siedem – ciepły stosunek do danej grupy. Wynik? Ludzie wykazują się dużym zrozumieniem wobec kobiet z dziećmi, które wyjechały za granicę (83 proc. odpowiedzi w skali 5–7), oraz osób starszych na emigracji (78 proc.). Bezdzietne kobiety, które wyjechały, budzą bardziej ambiwalentne odczucia (27 proc. odpowiedzi w skali 1–3 wobec 47 proc. w skali 5–7). Krytyka dotyczy głównie tego, że panie mogłyby pracować dla wojska na tyłach frontu albo zajmować miejsca pracy opuszczone przez walczących mężczyzn. Ukraińcy są też skłonni z pewnym zrozumieniem podejść do mężczyzn z dziećmi, którzy wyjechali (36 proc. odpowiedzi 1–3 i 37 proc. 5–7), ale bezdzietni panowie w wieku poborowym spotykają się z dość powszechnym potępieniem (70 proc. odpowiedzi 1–3 i tylko 13 proc. 5–7). 30 proc. odpytanych chłodno (1–3) podchodzi do mężczyzn w wieku poborowym, którzy pozostali w kraju, ale nie są na froncie. W skład grupy badawczej wchodzili również uchodźcy.

Można założyć, że im trudniejsza sytuacja na froncie, tym większa frustracja zachowaniami tych współobywateli, którzy wojnę próbują przeczekać w bezpiecznym miejscu. W najbardziej precyzyjny i bezpośredni sposób tę frustrację wyraził pisarz Artem Czech (jego „Dzielnicę D” i „Punkt zerowy” wydały po polsku Warsztaty Kultury w Lublinie), który do armii trafił w 2015 r. w trakcie wojny o Donbas. „Więcej nas to mniej krwawego błota. Tak działa wojna. Tak działają strategiczne gry komputerowe. I jeśli nie zaciągniemy za grzywę do wojska tych, którzy potrafią trzymać broń, to wkrótce się skończymy. A kiedy my się skończymy, nie będzie już nic. Może tylko artyści na wygnaniu będą pisać artykuły o tym, jak wszystko przej…aliśmy. Nie będzie żadnego «po wojnie», jeśli nie pójdą ci, którzy mogą. Jeśli hydraulicy i urzędnicy nie pójdą do wojska, to wojsko wroga przyjdzie do hydraulików i urzędników. A ich pacyfistyczno-tchórzliwa pozycja nie uchroni ich przed obozami pracy, torturami dla zabawy, kulą w potylicy i ponowną mobilizacją” – czytamy.

„Nie warto dawać się oszukiwać stosunkowo równemu frontowi. On się trzyma tak długo, jak długo trzyma go ten umowny milion, wyczerpany nadzwyczajną presją. Jak długo ten milion będzie utrzymywał na sobie wojnę? Pół roku? Mniej? A dalej? A dalej ten milion zacznie się załamywać. A co z wojną? Zaleczy się sama? Nie, to nie opryszczka, to mięsak, a mięsaki same się nie zaleczają (…). Czy chcę dalej służyć? Nie chcę. Jestem zmęczony. Mam dość presji i braku wolności. Chcę naprawiać awarie kanalizacji i pisać powieści. I wierzyć w ZSU. Chcę wierzyć w ZSU, a nie żeby wierzyli we mnie. Wierzcie, ZSU nie rozczarują. Nie mają wyboru. Ale ZSU potrzebują nowych jednostek. Uwierzcie w końcu w siebie. Bo kiedy zaciągną za grzywę, będzie wstyd. Nawet jeśli nie dowie się o tym nikt oprócz ciebie i pracownika TCK” – podsumował Czech. ©Ⓟ