Na przeszkodzie powstaniu niepodległej Palestyny stoi nie tylko Izrael, lecz także skorumpowana, autokratyczna władza Autonomii.

Czwarta od wybuchu wojny Izraela z Hamasem podróż sekretarza stanu USA Antony’ego Blinkena na Bliski Wschód trwała tydzień. Amerykański dyplomata odwiedził nie tylko Izrael i Zachodni Brzeg, lecz także państwa Zatoki Perskiej, Jordanię i Turcję, bo sytuacja w regionie staje się coraz bardziej napięta. Waszyngton próbuje rozwiązać problem u źródła, przekonując władze w Tel Awiwie do zakończenia interwencji zbrojnej w palestyńskiej enklawie. Od tego decyzję o zaprzestaniu ataków na statki pływające po wodach Morza Czerwonego uzależniają jemeńscy bojownicy Huti, będący sojusznikami Hamasu.

Położenie kresu działaniom wojennym mogłoby stworzyć szansę na normalizację relacji Izraela z Arabią Saudyjską. Blinken, który udał się do Tel Awiwu po rozmowach z przywódcą królestwa Muhammadem ibn Salmanem w pustynnej oazie Al-Ula, przekazał Izraelczykom, że Saudyjczycy wciąż są tym zainteresowani.

Przed 7 października obie strony prowadziły intensywne negocjacje w sprawie nawiązania oficjalnych stosunków dyplomatycznych. Rozejm państwa żydowskiego z największą gospodarką Bliskiego Wschodu miał być wisienką na torcie porozumień abrahamowych zainicjowanych przez byłego prezydenta USA Donalda Trumpa. W ich ramach relacje z Izraelem nawiązały już m.in. Zjednoczone Emiraty Arabskie i Bahrajn. W obliczu wojny Rijad zawiesił jednak rozmowy – głównie z uwagi na nastroje społeczne. – W stolicach Zatoki Perskiej zapanował duży dyskomfort. Są świadome, że ich społeczeństwa są w zdecydowanej większości propalestyńskie – mówił w październikowej rozmowie z DGP ekspert ds. Bliskiego Wschodu i dyrektor zarządzający The International Interest Sami Hamdi. Jego zdaniem tamtejsze władze – choć autokratyczne – nie chciały znaleźć się w sytuacji, w której stoją po przeciwnej stronie barykady niż ich obywatele.

Chęć powrotu do stołu negocjacyjnego potwierdził we wtorek w rozmowie z BBC ambasador królestwa Saudów w Wielkiej Brytanii Khalid bin Bandar. Podkreślił, że Rijad wciąż wierzy w pomysł normalizacji stosunków mimo „godnej ubolewania” liczby ofiar w Strefie Gazy, ale że „nie odbędzie się to kosztem narodu palestyńskiego”.

Tego samego dnia Blinken poinformował władze w Tel Awiwie o cenie takiego porozumienia. Oprócz zakończenia wojny w Gazie Arabia Saudyjska domaga się od Izraela „poczynienia kroków w kierunku utworzenia państwa palestyńskiego”. To nowy warunek. Po raz pierwszy od rozpoczęcia rozmów przedstawiciel amerykańskiej administracji wyraźnie połączył normalizację z kwestią palestyńskiej państwowości. Przed wybuchem wojny w zamian za nawiązanie relacji Saudyjczycy żądali przede wszystkim dostępu do zaawansowanej amerykańskiej technologii obronnej, sojuszu wojskowego ze Stanami Zjednoczonymi i zielonego światła dla rozwoju energetyki jądrowej. Sprawa Palestyny była na dalszym planie i ograniczała się do mglistego stwierdzenia o „ustępstwach wobec Palestyńczyków”.

Od 7 października hasła o potrzebie budowy państwa palestyńskiego wybrzmiewają coraz częściej. Wypowiadał się na ten temat m.in. szef unijnej dyplomacji Josep Borrell, jeden z niewielu sojuszników Palestyny w europejskich kręgach. W listopadowej opinii dla „Financial Times” pisał, że podróż do regionu utwierdziła go w przekonaniu, iż „najlepszą gwarancją bezpieczeństwa Izraela jest ustanowienie państwa palestyńskiego”.

Jak nie państwo, to co?

Już dziś w oczach sporej części społeczności międzynarodowej Palestyna ma swoją państwowość, a przynajmniej odrębną podmiotowość. Świadczy o tym choćby fakt, że w 2011 r. została przyjęta do UNESCO. – Członkostwo to otworzyło przed Palestyną wiele drzwi – mówi DGP dr Michał Stępień z Uniwersytetu Wrocławskiego. Dzięki niemu mogła np. zostać stroną konwencji wiedeńskiej o stosunkach dyplomatycznych. Ekspert wyjaśnia, że właśnie na jej podstawie pozwała następnie USA do Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości w związku przeniesieniem ambasady z Tel-Awiwu do Jerozolimy pod koniec 2017 r.

W przeciwieństwie do UNESCO ONZ dotychczas nie przyjęła Palestyny w swoje szeregi (od 2012 r. ma ona status obserwatora). Nowych członków musi bowiem zaakceptować Rada Bezpieczeństwa, w której Amerykanie mają prawo weta. Gdyby decyzja zależała od głosów wszystkich krajów należących do organizacji, jej przyjęcie zapewne nie byłoby problemem. – Palestynę uznaje większość członków ONZ (139 – red.) – mówi DGP George Kyris z Uniwersytetu w Birmingham. W gronie tym są również państwa, które utrzymują stosunki dwustronne z Palestyną, lecz niekoniecznie w pełni uznają jej państwowość. Najlepszym przykładem jest Polska, która oficjalne kontakty nawiązała z nią w połowie lat 70. XX w., kiedy w komunistycznej Warszawie powstało Biuro Organizacji Wyzwolenia Palestyny (OWP). Wcześniej, jak pisze w pracy „Trudne relacje Polski z Palestyną” dr Joanna Siekiera, obie strony utrzymywały relacje handlowe. Chodziło o dwa kontrakty na dostawę polskiej broni dla OWP. Oficjalne stosunki dyplomatyczne PRL i Palestyna nawiązały dopiero w 1982 r., a proklamację niepodległego państwa palestyńskiego Polska uznała sześć lat później. Wtedy też zmieniono placówkę OWP w Warszawie w Ambasadę Państwa Palestyny. I tak funkcjonuje ona do dziś. Wraz z transformacją ustrojową nad Wisłą okazało się, że relacje pielęgnowane za czasów PRL niekoniecznie mają przełożenie na rzeczywistość. W 2005 r., kiedy Warszawa otwierała w Ramallah placówkę dyplomatyczną, zadecydowano, że będzie to biuro przedstawiciela RP przy Palestyńskiej Władzy Narodowej, nie zaś ambasada.

Trump proponował zalegalizowanie izraelskich osiedli na Zachodnim Brzegu. Również Dolina Jordanu miała trafić w granice państwa żydowskiego. W zamian obiecywał Palestyńczykom niewielkie pustynne tereny na granicy z Egiptem

Sprzeciw Palestyńczyków, wskazuje dr Siekiera, wywołał „urzędowy wykaz nazw państw i terytoriów niesamodzielnych”, wydany w 2011 r. przez Komisję Standaryzacji Nazw Geograficznych poza Granicami RP (odpowiada ona za ustalanie polskich nazw m.in. państw i narodów świata). „Przedstawicielstwo w Warszawie złożyło oświadczenie wyrażające zdziwienie, iż Palestyna nie została wymieniona w wykazie niepodległych podmiotów, tj. państw, a jedynie wśród „terytoriów o spornym statusie międzynarodowym”, pomimo faktu uznania Państwa Palestyny przez Polskę” – pisze dr Siekiera. Komisja wyjaśniała, że otrzymała od ministerstwa spraw zagranicznych jednoznaczną odpowiedź, z której wynikało, że Warszawa nigdy nie uznawała Palestyny za państwo. – Nasze stosunki dyplomatyczne z Palestyną wymykają się wszelkim podręcznikowym definicjom. Odnoszę jednak wrażenie, że MSZ kształtuje je na wzór tych ze Stolicą Apostolską lub Zakonem Maltańskim, czyli podmiotami mającymi zdolność przystępowania do umów międzynarodowych, które nie są państwami – komentuje dr Stępień. Jak stwierdza, być może Polska ze względów politycznych traktuje Palestynę jako „państwo bez ziemi”.

Zreformować władzę

To właśnie kwestia granic jest kluczowym problemem dla przyszłego państwa palestyńskiego. – Przede wszystkim dlatego, że Palestyńczycy nie mają dziś kontroli nad całością terytorium, które według ONZ do nich należy – tłumaczy George Kyris. Jego zdaniem w negocjacjach, które potencjalnie doprowadzą do utworzenia państwa, kwestia ta powinna być priorytetem. – Pierwszym krokiem będzie wyrażenie przez obie strony zgody na wzajemne poszanowanie prawa do kontroli nad terytoriami, które należą do nich zgodnie z przepisami prawa międzynarodowego. Proces budowy państwa nigdy nie jest prosty, ale tu sprawa jest wyjątkowo skomplikowana – przyznaje ekspert.

Podział terytorium według własnego pomysłu próbował przeforsować w 2020 r. Donald Trump. Chwalił się, że zgodnie z jego planem Palestynie może przypaść nawet „dwa razy większy teren niż obecnie”. Partia Fatah samodzielnie zarządzała wtedy zaledwie 18 proc. powierzchni Zachodniego Brzegu, a kolejnymi 22 proc. wspólnie z Izraelem. Natomiast w Strefie Gazy rządził Hamas.

W rzeczywistości, gdyby plan pokojowy eksprezydenta USA wszedł w fazę realizacji, Palestyńczycy mogliby stracić na rzecz Izraela od 20 do 40 proc. terenów. Ziemie, które miały się znaleźć pod ich kontrolą, wyglądałyby na mapie jak kilka porozrzucanych wysp, a nie terytorium państwa. Trump proponował bowiem zalegalizowanie izraelskich osiedli na Zachodnim Brzegu. Również Dolina Jordanu, w której Palestyńczycy zajmują się rolnictwem, miała trafić w granice państwa żydowskiego. W zamian obiecywał im niewielkie pustynne tereny na granicy z Egiptem. Inicjatywę Trumpa zapewne można byłoby wyrzucić na śmietnik historii, gdyby nie to, że w listopadzie odbędą się w USA wybory prezydenckie, w których kontrowersyjny polityk ponownie startuje.

Innych, bardziej sprawiedliwych planów podziału ziem na razie nie ma. Trudno też sobie wyobrazić powrót do granic z 1967 r. Takie rozwiązanie wspiera część państw Zachodu, a także książę Muhammad ibn Salman, ale wątpliwe, by Izrael zgodził się zwrócić Palestyńczykom zajęte kilka dekad temu terytoria. Zresztą jego władze nie przedstawiły dotąd nawet zarysu strategii wyjścia ze Strefy Gazy, która pozwoliłaby uniknąć długotrwałej ponownej okupacji.

Oświadczenia polityków są sprzeczne. Minister obrony Jo’aw Galant twierdzi, że wojna zakończy się „zniesieniem odpowiedzialności Izraela za codzienne życie w Strefie Gazy”, choć zaznacza, że pozostanie ona pod kontrolą izraelskiej armii. Inni, jak przedstawiciel skrajnej prawicy i minister finansów Becalel Smotricz, naciskają na przywrócenie w enklawie izraelskich osiedli i „dobrowolną emigrację” ponad 2 mln jej palestyńskich mieszkańców do innych krajów. – Polityka przesiedleń jest konieczna, bo mały kraj, taki jak nasz, nie może sobie pozwolić na rzeczywistość, w której cztery minuty drogi od naszych społeczności znajduje się siedlisko nienawiści i terroryzmu, gdzie każdego ranka dwa miliony ludzi budzą się z pragnieniem zniszczenia państwa Izrael, rzezi, gwałtu i mordowania Żydów – przekonywał Smotricz.

Sam premier Netanjahu nie mówi o planach na przyszłość. Być może dlatego, że musi balansować między swoimi skrajnie prawicowymi partnerami a wywodzącymi się z opozycji członkami wojennego rządu jedności narodowej. Żadnej ze stron nie chce nadmiernie zdenerwować, zwłaszcza że jego pozycja jest dziś wyjątkowo krucha, bo Izraelczycy obwiniają go, że nie zapobiegł atakowi. Z sondażu Israel Democracy Institute wynika, że tylko 15 proc. mieszkańców kraju chce, aby pozostał na stanowisku po zakończeniu wojny. „Bibi” odrzucił więc niedawne prośby urzędników ds. bezpieczeństwa o rozmowy na temat powojennej sytuacji. Jak pisze „Times of Israel”, odmowa była również związana z tym, że Netanjahu nie chciał ujawnić, jaka ma być rola Autonomii Palestyńskiej w zarządzaniu cywilnymi sprawami Strefy Gazy po zakończeniu działań zbrojnych. Jej powrót do kontrolowanej przez Hamas enklawy wspiera Waszyngton.

Problem w tym, że Autonomia pod rządami Fatahu z biegiem lat stała się autokratyczna i skorumpowana. Ostatnie wybory odbyły się tam w 2006 r. Te planowane na 2021 r. zostały odwołane – oficjalnie ze względu na sprzeciw Izraela wobec przeprowadzenia głosowania również we Wschodniej Jerozolimie. W rzeczywistości prezydent Autonomii Mahmud Abbas obawiał się porażki. Teraz, kiedy przez Strefę przelewa się fala przemocy, popularność 88-letniego polityka szoruje po dnie. Palestyńczycy oskarżają go o nieskuteczność i brak wizji.

Blinken zdaje się jednak wierzyć w to, że może mieć swój udział w reformach Autonomii. – Jest gotów iść naprzód i zaangażować się we wszystkie te wysiłki – mówił w tym tygodniu szef dyplomacji USA. Władze palestyńskie miały przekazać mu pisemną propozycję reform w zakresie wolności słowa, korupcji i opieki zdrowotnej. Ale za ich realizację chcą się zabrać dopiero po spełnieniu kilku warunków, w tym powrót Autonomii do Strefy Gazy oraz opracowanie długoterminowego planu rozwiązania konfliktu izraelsko-palestyńskiego. ©Ⓟ