Kompromitacja rektorek elitarnych uczelni, które nie poradziły sobie z antysemityzmem na kampusach, była dla republikanów momentem triumfu. W końcu mogli powiedzieć: takie są efekty opanowania uniwersytetów przez progresywnych ideologów.

Czy nawoływanie do ludobójstwa Żydów powinno być karane? Ku powszechnemu zdumieniu odpowiedź na to moralnie jednoznaczne pytanie nastręczyło trudności liderkom najbardziej elitarnych i wpływowych ośrodków akademickich na świecie. – To zależy od kontekstu – mówiły zgodnie rektorki Uniwersytetu Harvarda, Uniwersytetu Pensylwanii i MIT, gdy w grudniu stawiły się w Kongresie na przesłuchaniu w związku z nasileniem antysemickich incydentów na kampusach. Jak na ironię ich słowa dobitnie pokazały, że same w odczytywaniu kontekstu nie są ekspertkami.

Zamiast kategorycznie zadeklarować to, czego wszyscy od nich oczekiwali, brnęły w okrągłe, legalistyczne formułki, jakby odgrywały rolę świadków w procesie sądowym, a nie antybohaterek politycznego spektaklu, który wystawili republikanie. Ci ostatni odtrąbili sukces. Nawet na lewicy powstało wrażenie, że wierchuszka amerykańskiej akademii to pozujący na neutralnych arbitrów, asekuranccy biurokraci, którzy bardziej się troszczą o to, by nikogo za mocno nie obrazić, niż o zapewnienie, by studenckie protesty przeciwko polityce Izraela nie wyzwoliły fali nienawiści i przemocy.

Napięta wymiana zdań kosztowała dwie rektorki posady i zaogniła spór o granice wolności wypowiedzi. Republikanom, którzy w prestiżowych uczelniach od dawna widzą kuźnię szkodliwej, progresywnej ideologii rzekomo dominującej dziś w mediach i kulturze, a nawet podbijającej prawo i biznes, dała poręczny pretekst do ogłoszenia, że najwyższy czas przykręcić im śrubę.

Przekroczenie linii

Żeby zrozumieć, jak do tego doszło, trzeba się cofnąć do 7 października 2023 r. i ataku Hamasu, po którym na kampusach w całej Ameryce marsze przeciwko kampanii odwetowej rządu w Tel Awiwie zderzały się z manifestacjami solidarności z Izraelczykami. Rektorzy i dziekani stanęli przed problemem, jak umożliwić studentom swobodne wyrażanie często sprzecznych poglądów w bezpiecznej i wolnej od strachu atmosferze. W wielu wypadkach linia między dozwoloną krytyką a nienawiścią, a nawet przemocą została jednak przekroczona. W nowojorskim college’u Cooper Union grupa studentów demonstrujących przeciwko bombardowaniu Strefy Gazy osaczyła swoich żydowskich kolegów, którzy schronili się w bibliotece. Oblegający walili w okna i wykrzykiwali propalestyńskie hasła.

Na forum internetowym Uniwersytetu Cornell zamieszczono tak brutalne antysemickie pogróżki, że jego władze od razu zaalarmowały FBI. Zatrzymany w tej sprawie 21-letni student straszył m.in., że „przyniesie na kampus karabin, żeby powystrzelać tam wszystkie żydowskie świnie” i namawiał innych do „podrzynania im gardeł”. Swastyki na ścianach, antysemickie obelgi i groźby ułożyły się w niepokojącą serię, która skłoniła Kathy Hochul, gubernator Nowego Jorku (stanu z największą w USA żydowską populacją), do zaostrzenia środków bezpieczeństwa na uczelniach.

Agenci federalni musieli się też stawić na Uniwersytecie Pensylwanii po tym, jak żydowscy wykładowcy zobaczyli w swoich skrzynkach e-mailowych odrażające, antysemickie paszkwile. W trakcie konfrontacji dwóch przeciwnych sobie demonstracji na Uniwersytecie Tulane w Nowym Orleanie co najmniej trzy osoby zostały zaatakowane, gdy rzuciły się, by powstrzymać propalestyńskiego aktywistę przed spaleniem izraelskiej flagi. Hillel International, największa na świecie organizacja żydowskich studentów, od eskalacji konfliktu na Bliskim Wschodzie odnotowała prawie 800 antysemickich incydentów na amerykańskich uczelniach, w tym ok. 40 napaści i 230 aktów wandalizmu. Według jej szacunków to siedem razy więcej niż w analogicznym okresie rok wcześniej.

Zalew nienawistnej retoryki i obraźliwych sloganów, z którym w wielu miejscach mierzyli się żydowscy studenci, odsłonił, jak głęboko sięgają podziały na amerykańskich kampusach. Darczyńców i polityków przekonał zaś, że pod okiem rektorów i dziekanów rozgrywa się antysemicka kampania. Domagali się głów i straszyli obcięciem wartych miliardy dolarów funduszy.

Już 7 października na Harvardzie doszło do zdarzenia, które zbulwersowało obserwatorów w kraju i na świecie: koalicja 33 propalestyńskich zrzeszeń studenckich zamieściła w mediach społecznościowych list otwarty, w którym oświadczyła, że Izrael – nazwany „reżimem apartheidu” – „ponosi pełną odpowiedzialność za eskalację przemocy”. „Mam wiele obiekcji wobec polityki Izraela, ale każdy, kto się pod tym podpisał, daje przyzwolenie na terroryzm, gwałty i morderstwa” – skomentował na platformie X Boaz Barak, profesor nauk informatycznych na Harvardzie. Głosy oburzenia posypały się w stronę władz uczelni, której ostrożna początkowo reakcja wywołała wrażenie, jakby były neutralne wobec aktu terrorystycznego. Kilku miliarderów – darczyńców i fundacji filantropijnych z tego powodu cofnęło swoje obietnice finansowe lub zarezygnowało z zasiadania w radach prestiżowych wydziałów. Lawrence Summers, w przeszłości rektor Harvardu i sekretarz skarbu USA, wyraził zdziwienie, że jego alma mater nie potrafi równie jednoznacznie potępić ataku terrorystycznego na Izrael, co rosyjskiej inwazji na Ukrainę czy zabójstwa George’a Floyda.

Studenci, którzy podpisali kontrowersyjny list, spotkali się z dotkliwymi retorsjami. Lista ich nazwisk została opublikowana w internecie i krążyła po mediach społecznościowych w formie pamfletu zatytułowanego „Rejestr terrorystów – przewodnik dla pracodawców”. Wkrótce swoje nazwiska i zdjęcia ujrzeli na cyfrowym banerze zamontowanym na krążącej po kampusie furgonetce pod nagłówkiem: „Czołowi antysemici Harvardu”. Za akcją stała konserwatywna organizacja Accuracy in Media, która niedługo potem wypuściła pojazdy z podobnymi billboardami na kolejnych uczelniach.

Wyjątkowo nerwowa atmosfera zapanowała też na nowojorskim Uniwersytecie Columbia, który w ostatnich miesiącach był areną największych i najbardziej płomiennych antyizraelskich manifestacji. W listopadzie relacje między obiema stronami były już tak napięte, że pod zarzutem siania strachu i gróźb rektorat zawiesił działalność organizacji Students for Justice in Palestine (SJP), która odgrywa główną rolę w organizowaniu protestów. Wielu uważa ją za sojusznika Hamasu i główną siłę nakręcającą antysemickie nastroje na kampusach. 12 października w całym kraju działacze organizacji zwołali wiece pod hasłem „Dzień Oporu”, na których rozdawali „zestawy narzędzi aktywisty”: grafiki, hashtagi i instrukcje, jak urządzać protesty okupacyjne czy zakłócać proizraelskie wystąpienia. SJP została wpisana na czarną listę jeszcze przez kilka uczelni. Na Uniwersytecie George’a Washingtona decyzja zapadła po tym, jak organizacja wyświetliła na budynku biblioteki antyżydowskie slogany: „koniec syjonistycznego ludobójstwa” i „chwała naszym męczennikom”.

Przeciwko ośmiu uniwersytetom – m.in. Harvarda, Columbii, Cornell i Pensylwanii – administracja Joego Bidena wszczęła dochodzenia, zarzucając im łamanie zakazu dyskryminacji ze względu na rasę, kolor skóry i pochodzenie narodowe (tzw. Title IV ustawy o prawach obywatelskich z 1964 r.). Pięć z nich to pokłosie skarg na przypadki antysemityzmu, dwa dotyczą incydentów islamofobicznych. Zgodnie z prawem federalnym placówki oświatowe mają obowiązek chronić studentów przed szykanami i mową nienawiści. Jeśli urzędnicy uzyskają dowody na to, że ich władze stworzyły środowisko, w którym toleruje się uprzedzenia i agresję, to teoretycznie mogą odebrać im fundusze publiczne. W praktyce takie dochodzenia zwykle kończyły się dotąd polubownie: uczelnia ogłaszała „zero tolerancji dla antysemityzmu”, zobowiązywała się kultywować przyjazny klimat edukacyjny oraz poważnie podchodzić do skarg dotyczących dyskryminacji i zatrzymywała pieniądze.

Jak wynika z sondażu, który opublikowała pod koniec listopada Liga Przeciw Zniesławieniu (Anti-Defamation League – ADL), od początku roku akademickiego prawie trzy czwarte żydowskich studentów doświadczyło lub było świadkami antysemityzmu na kampusie. Niespełna połowa czuje się w murach swojej uczelni bezpiecznie – przed atakiem Hamasu deklarowało to prawie dwie trzecie ankietowanych. 44 proc. uważa, że wykładowcy i administracja mają do nich przyjazne nastawienie, trzy miesiące temu to samo mówiło 64 proc.

Podwójne standardy

W szumie sporów między rektorami, darczyńcami i aktywistami pobrzmiewała szersza dyskusja: gdzie się kończy obraźliwa, lecz dozwolona krytyka Izraela, a zaczyna mowa nienawiści? Czy da się wytyczyć granicę, która byłaby akceptowalna dla wszystkich? Czy porównywanie żydowskiego państwa do nazistowskiej dyktatury to przejaw antysemityzmu? Czy propalestyńscy aktywiści nadużywają wolności słowa, gdy nazywają je „kolonialnym okupantem”? Czy w kontekście odmiennych doświadczeń i doznanych w historii krzywd znaczenie kontestowanych słów zawsze będzie zależeć od tego, kto je wypowiada i kto interpretuje?

Ilustracją tych wątpliwości stało się zwłaszcza hasło „od rzeki do morza, Palestyna będzie wolna!” (from the river do the sea, Palestine will be free) często skandowane na antyizraelskich protestach. Historycy tłumaczą, że od lat 60. XX w., kiedy fraza ta odnosiła się do postulatu utworzenia jednego, świeckiego państwa dwóch narodów rozciągającego się od rzeki Jordan do Morza Śródziemnego, w ciągu dekad politycznych turbulencji jej wymowa się zmieniła i dla różnych grup znaczy dziś co innego. Dla wielu Żydów i proizraelskich organizacji w Ameryce (jak ADL i American Jewish Committee) brzmi jak słabo zawoalowane wezwanie do ludobójstwa, a w najlepszym razie zanegowanie prawa Żydów do własnej państwowości. Palestyńscy aktywiści przekonują zaś, że dla nich slogan ten jest wołaniem o wyzwolenie, godność i pokojowe współistnienie na ziemiach, z którymi mają bliskie więzi rodzinne i kulturowe. Wyraża aspiracje, a nie groźbę przemocy. Dlatego przypisywanie im łatki antysemitów uważają za manipulację i próbę cenzury. „Większość Palestyńczyków, którzy sięgają po to sformułowanie, nie traktuje go jako poparcia dla konkretnej agendy politycznej” – pisze prof. Maha Nassar, historyczka z Uniwersytetu Arizony. Stronnicy Izraela argumentują, że trudno nie dopatrywać się antysemickich tropów w sloganie, którego używają również bojownicy Hamasu. A nawet jeśli trzymać się życzliwej interpretacji, to gdzie w tej pokojowej rzekomo wizji jest miejsce Żydów? Z drugiej strony pada wówczas odpowiedź, że ci, którzy we frazie „od rzeki do morza” słyszą nawoływanie do eksterminacji, być może – świadomie lub nie – sami odtwarzają islamofobiczne klisze.

Dyskusję tę oplatają głosy obrońców wolności słowa, którzy podkreślają, że w świetle pierwszej poprawki do konstytucji nie można tłumić krytyki ze względu na to, że wypływa z uprzedzeń czy nawet nienawiści. Granica zostaje przekroczona dopiero w chwili, gdy obraźliwe wypowiedzi zamieniają się w prześladowanie lub podżeganie do przemocy.

– Zarazem uniwersytet ma obowiązek chronić studentów przed przemocą. Jeśli zezwala na nękanie lub akty wandalizmu na tle antysemickim, ale w innych przypadkach do niej nie dopuszcza, to mamy wtedy do czynienia z dyskryminacją Żydów – mówił w wywiadzie dla „Politico” Eugene Volokh, profesor prawa na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles. Volokh zahacza tu o kwestię, w której zdaniem wielu zawiera się główny problem z podejściem uczelni do antyizraelskich demonstracji: podwójnych standardów. Być może wystąpienie rektorek w Kongresie nie spotkałoby się z tak druzgocącą krytyką, gdyby nie selektywne podejście uniwersytetów do tego, jakie – i czyje – wypowiedzi mają prawo być słyszane. Z jednej strony w ostatnich latach stosowano sankcje wobec osób, których poglądy lub słowa uznawano za rasistowskie, seksistowskie lub transfobiczne: odwoływano gościnne wykłady, utrudniano awanse, skazywano na akademicką izolację. Spotkało to np. ewolucyjną biolożkę Carole Hooven, która zrezygnowała z pracy na Harvardzie po tym, jak została zaatakowana przez studentów za stwierdzenie, że istnieją dwie płci i że we współczesnej nauce jest pełno ideologii. Albo literaturoznawcę Davida Bleicha, którego Uniwersytet Rochester zawiesił za odczytanie na zajęciach fragmentu artykułu zawierającego rasistowskie obelgi. Z drugiej strony uczelniom zdarzało się tolerować wykładowców i prelegentów, których przekonania większość określiłaby jako odrażające. Ostatni głośny przykład to kontrowersje wokół doboru gości festiwalu kultury palestyńskiej, który we wrześniu ubiegłego roku zorganizowano na Uniwersytecie Pensylwanii. Z ostrymi reakcjami spotkało się szczególnie zaproszenie Rogera Watersa, muzyka Pink Floyd, znanego z używania nienawistnej retoryki wobec Żydów (który w dodatku na zeszłorocznym koncercie w Berlinie wystąpił w przebraniu nazisty). Rektorki wypadły więc co najmniej niewiarygodnie, próbując pozować w Kongresie na czempionki wolności słowa. Ich zachowawcze wypowiedzi na pytania o antysemityzm wielu wydawały się kontrastrować z wrażliwością uczelni na kwestie dyskryminacji rasowej czy płciowej.

Zatrute owoce

Republikanie, którzy regularnie uskarżają się na to, że elitarne uczelnie marginalizują i tłumią konserwatywne głosy, we wrzeniu na kampusach dostrzegli polityczną szansę. W końcu mogli nie tylko wytknąć akademii hipokryzję i kunktatorstwo, lecz także oskarżyć ją o to, za co sama ich dotąd surowo osądzała: nietolerancję, dyskryminację, nienawiść. A jednocześnie odwrócić uwagę od rasistowskich i antysemickich elementów na swojej skrajnej flance – na czele z popularną wśród białych suprematystów teorią spiskową mówiącą, że globalne elity chcą zalać Amerykę imigrantami z Bliskiego Wschodu i Afryki, by zniszczyć zachodnią cywilizację. Nawet w szeregach republikańskich kongresmenów i senatorów teoria ta cieszy się popularnością.

Prawicy wystarczyło połączyć antyżydowskie hasła z protestów z od dekad kultywowaną narracją, że akademia jest opanowana przez niebezpieczną, radykalną lewicową ideologię, która zaczadza młode umysły obsesją na punkcie rasy, płci, seksualności i opresji mniejszości. W zależności od kontekstu określa ją różnymi pojęciami – woke, gender, krytyczna teoria rasy – ale zamysł jest z grubsza ten sam. Ostatnio w konserwatywnych mediach posypały się zwłaszcza ataki na polityki DEI (Diversity, Equity and Inclusion), które w założeniu mają zwiększać reprezentację grup historycznie wykluczonych. Ich autorzy dowodzili, że w rzeczywistości dyskryminują one żydowskich studentów.

Wymiana zdań, w której żadna z trzech zaproszonych na przesłuchanie rektorek nie potrafiła się zdobyć na deklarację, że nawoływanie do ludobójstwa Żydów należy karać, była dla republikanów momentem triumfu właśnie dlatego, że zdawała się idealnie obrazować ich pretensje do akademii. – Instytucjonalny antysemityzm i nienawiść to zatrute owoce kultury waszych uczelni – zganiła przedstawicielki uczelni kongresmenka Virginia Foxx.

Kilka dni po przesłuchaniu w Kongresie pod naciskiem darczyńców do dymisji podała się rektorka Uniwersytetu Pensylwanii Elizabeth Magill. W środę jej śladem poszła rektorka Harvardu Claudine Gay. Jej los przypieczętowały oskarżenia o plagiat, będące częścią zaciekłej kampanii, którą rozkręcili przeciwko niej prawicowi aktywiści. „Dwie zatopione” – cieszyła się w social mediach kongresmenka Elise Stefanik, która agresywnie strzelając pytaniami, doprowadziła do kompromitacji rektorek. Dymisja Gay była jej osobistym odwetem na Harvardzie, którego sama jest absolwentką. Po ataku na Kapitol 6 stycznia 2021 r. uniwersytet wykluczył Stefanik ze swojej rady doradczej z powodu powielania kłamstw o oszustwach w wyborach prezydenckich przegranych przez jej politycznego protektora Donalda Trumpa.

Republikanie zapowiedzieli, że dymisje to dopiero początek rozprawy z akademią. Kolejnym krokiem są dochodzenia komisji Izby Reprezentantów, w których chcą wykazać, że na prestiżowych uniwersytetach panuje wrogi klimat dla żydowskich studentów. To zaś otworzyłoby furtkę do odebrania im funduszy publicznych. – Amerykańscy podatnicy nie powinni finansować żadnej instytucji, która promuje antysemityzm i uprzedzenia wobec Izraela – mówiła Stefanik w stacji Fox News. Nawet uczelnie prywatne w dużym stopniu polegają na pieniądzach z budżetu. Na przykład Harvard w 2021 r. otrzymał od rządu 625 mln dol., co stanowiło 12 proc. jego przychodów. Lwia część tej kwoty idzie na stypendia socjalne, płatne staże i poręczenia kredytów studenckich. ©Ⓟ