Na drodze głównie przysyłane z Zachodu terenówki oraz pick-upy. Widać polskie oraz brytyjskie blachy. Na całej linii frontu tych są dziesiątki tysięcy.

– Dlaczego to robię? Bo nikt nie wywoła trzeciej wojny światowej z powodu Krynek.

– Ale jak to?

– To proste. Właśnie wleciała nad Polskę rakieta. Jeśli Ukraińcy nie powstrzymają tej ruskiej swołoczy, coś takiego będziemy mieli cały czas. A ja mieszkam bardzo blisko wschodniej granicy, w pobliżu miejscowości Krynki. Jak tutaj zaczną spadać pociski, to może być tak, że nikt się tym specjalnie na Zachodzie nie będzie przejmować – mówi mi Mateusz „Exen” Wodziński, który właśnie dowiózł ukraińskim żołnierzom na front dwusetny samochód.

Ruszyliśmy rano spod Krynek. Trzy auta, reszta konwoju czeka już koło Lwowa. Kilka godzin po wąskich drogach Podlasia i jesteśmy na przejściu w Zosinie. Polskim pogranicznikom nie warto się chwalić, że auta jadą na front, bo biurokracja potrafi zająć dodatkowy dzień lub nawet dwa.

Z kolei po ukraińskiej stronie pogranicznikowi pokazuje się odpowiednią deklarację o przeznaczeniu auta i później jest już w miarę bezproblemowo, choć na pewno nie szybko. W końcu po niecałych dwóch godzinach wjeżdżamy do Ukrainy. Droga do Lwowa jest spokojna. O tym, że kraj jest w stanie wojny, świadczą tutaj jedynie wielkie billboardy wzywające do wstępowania do wojska. Śpimy pod miastem.

Następnego dnia formujemy konwój, w skład którego wchodzą auta terenowe oraz dostawcze, które dobrze sprawdzają się na zapleczu walk. W bezpośredniej bliskości linii frontu, w żołnierskiej gwarze to „zerówka” lub „null”, oprócz ciężkich pojazdów wojskowych nieźle radzą sobie właśnie terenówki z prawdziwego zdarzenia. Nie należy ich mylić z miejskimi SUV-ami.

Po rozpoczęciu inwazji olbrzymia, licząca ponad 60 km rosyjska kolumna wojskowa stanęła niedaleko Kijowa i nie mogła się ruszyć. Zastanawiałem się, dlaczego tak się dzieje. I doszedłem do wniosku, że jednym z powodów jest błoto, które o tej porze roku pochłania niemal wszystko. Po zjechaniu z asfaltu pojazdy w nim utykają. Stąd się wziął pomysł przekazywania Ukraińcom terenówek – wspomina „Exen”.

Opis na internetowej stronie pod organizowaną przez niego akcją jest jasny: „To jest zrzutka na terenówki dla ukraińskich żołnierzy walczących na froncie! W ramach tej akcji przekazuję na front swoją Grand Vitarę. Pozostałe auta osobiście kupię i zawiozę”. To było nieco ponad półtora roku temu. Przekazanie pierwszych stu aut zajęło rok. Na drugą setkę potrzeba było tylko pół roku – mimo że wpłaty na zbiórkę teraz trochę zwolniły.

W ostatnim tygodniu grudnia spod Lwowa wczesnym rankiem rusza w sumie siedem aut. Cel: Połtawa, która jest położona prawie 900 km na wschód.

Droga nie jest zła, choć czasem dziurawa, przypomina nieco gierkówkę z Warszawy na Śląsk. Przed startem ustalamy kolejność pojazdów. Konwój prowadzi kierowca, który już kilka razy tę drogę pokonał. W kolejnych autach jadą wolontariusze z Ukrainy i Polski. Trasa jest długa, największym wyzwaniem jest zakorkowany Kijów. Przejechanie kilku aut na tym samym zielonym świetle bywa niemożliwe. Późniejsze łapanie się na zatłoczonych ulicach tym bardziej.

Psuje się nam jeden z dostawczaków, zapakowany pomocą medyczną dla szpitala w Kramatorsku. Pomimo wizyty w warsztacie w Kijowie auto trzeba zostawić na stacji benzynowej na drodze do Połtawy. Trzon grupy dociera do tego miasta ok. 22. W nocy słychać alarmy bombowe, ale większość z nas, zmęczona drogą, po prostu je przesypia. Akurat w tym mieście jest spokojnie, za to Charków, do którego się kierujemy jutro, ma mniej szczęścia.

Wyjeżdżamy rano. Pojawiają się blokposty, punkty kontrolne na drogach, gdzie zapory, zazwyczaj betonowe, zmuszają auta do zwolnienia i zrobienia „zygzaka”, a stojący na drodze żołnierze, czasem policjanci, pytają o cel podróży, choć też często po prostu machają, by jechać dalej. Zazwyczaj hasło „woluntery z Polszy” i krótkie wyjaśnienie, że wieziemy „maszyny na front”, powoduje, że żołnierze puszczają nas bez robienia problemów.

Docieramy do Kupiańska. Na drodze nie ma już prawie cywilnych aut, bo jeszcze w sierpniu ubiegłego roku władze wojskowe miasta nakazały ewakuację ludności „na nieokupowanych terytoriach rejonu kupiańskiego obwodu charkowskiego”. Jedziemy szybko. Na drodze trochę pojazdów wojskowych i dużo ściągniętych z Zachodu używanych terenówek. W autach żołnierze. W tym rejonie przepisy ruchu już niemal nie obowiązują. Cywilne auta, które mijamy, to zazwyczaj stare łady.

W Kupiańsku przekazanie pierwszych aut ukraińskim żołnierzom. Wszystko zajmuje 10 minut. Najpierw podpisanie potrzebnych dokumentów, czego wszyscy pilnują, bo ich brak to proszenie się o kłopoty z urzędnikami – musi być dowód, że samochód został przekazany wojsku, a nie sprzedany osobie prywatnej bez wymaganego cła. Potem zdjęcia, by mieć dowód na przekazanie aut – i jedziemy dalej. Nie ma co kusić losu, front jest zaledwie 5 km dalej. Słychać odgłosy artylerii. Krajobraz jest tutaj postapokaliptyczny. To miasto przez pół roku było pod okupacją rosyjską. Dziś stoją tu bloki przepołowione na pół, ostały się tylko skrajne klatki schodowe.

Przekraczamy rzekę Oskił. Betonowy most został zniszczony, teraz jest naprawiony, lecz za pomocą elementów drewnianych. Nośność – tylko trzy tony. Terenówka przejedzie, ciężarówka nie. Za to w nieodległym Iziumie nowa przeprawa działa tylko przy niskim poziomie wody. Kiedy się nią jedzie, widać betonowe, przechylone przęsła i przerwaną bombami jezdnię. Nawigacja wciąż tego mostu nie rozpoznaje i zaleca objazd. Mimo tego przekłamania nawet na terenie przyfrontowym zazwyczaj nie wprowadza w błąd. W przeciwieństwie do drogowskazów, na których zamazano nazwy miejscowości. By zmylić przeciwnika.

Z Kupiańska przebijamy się do Borowej drogą, która kiedyś była asfaltowa. Teraz jest tak dziurawa, że nawet olbrzymim dodge’em RAM1500 jedziemy tak, że dobry biegacz by nas wyprzedził. W skąpanych w późnogrudniowym błocie wioskach wciąż ostały się resztki mieszkańców, w wielu domach mieszkają już jednak żołnierze. Dojeżdżamy do kolejnej wioski, wszędzie błoto, część budynków opuszczona. Ale o dziwo jest tu działający sklep, co zdumiewa, bo oprócz nielicznych żołnierzy innych ludzi tu nie widać. Stajemy po wodę i coś do zjedzenia. Przybytek jest zbyt duży na liczbę towarów, która jest w asortymencie. Tej pustki nie wypełnia nawet duży piec kaflowy, który stoi obok wejścia. Za ladą co najmniej 70-letnia kobieta w chustce na głowie. W lodówkach po piwie stoją napoje, głównie energetyki. Ale są też mandarynki.

Krajobraz dosyć monotonny, błotnisty i szary. Nieco surrealistycznym urozmaiceniem stają się żółte koparki, które pracują na środku pola. Ukraińcy kopią okopy. Wokół widać też charakterystyczne betonowe bloki, z których stawia się zapory przeciwczołgowe – to „zęby smoka”.

To właśnie tego typu umocnienia były jedną z głównych przyczyn porażki ukraińskiej kontrofensywy. Linia Surowikina, zwana tak od nazwiska generała, który zarządził budowę umocnień, na którą składają się m.in. pola minowe, rowy i zapory przeciwczołgowe, pozwoliła rosyjskim agresorom utrzymać korytarz lądowy na Krym.

Najwyraźniej teraz obrońcy przygotowują się do kolejnego odparcia ataku Rosjan i stawiają na podobne rozwiązania.

Na drodze głównie przysyłane z Zachodu terenówki oraz pick-upy, widać polskie oraz brytyjskie blachy. Na całej linii frontu są ich dziesiątki tysięcy.

Dojeżdżamy do Borowej, już jest ciemno. Po kilkunastu kilometrach praktycznie bez żadnych świateł nagle wyrasta miasteczko, gdzie apteki mają neony, a w centrum są nawet sprzedawcy ze straganami na zewnątrz, na których towar przykryty jest folią. Szkoła z dużą halą sportową jest niezniszczona. Ale na jej terenie, obok głównego budynku, postawiono też betonowy schron. Linia frontu jest obecnie ok. 30 km na wschód.

Ruszamy w stronę Kramatorska, który jest teraz także w miarę bezpieczny. Po drodze mijamy puste lawety na ciężki sprzęt. Jak mi później opowie jeden z wojskowych, na wschodzie przemieszczają się głównie wtedy, gdy jest ciemno, by utrudnić Rosjanom obserwację. To nie zmienia faktu, że na samej linii frontu jedni i drudzy w ciągu dnia obserwują się przez cały czas przy pomocy dronów i dziś ataki z zaskoczenia są bardzo trudne. I choć są zagłuszarki, które utrudniają pracę dronów, to by objąć całą linię frontu, musiałyby być rozstawione bardzo gęsto. – Co kilkaset metrów. Nie mamy ich tyle, dlatego używamy ich tylko do tego, by chronić wartościowszy sprzęt, jak np. zestawy artyleryjskie – mówi nam jeden z oficerów lwowskiej brygady, którym „Exen” przekazuje auta w Kramatorsku.

Tym razem żołnierze odbierają kilka aut, ponownie trzeba wypełnić papiery. Znów też trzeba zrobić zdjęcia, by internauci, którzy biorą udział w zbiórce, widzieli, na co poszły ich pieniądze. Ale i tak w sieci pojawiają się komentarze, że potem te auta trafiają na sprzedaż.

Na końcu krótkie nagranie filmiku z podziękowaniami i dokładnym wyliczeniem, które auto gdzie trafia. Wszystko odbywa się w ciemnościach, między wieżowcami Kramatorska. Na noc wracamy do Charkowa.

Hotel, w którym śpimy, jest niski. Celowo taki wybraliśmy, bo niby w wieżowce w centrum częściej trafiają rakiety. – Kiedyś wracaliśmy ze wschodu i po drodze wzięliśmy medyków, którzy siedzieli non stop dwa tygodnie na linii frontu w Bachmucie. Jechali do Charkowa odreagować. No to chłopaki popili. My spaliśmy w zupełnie innym miejscu, a oni w hotelu w centrum. Z rana po nich przyjeżdżam, a obok ich spadła w nocy rakieta. Pytam, co się tutaj stało. Jeden z nich, zmęczony frontem i alkoholem, tej nocy nawet się nie obudził – mówi Daniel, który jest zaangażowany w akcję „Exena”.

Podczas tego wyjazdu Rosjanie przeprowadzają najsilniejszy atak rakietowy od tygodni, jednej nocy wystrzelili ponad 100 pocisków i bezzałogowców, m.in. na Odessę, Kijów, Charków i Lwów. Te trzy pierwsze miasta mają dosyć dobrą obronę powietrzną, działają tam m.in. amerykańskie systemy przeciwrakietowe Patriot, co oznacza, że większość rakiet udaje się zestrzelić. Ale mimo to tej nocy zginęło ponad 30 osób. – Ale Kijów to bardzo duże miasto, dwa razy większe od Warszawy. Będąc tam, trzeba mieć wyjątkowego pecha, by zginąć podczas tego typu nalotu – uspokaja Mateusz. My tej feralnej nocy mieliśmy spokój, w przeciwieństwie do Lwowa, gdzie np. uszkodzono jedną ze szkół. Choć brzmi to strasznie, to jednak warto pamiętać, że w podziemiach niektórych szkół tego miasta szkoleni są wojskowi. Rosjanie o tym wiedzą.

Następnego dnia odbieramy kolejny samochód z warsztatu w Charkowie. Trafił tam podczas jednego z wcześniejszych wyjazdów, bo miał problemy ze skrzynią biegów. Okazuje się, że przez miesiąc go nie naprawiono. Po wymianie akumulatora auto udaje się odpalić, mimo usterki ruszamy więc znów na wschód, by je przekazać.

W samym mieście uderza to, że nie licząc wojskowych, na ulicach jest bardzo mało młodych ludzi. Ale życie się toczy. Mimo że oficjalna data świąt została zmieniona na 24 grudnia, tak jak na Zachodzie, to choć jest tuż przed sylwestrem, widać miejsca, gdzie kupuje się choinki. Jednak na rogatkach staje się jasne, że dalej nie pojedziemy, zepsuta skrzynia biegów znów daje o sobie znać – można jechać, ale nie dłuższy dystans. Do umówionych wcześniej żołnierzy więc nie dojedziemy. Oni do nas tym bardziej.

Stajemy na stacji benzynowej. W środku są trzy grupki wojskowych. „Exen” proponuje dwóm wolontariuszkom, które są z nami, by wybrały tę, której zaproponujemy podarowanie auta. Samochód dostał paramedyk z 66 batalionu 44 brygady. Taki prezent gwiazdkowy.

By zdążyć z dwusetnym autem przed końcem roku, potrzebny jest jeszcze jeden wóz. Ma być przekazany w Kupiańsku. Po drodze z Charkowa spotykamy wolontariuszkę, która go wiezie. Wzdłuż drogi szpalery drzew. Jakieś dziwne. Jak się lepiej przyjrzeć, to widać, że gałęzie są nienaturalnie połamane. Nie od wichury, ale od artylerii. Nie wiadomo, czy ukraińskiej, czy rosyjskiej. Teraz jest tu względnie spokojnie, ale walki musiały być intensywne.

Znów dojeżdżamy do Kupiańska. Krążymy po mieście widmie, jednak zbyt blisko słychać rosyjski ostrzał artyleryjski, więc w końcu auto przekazujemy żołnierzom w miejscowości Szewczenkowe, która jest położona dalej na zachód, poza zasięgiem rosyjskiej artylerii. Jest 200.

Jak długo działają na froncie? Nie ma reguły, przy wyjątkowym pechu zaledwie kilka dni. Ale zazwyczaj są to długie miesiące, bo na miejscu też są naprawiane. Choć trzeba wybierać je z głową. Wiadomo, że są takie, które sprawdzają się lepiej, to szczególnie japońskie. Są też takie, które mają zbyt dużo elektroniki, której w warunkach przyfrontowych nikt nie naprawi. Tak bywa z tymi brytyjskimi. Ale i tak dużą ich część „Exen” kupuje w Wielkiej Brytanii, a handlarze przywożą mu je na Podlasie, gdzie auta przechodzą jeszcze naprawy.

Czasem też się zdarza, że samochód zamiast do żołnierzy na pierwszej linii trafia do komandira jednostki czy wręcz jego rodziny. By przeciwdziałać takim przypadkom, wprowadzono regulację, że auto jest przekazywane konkretnemu żołnierzowi w danej jednostce, co oznacza, że wyżsi rangą nie mogą go przejąć.

Wracamy. Do Warszawy jest stąd 1,5 tys. km. Po drodze doświadczamy ataku rakietowego na Charków – akurat jemy hot dogi na stacji na obwodnicy. Stoją przy niej żołnierze obrony powietrznej z terenówką, na której zamontowany jest karabin 12,7 mm, którym można zestrzelić irańskiej produkcji bezzałogowce Szahed. Na tablecie żołnierzy śledzimy pociski systemu S-300 oraz iskandery, które lecą na Charków. – Teraz będą trzy uderzenia – uprzedza nas jeden z żołnierzy i faktycznie w krótkim czasie słychać trzy eksplozje. W sumie było ich sześć. Później się okaże, że jedna z rakiet trafiła w hotel w centrum miasta, podczas tego ataku rannych zostanie kilkadziesiąt osób.

Kijów mijamy nocą i choć jest godzina policyjna, to na niezawodne hasło „woluntery z Polszy” na blokpoście nie ma problemu. O drugiej w nocy miasto jest wymarłe. Kilkupasmowe ulice są puste, nie widać ludzi. Pędzimy, bo i tak nikogo nie ma. Później część ekipy zostaje we Lwowie, my jedziemy na granicę.

Jeszcze do niedawna wolontariusze nie musieli czekać w kolejkach na przejściu. Teraz się trzeba o to wykłócać, podejście władz ukraińskich się zmieniło. Może z powodu napięć politycznych między Warszawą a Kijowem, może z jakiegoś innego. Tym razem udaje się przekroczyć granicę bez większych problemów. W Warszawie jestem po 120 godzinach od jej opuszczenia. Po 3 tys. km. Po dostarczeniu przez konwój „Exena” aut nr 194, 195, 196, 197, 198, 199 i 200. Do tej pory wpłacono na akcję już prawie 4,5 mln zł. ©Ⓟ

Zapory zmuszają auta do zwolnienia i zrobienia „zygzaka”, a stojący na drodze żołnierze pytają o cel podróży. Zazwyczaj hasło „woluntery z Polszy” i wyjaśnienie, że wieziemy „maszyny na front”, powoduje, że żołnierze puszczają nas bez robienia problemów