Czy Europa jest gotowa do agresywnej strategii obronnej? Jeśli Putin zobaczy, że nie, to nie będzie czekał z uderzeniem.

z Serhijem Hrabskim rozmawia Michał Potocki
ikona lupy />
Serhij Hrabski, pułkownik Sił Zbrojnych Ukrainy w stanie spoczynku, założyciel Związku Uczestników Operacji Pokojowych / Materiały prasowe / Fot. mat. prasowe
Miniony rok stępił optymizm co do zdolności pokonania Rosji przez Ukrainę. Pan go jeszcze zachował?

Ten rok mojego zdania nie zmienił. Co prawda moje negatywne prognozy sprzed roku się sprawdziły, lecz optymizmu mi od tego nie ubyło („Wojny wygrywa gospodarka”, DGP Magazyn na Weekend nr 39 z 24 lutego 2023 r.). I to nawet dziś, kiedy widzimy problemy z Ameryką – przy czym problemy o charakterze prymitywnie politycznym, wewnętrznym. Co więcej, prognozy co do Rosji i jej stabilności też się sprawdzają, bo Rosjanie nie zmienili nastawienia do wojny ani modelu państwa i pewnie kroczą ku swojemu upadkowi. Fakt: nie udało nam się w 2023 r. dokonać przełomu na froncie. Ale i to można było przewidzieć, bo robimy coś, co nikomu w historii wojskowości się nie udało. Wojskowa sztuka operacyjna zakłada pewne aksjomaty, których nie wolno złamać. A myśmy złamali niemal wszystkie. Przystąpiliśmy do boju bez przewagi w powietrzu i bez kolosalnej przewagi w stanie osobowym armii oraz sprzęcie, bez zagwarantowanego zabezpieczenia niezbędną ilością pocisków, części zamiennych i innych zasobów materiałowych. Mimo to udało się zmusić przeciwnika do przejścia do obrony.

Teraz to Rosjanie przejęli inicjatywę.

Ale nie mają możliwości przeprowadzania zmasowanych operacji ofensywnych, co obrazuje głęboki kryzys ich machiny wojennej. Wiemy, że przed nami ciężkie czasy, ale z optymizmem patrzymy w przyszłość. Przed rokiem zakładałem, że Zachód szybciej zareaguje na wyzwania i przestawi się na potrzeby obronne. Teraz jednak widzimy, jak Niemcy czy kraje skandynawskie zaczynają działać. Widzimy, jak pomaga nam Wielka Brytania, sama mająca ograniczone zasoby. Jak pracują Polska i kraje bałtyckie, uświadamiające sobie zagrożenie dla własnego istnienia. Dlatego nie ma podstaw, by mówić o pesymizmie i zdradzie Zachodu.

Kontrofensywa przełomu nie przyniosła, ale udało wam się wygrać bitwę o Morze Czarne i wypchnąć Flotę Czarnomorską do wschodniej części akwenu. Jak to się stało?

Odpowiem anegdotą. Pewien marynarz zapytał Gieorgija Żukowa, dlaczego tak nie lubi marynarzy. Marszałek odparł, że zawsze, kiedy rozpoczynała się wojna, to Rosja zaczynała od stracenia własnej floty. Flota Czarnomorska była najsłabsza ze wszystkich, jakie ma Rosja, bo Modskwa nigdy nie przywiązywała do niej wagi. Czy traktowała którekolwiek z państw czarnomorskich jako potencjalnego przeciwnika? Nie. W czasie II wojny światowej Niemcy nie mieli tu floty, marynarki rumuńska i bułgarska nie były poważnymi siłami, a Turcy kurczowo trzymali się neutralności i bali się własnego cienia. W efekcie Rosja nie zadbała o tak ważny aspekt, jak obrona okrętów. Pamiętam, jak wyglądały ćwiczenia z pracy kontrdywersyjnej. Chodziły patrole po okrętach z napędem jądrowym, patrzyły, czy jacyś dywersanci czegoś nie podpalają, trenowano delfiny bojowe, ale obrony przed dronami nie ćwiczono. Ochrona przeciwrakietowa przewiduje rozmieszczenie systemów artyleryjskich, które wystrzeliwują rakiety lecące nisko nad wodą, poniżej linii horyzontu, żeby zestrzelić dolatujący pocisk. Rosyjskie jednostki były budowane pod kątem wojny XX w. Tymczasem morskie i powietrzne drony to broń XXI w. Rosja nie ma sił ani środków, by się przed nimi bronić. To jak z programami antywirusowymi. One działają na te zagrożenia, które już znamy. A Rosja nie przewidziała, że w ogóle istnieją jakieś wirusy. Drony stworzyliśmy dopiero teraz i w marcu 2023 r. zaczęły uderzać w ich okręty. Rosja się tego nie spodziewała, zwłaszcza podczas wojny z krajem, który z wojskowego punktu widzenia w ogóle nie dysponuje flotą. A pierwszy cios flocie zadaliśmy przecież jeszcze w kwietniu 2022 r. Zatopiony krążownik „Moskwa” to był kręgosłup Floty Czarnomorskiej. Bez „Moskwy” w ogóle nie powinniśmy mówić już o flocie, lecz o flotylli, bo flota musi mieć okręt pierwszej klasy. Moi mołdawscy koledzy pogratulowali mi wtedy akcesji do klubu pogromców „Moskwy”. Okazuje się, że Rumuni w 1941 r. zatopili sowiecki okręt o tej samej nazwie.

Co w kontekście obrony kraju dał wam sukces na morzu?

Zneutralizowaliśmy połowę zdolności desantowych przeciwnika. Dodatkowo krytycznym problemem rosyjskiego planowania operacji jest brak współpracy między rodzajami sił zbrojnych. Planowanie operacji kombinowanych to ich pięta achillesowa. Reasumując, od marca 2023 r. w zasadzie w ogóle nie bierzemy pod uwagę ryzyka desantu z morza.

A likwidacja Grupy Wagnera miała jakiś wpływ na wojnę?

Oczywiście. Można zresztą było mówić o korpusie Wagnera, bo tam było 73 tys. osób stanowiących poważne zagrożenie nie tylko dla Ukrainy, lecz także dla reżimu rządzącego Federacją Rosyjską. Można różnie oceniać efektywność ich operacji bachmuckiej, ale fakt jest faktem: przeprowadzili samodzielną operację siłami korpusu, choć zarazem doprowadziła ona do likwidacji tego zgrupowania operacyjnego. W efekcie bitwy o Bachmut wykluczyliśmy z walki jedną z najzdolniejszych jednostek rosyjskiej armii. Późniejszy cyrk z marszem wagnerowców na Moskwę postawił w tej sytuacji logiczną kropkę nad i.

O ile można w ogóle mówić o logice marszu na Moskwę. Jak idziesz na Kreml, to nie możesz stanąć w pół drogi.

Wielką wadą Rosjan jest łatwość w tworzeniu równoległej rzeczywistości. Stworzyli świat w swoich głowach i myśleli, że ten prawdziwy odpowiada wymyślonemu. Wagnerowcy musieli źle się uczyć w akademiach wojskowych, bo inaczej by wiedzieli, że z wojskiem jest jak z kredą i tablicą. Można narysować na tablicy linię, ale kreda się ściera i w końcu znika. Wojsko może się przemieścić na pewien dystans, jeśli dysponuje zaopatrzeniem. Można założyć, że Jewgienij Prigożyn spodziewał się wsparcia którejś z wież Kremla. Początkowo szli, nie napotykając oporu, strącali samoloty, ale nic się nie działo, nikt się do nich nie przyłączał. Armia ich nie wsparła, bo karmi ją Kreml, a bezpieka, niczym tchórzliwy szczur, zdecydowała się przeczekać i zobaczyć, co się stanie. Gdyby wagnerowcy kontynuowali marsz chociaż przez trzy–cztery dni, można byłoby coś zrobić, jakąś dywersję zaplanować. A tak zabrakło czasu. Jak się zaczęło, tak się skończyło.

Obecną obronę Awdijiwki można porównywać z obroną Bachmutu?

Nie. Pod Bachmutem był Prigożyn, który wszystkim sterował i żądał od ministra obrony, żeby mu dostarczył amunicję. Awdijiwkę atakują z 16 kierunków, co świadczy o tym, że każdy odpowiada za swój odcinek i nie myśli o koordynacji. Nawet nie wiadomo, kto tym wszystkim dowodzi. W obwodzie chersońskim wiemy, że dowodzi gen. Michaił Tieplinski. Ale tam jest trochę inne natężenie boju, a i tak przeciwko relatywnie niewielkiemu desantowi Ukraińców na lewy brzeg Dniepru Tieplinski musiał rzucić całą dywizję, 12 tys. Rosjan, na 1 tys. Ukraińców. Jednak wróg ponosi pod Awdijiwką kolosalne straty. Operacja pod Bachmutem była z naszej strony pewną improwizacją, a obrona Awdijiwki trwa od 2014 r. Przeciwnik przez trzy miesiące szturmuje miasto siłami, które pięcio-, sześciokrotnie przewyższają nasze, co według podręczników powinno mu dać gwarantowane zwycięstwo. A jednak im nie wychodzi.

Czy konflikt między prezydentem Wołodymyrem Zełenskim a główno dowodzącym gen. Wałerijem Załużnym ma przełożenie na sytuację na froncie?

Ingerencja władzy politycznej w sprawy wojska to naturalny element demokracji, w której minister obrony nie jest nawet urzędnikiem, ale przedstawicielem siły politycznej, która wygrała wybory. Czy te dwa piony mogą mieć różne podejście do przeprowadzenia jakiejś operacji? Oczywiście. Takie sytuacje zdarzają się wszędzie. Amerykanie mawiają: nie daj Boże dopuścić wojskowych do rządów. Nieprzypadkowo we współczesnej Ameryce tylko jeden generał został prezydentem, a i to dawno temu.

Dwight Eisenhower w 1953 r.

Tak więc różne punkty widzenia są normalne.

A prowadzą do krytycznych pomyłek?

Nie. Władze wiedzą, że wojskowi nie mają możliwości zagrożenia obecnemu reżimowi politycznemu Ukrainy – i mówię to jako jeden z nich. W każdej organizacji istnieją różne punkty widzenia. Kilka tygodni temu minister obrony Rustem Umierow publicznie rozmawiał z gen. Załużnym, uśmiechali się, patrzyli pewni siebie w obiektywy kamer. To był wyrazisty gest.

Możliwa jest dymisja dowódców?

Taką możliwość dopuszczam. I tak się dziwię, jakim cudem generałowie jeszcze trzymają się na nogach. Przecież każdy mechanizm potrzebuje okresowego remontu, odpoczynku. Generałowie też. Państwo zna pojęcie rotacji. Człowiek nie może non stop zajmować się jednym i tym samym. Dlatego nie mogę wykluczyć, że gen. Załużny zostanie wymieniony. Następca pewnie wykonywałby te same zadania nieco inaczej, może patrzyłby na sytuację pod innym kątem. Armia, która walczy, wytwarza plejadę dowódców najwyższego szczebla zdolnych do wzięcia na siebie odpowiedzialności. Weźmy gen. Ołeksandra Syrskiego, który jest dowódcą wschodniego odcinka, gen. Ołeksandra Tarnawskiego, który odpowiada za południe, albo gen. Serhija Najewa, odpowiadającego za północ. Czy ich rotacja jest dopuszczalna? Tak. I racjonalna.

A rosyjscy dowódcy czegoś się przez ten rok nauczyli?

I tak, i nie. Widzimy, jak uważnie uczą się na doświadczeniach Ukrainy. Analizują, jak udoskonalić taktykę. Ale są dwa czynniki, z którymi nic nie zrobią. Pierwszy to strategiczne rozumienie wojny i operacyjne metody jej prowadzenia. Nie są w stanie tego zmienić, bo musieliby zbudować inny model państwa i gospodarki. I drugi: Rosja, podobnie jak reszta świata, nie szykowała się do takiej wojny, jaką w rezultacie wywołała. Ale i my, i Rosjanie uczymy się od siebie nawzajem. Pod Bachmutem Rosjanie wykorzystywali taktykę niewielkich grup szturmowych ze wsparciem artylerii. Wykorzystaliśmy ich doświadczenia podczas letniej ofensywy po 12 czerwca 2023 r. Od nas Rosjanie nauczyli się, jak skuteczne mogą być drony. Ale zmian na poziomie operacyjnym u nich nie było. Dysponując 450-tysięczną armią nie byli w stanie prowadzić działań bojowych, które by doprowadziły do operacyjno-strategicznej zmiany sytuacji. Dalej prowadzą wojnę tradycyjnym barbarzyńskim sposobem, bez przejawów inicjatywy, zdecydowania, uświadomienia sobie, co w ogóle robią. Rozumiejąc gdzieś w głębi duszy, że poszli na wojnę agresywną, prowadzą ją byle jak. Dowódca ma zająć jakąś pozycję i ma zasoby, które mu na to pozwalają, więc w najlepszych – choć to niewłaściwe słowo – tradycjach Armii Czerwonej tę pozycję zajmuje, nie licząc się z kosztami. Wytraca więc posiadane zasoby, nie myśląc, co dalej, skąd weźmie broń, sprzęt i ludzi na kolejne zadania bojowe. W niektórych oddziałach, zwłaszcza szturmowych, straty osobowe zbliżają się do 90 proc. Oni się nadal nie nauczyli prowadzenia operacji na miarę XXI w. Teraz cisną, bo wiedzą, że mają mało czasu, żeby coś osiągnąć, chcą się okopać i zmusić nas do negocjacji, co byłoby tragedią nie tylko dla Ukrainy.

W zeszłym roku o tej porze siedzielibyśmy przy świeczkach albo w spalinach agregatów prądotwórczych. Ostrzały elektrowni zaczęły się w październiku 2022 r. i trwały przez prawie całą zimę. Teraz prąd jest przez cały czas, Kijów zaczął być ostrzeliwany rakietami dopiero na początku grudnia, w dodatku z dużo mniejszymi stratami w infrastrukturze krytycznej. Zmieniła się taktyka?

Rozmawiałem właśnie z Odessą. Nad miastem strącono dziś 40 z 41 dronów, które wysłali. Leciały grupami po trzy–cztery sztuki. Chłopaki mówili mi przy tym, że nie tracą na nie amunicji, jeśli widzą, że lecą gdzieś w pole. I to racjonalne podejście. Czyli nawet punkty z dala od Kijowa są relatywnie dobrze chronione. Przez rok wzmocniliśmy nasz potencjał obrony przeciw lotniczej, a Rosja swoich środków terroru nie zmieniła. Tej zimy ostrzały zaczęły się od lewego brzegu Dniepru, więc rozumiemy, że chodzi im o elektrownie, ale te pociski nie dolatują do celu, a to już wielkie osiągnięcie naszych obrońców. Rosjanie metodycznie i konsekwentnie testują obronę przeciwlotniczą Kijowa. Przez rok wykorzystali według naszych danych 1,1 tys. rakiet, z których 750 strąciliśmy, reszta jednak doleciała do celu. Obecnie Rosjanie zgromadzili 900–950 pocisków. To mniej niż przed rokiem, co podważa ich narrację, jakoby zachodnie sankcje nie działały. Działają. Rosja nie może produkować rakiet w potrzebnych jej ilościach. Co więcej, jakość nowych rakiet jest odpowiednio gorsza. Zimą 2022/2023 awaryjność pocisków sięgała 10 proc., czyli z 10 rakiet jedna spadała po drodze. Obecnie są podstawy, by sądzić, że ten odsetek wzrósł. Ale rakietowy terror trwa. Rosjanie koncentrują się nie na całej Ukrainie, lecz na konkretnych regionach. Nie trzeba nawet sięgać do tajnych danych; proszę zwrócić uwagę na intensywność ostrzałów – poza Kijowem i Odessą – obwodów charkowskiego, chersońskiego, donieckiego i zaporoskiego. Moi przyjaciele w Charkowie żyją praktycznie z ciągłymi alarmami powietrznymi w tle. Czy Rosjanie osiągają cel? I owszem, osiągają, degradując potencjał ekonomiczny, doprowadzając Ukraińców na skraj wytrzymałości. Rosjanie świadomie też ścierają przyfrontowe regiony z powierzchni ziemi. Nie dbają o ekonomiczny potencjał ukraińskich terytoriów, im te ziemie nie są do niczego potrzebne. Nie zajęli się odbudową Mariupola. Zupełnie ich nie obchodzi, co się dzieje z jego mieszkańcami. Idą na świadomą degradację ziem, w wyniku której ludzie będą je opuszczać. Samo zanieczyszczenie gruntów odłamkami wyklucza je z obiegu gospodarczego.

Ale to też znaczy, że szykują się do długiej wojny. Niszczenie potencjału ekonomicznego daje efekt w perspektywie lat.

Tak, przy czym tu jest pewien niuans. Kto wygrywa wojnę? Putin i jego otoczenie. Mają wszystko, żyją świetnie, stać ich, żeby latać z Moskwy do Paryża przez Stambuł za tysiące euro…

O ile nie są osobiście objęci sankcjami.

Naród, o ile ludność tego terytorium, które dziś nazywamy Federacją Rosyjską, można nazwać narodem, jest tego ofiarą. Otoczenie Putina stać na zbytki, bo nie musi ono liczyć pieniędzy. Przekształcili kraj w obszczak (słowo z rosyjskiej grypsery oznaczające wspólną kasę grupy przestępczej, z której opłaca się łapówki albo pomaga rodzinom uwięzionych członków gangu – red.). Czują się świetnie, dopóki wojna trwa, bo daje im argument: otaczają nas wrogowie, musicie przecierpieć. Ludzie nie zadają pytań, a kto zadaje, jest usuwany z pełnym poparciem reszty.

Pojawiają się przypuszczenia, że po marcowych wyborach prezydenckich Kreml ogłosi pełną mobilizację.

Reżim dysponuje wystarczającymi zasobami, by z uwzględnieniem własnych prywatnych interesów pozwolić sobie na utrzymywanie dużej części narodu na takim poziomie biedy, by zagwarantować wojsku stały napływ ochotników. Są na Syberii całe rejony, które żyją na poziomie gospodarki pierwotnej. Są w stanie pracować tylko wtedy, gdy w tajdze obrodzi grzybami i jagodami. Tacy ludzie zarabiają po 100 tys. rubli (4,3 tys. zł) rocznie. Babcia i dziadek są dla nich jak ikona, bo często stanowią jedyne źródło stałych, choć minimalnych dochodów w postaci emerytury. Skoro wojsko oferuje 200 tys. rubli (9,5 tys. zł) miesięcznie, to się zaciągają. Choć ludzie walczący za pieniądze walczą za pieniądze – niezależnie od tego, jakie bajki się im opowiada o wojnie sprawiedliwej – nie mogą być dobrze zmotywowani. Tak czy inaczej Rosja nie ma problemu z kadrami, straty są uzupełnianie. Więc po co im mobilizacja? Po co mieliby podwyższać poziom napięcia społecznego, skoro mogą uzupełniać braki w dotychczasowy sposób? Dodatkowo już przeprowadzona fala mobilizacji wyłączyła z życia gospodarczego 1,1 mln pracowników. Przemysł cierpi na brak rąk do pracy.

1,1 mln osób to nie tylko ci zmobilizowani, ale i ci, którzy przed mobilizacją uciekli za granicę.

Powołali 300 tys., reszta uciekła. I to ci, że tak powiem, nie najgorsi. Bezrobotny nie ucieka, bo nie ma za co. Nikt mu w Gruzji czy Kazachstanie nie da darmowej wódki. Uciekli ci, którzy mogli sobie dać radę za granicą.

ikona lupy />
EPA/PAP / fot. Oleg Petrasyuk/EPA/PAP
Generał Załużny w wypowiedziach dla tygodnika „The Economist” dowodził, że wojna nabrała cech wojny pozycyjnej, że „pięknego przełamania” frontu nie będzie. Zgadza się pan?

Żołnierz może wygrać bitwę, lecz nie może wygrać wojny. Wojny wygrywa gospodarka, wojny wygrywa państwo. Żołnierz strzela tak długo, na ile wystarczy mu otrzymanej od państwa amunicji. Skoro poruszyliśmy temat zaopatrzenia armii w amunicję, to mówimy o 30 proc. poziomu potrzebnego do przeprowadzenia kontrofensywy. Przy takim poziomie nadzieja na wielkie sukcesy kontrofensywy jest nieuzasadniona. Drugim elementem jest przewaga w powietrzu. Dobrze, że otrzymaliśmy czołgi i wozy bojowe, ale technika naziemna pracuje efektywnie tylko w połączeniu z komponentem powietrznym. Mamy batalion abramsów, moglibyśmy je wykorzystać na polu walki, ale nie możemy ich osłonić, więc korzystamy z nich, by zapewnić transport piechoty na większe odległości. Do kontrofensywy potrzebne są samoloty i śmigłowce. Więc mowa o przejściu do wojny pozycyjnej bazuje na realnej ocenie stanu posiadania ukraińskich sił, stanu posiadania zachodniej koalicji i stanu posiadania przeciwnika. Można powiedzieć, że obecnie są to działania zbrojne prowadzone w warunkach ograniczonej przestrzeni taktycznej, kiedy żadna ze stron nie może osiągnąć przewagi, walcząc tymi zasobami, jakimi dysponuje. Jeśli spojrzeć, jakimi siłami bronimy Awdijiwki – to żaden sekret, wystarczy spojrzeć na numery jednostek wojskowych – i porównamy je z atakującymi, wyjdzie, że ich stosunek to jeden do pięciu, jeden do siedmiu, może nawet więcej. Ani oni, ani my nie jesteśmy gotowi do stabilnej wojny pozycyjnej. Od artykułu gen. Załużnego minął ponad miesiąc i dynamika działań bojowych pozostaje wysoka. Wciąż mamy do czynienia z wojną między ukraińską armią, która stara się wyrwać z tradycji XX w., a rosyjską, która tymi tradycjami żyje. Nie da się mówić o takiej wojnie pozycyjnej, jaka miała miejsce w czasie I wojny światowej. Ja o niej nie mówię. Ale jest zrozumienie – i to zostało odzwierciedlone w artykule Załużnego – że musimy kardynalnie zmienić podejście do prowadzonych operacji.

Kiedy realnie będzie można rzucić do walki zachodnie samoloty?

W 2025 r.

Późno.

Zacznijmy od tego, że chodzi o kilkadziesiąt maszyn F-16. Zestawy przeciwlotnicze, którymi dysponuje Rosja, czyli S-300 i S-400, powstawały w czasach radzieckich właśnie do walki z F-16. Samoloty przyniosą efekt, ale ograniczony. Tymczasem powinniśmy kardynalnie zmienić koncepcję prowadzenia wojny. To, że nie możemy osiągnąć gwarantowanego sukcesu na lądzie, nie oznacza, że nie możemy w ogóle osiągnąć sukcesu. Jego częścią mają być operacje powietrzne. Ale operacje powietrzne to nie tylko F-16. Potrzebne są samoloty szturmowe, bombowce, śmigłowce. Dowódca, który przeszedł szkolenia zgodne z zachodnimi standardami, nie będzie nawet planował operacji bez wsparcia z powietrza. Istnieje np. rodzaj helikopterów, które nazywamy helikopterami wsparcia ogniowego. Takie śmigłowce czyszczą korytarze przed czołgami i bojowymi wozami piechoty. Czołgi mają iść całym pędem naprzód, a bez wsparcia z powietrza nie mogą. I tu pojawia się pytanie, jak szybko możemy wprowadzić do służby pierwsze grupy samolotów. W idealnym wariancie będzie to koniec I kw. 2024 r. Nie wcześniej – a mowa dopiero o pierwszej grupie. Nie zapominajmy przy tym, że komponent powietrzny jako część kompleksu bojowego to dla Ukrainy terra incognita. Myśmy nigdy nawet nie patrzyli w tę stronę, bo to było dla nas za drogie. To jest tak drogie, że Polska 25 lat po wejściu do NATO wciąż wykorzystuje samoloty MiG-29. A my potrzebujemy nie dziesiątek, ale setek samolotów. Nie da się 25 maszynami F-16 rozstrzygnąć wojny. Potrzeba 300, 500, może 1 tys. samolotów, którymi amerykańscy sojusznicy dysponują. Maszyn wielozadaniowych, zdolnych do przenoszenia desantu i rażenia systemów obrony przeciwlotniczej przeciwnika. Do tego potrzebni są ludzie i infrastruktura, system obsługi technicznej, eksploatacji, zabezpieczenia części zamiennych, produkcji amunicji. To wszystko wymaga czasu.

Ukraina go ma?

Powiedzmy, że jutro przylatuje z USA 100 śmigłowców Apache albo samolotów szturmowych A-4. Kto będzie nimi latać? Nie mamy takiej liczby pilotów, infrastruktury czy programów szkoleniowych, lotnisk. Potrzebne są na to pieniądze przewyższające o rząd wielkości to, czym Ukraina dysponuje. Dlatego stawiany jest akcent na obronie strategicznej. Strategiczna obrona przewiduje rok, dwa, a może więcej, obrony terytoriów, zabezpieczenia głównych obiektów i przygotowania do operacji ofensywnych. A przygotowanie składu osobowego i infrastruktury wymaga czterech rzeczy: pieniędzy, czasu oraz pieniędzy i czasu.

Skoro tak, tym ważniejsze będą listopadowe wybory w USA. Co, jeśli wygra je Donald Trump i wstrzyma pomoc dla Ukrainy, choćby tylko finansową?

Jego wygrana wróży pewne problemy, ale on nie wstrzyma pomocy. Obecna administracja kładzie fundamenty, by takie wsparcie zagwarantować. Do tego dochodzi uświadomienie naszych europejskich sojuszników, jak śmiertelnie niebezpieczna jest Rosja dla nich samych. Na naszych oczach widzimy, jak się budzi Europa. Skandynawia, Bałtowie, Polska, Niemcy, Francja, Hiszpania i inne kraje zaczynają rozwijać swój potencjał, uświadamiając sobie własny interes – gospodarczy, polityczny i obronny. Obronny dotyczy przede wszystkim państw bałtyckich, Finlandii i Polski. One a priori są państwami frontowymi. W perspektywie strategicznej w dowolnej sekundzie działania bojowe mogą zostać rozwinięte na tych kierunkach. Przy całej powadze dla przygotowania i potęgi NATO mam duże wątpliwości, czy pierwsze uderzenie zostanie odparte. Żaden podręcznik sztuki operacyjnej nie twierdzi, że to w ogóle możliwe. A uderzenie będzie potężne. Do tego w porównaniu z jednostkami, które bronią wschodniej Polski czy państw bałtyckich, rosyjskie wojska mają już praktyczne doświadczenie krwawej wojny. Walka będzie trudna, zwłaszcza na pierwszym etapie.

Przez brak doświadczenia?

Tak, bo mimo całego przygotowania teoretycznego i praktycznego na poligonach, kiedy trafiasz w warunki realnych działań bojowych, odczucie jest zupełnie inne. Mogę sobie pozwolić na założenie, że biorąc pod uwagę specyfikę geograficzną basenu Morza Bałtyckiego, nawet obecność oddziałów natowskich nie daje gwarancji powstrzymania rosyjskiej nawały. Państwa bałtyckie w przypadku ataku Rosji trafią pod okupację. Jest jeszcze jeden powód, dla którego jestem pewien, że Trump nie wstrzyma wsparcia. To wsparcie leży w interesach gospodarczych USA. Podkreślał to prezydent Joe Biden, gdy mówił republikanom: słuchajcie, serio chcecie odbierać pieniądze własnemu społeczeństwu? Amerykanie zainwestowali 27 mld dol. we własną zbrojeniówkę. Te środki nigdy nie opuściły kraju. To miejsca pracy, opieka społeczna i medyczna. Chcecie się tego pozbyć? W imię czego? W imię zabawy w mur na granicy z Meksykiem?

Kontrargumentem republikanów są tysiące imigrantów chcących się przez nią przedostać.

Niech tam stoi nawet 200 tys. imigrantów. Przyjaciele, z Ukrainą walczy 450 tys. rosyjskich żołnierzy, a cała rosyjska armia to 1 mln ludzi. Czyli walczy tylko połowa. Pomyślcie, czemu może posłużyć reszta, gdy uzyska moralne wsparcie Trumpa. Ci żołnierze zagroziliby istnieniu państw bałtyckich i Polski. Wrócilibyśmy do 1939 r. Dlatego Finlandia rozwija produkcję amunicji, Bałtowie oddają nam wszystko, co mają – już są w zasadzie bezbronni, Polska przekazuje Ukrainie kilkadziesiąt krabów, a to tylko to, o czym obaj wiemy. Skandynawia przekazuje ogromne ilości broni, Niemcy też. Uważnie obserwuję sytuację u naszych najbliższych sąsiadów Słowaków. Pierwsze agresywne komunikaty premiera Roberta Ficy, który krzyczał, że niczego więcej Ukrainie nie da, zamieniły się w zapewnienia, że przecież nikt nie zabrania prywatnym firmom wykonywania kontraktów, bo to oznacza dla nich zarobek. Ale jest jeszcze jeden aspekt, o jakim trumpiści zapominają. Obcięcie wydatków na wsparcie Ukrainy, Izraela czy Tajwanu doprowadzi do bezpośrednich strat wśród obywateli USA, bo w takim scenariuszu Amerykanie wcześniej czy później zostaną wciągnięci w inny konflikt. A oni nie po to dopiero co wyszli z krwawych dekad wojen w Iraku i Afganistanie, żeby ładować się przez Trumpa w kolejną, w której będą ginąć amerykańscy żołnierze. Przy czym nie będą tracić jednego, dwóch dziennie, będą ginąć dziesiątkami, zwłaszcza dopóki nie nabiorą doświadczenia walki w takich warunkach, w jakich my, Ukraińcy, walczymy już dziesiąty rok. Wygra Trump? OK, ale jest też zdrowy rozsądek. Na tym polegają i słabość, i siła demokracji, że wybory niczego radykalnie nie zmieniają.

Załóżmy, że wojna rosyjsko-ukraińska w ten czy inny sposób zostanie zawieszona. Ile czasu potrzeba Rosji, by odbudować potencjał i ruszyć po raz kolejny na Ukrainę, uderzyć na kraje bałtyckie czy innego sąsiada?

Rok, półtora. Przy czym tu już nie będzie chodziło o Ukrainę. Myśmy okazali się zbyt twardym orzechem do zgryzienia. Są łatwiejsze cele, które w razie wojny z pewnością trafią pod okupację: kraje bałtyckie, korytarz suwalski, wschodnie regiony Polski. Po co mieliby się szykować do ponownej wojny z Ukrainą? Dlatego krzyczymy: dobrzy ludzie, otwórzcie oczy na to, co robią z nami, bo jutro będą to robić z wami. Ile dzieli Rosję od wybrzeża Morza Bałtyckiego na kierunku łotewskim? 200 km. Teraz weźmy podręcznik sztuki operacyjnej, rozdział o ruchu kolumn pancernych i zmechanizowanych w warunkach chaotycznego oporu przeciwnika. Przeczytamy tam, że tempo w takich warunkach wynosi 25–30 km na dobę.

Wychodzi tydzień.

I są na brzegu. Niech za ilustrację, czym to grozi, posłużą zdjęcia z Hostomla, Buczy, Irpienia, setek ukraińskich miejscowości. Miałem okazję zapoznać się z ogólnymi aspektami planów wyzwalania przez NATO terytoriów okupowanych. Sojusz dopuszczał okupację z późniejszym wyzwoleniem w perspektywie 180 dni. Ale co będzie z ludnością tych obszarów po półroczu? Kiedy NATO wróci, zastanie wypaloną pustynię. Putin wie, że mając do dyspozycji obecne zasoby, ma relatywnie łatwe zadanie. Łatwe dla niego samego, bo ze stratami się nie liczy. Załóżmy, że Rosjanie dojdą do Białegostoku i ogłoszą, że wrócili na granicę Związku Radzieckiego z 1941 r. (po ataku na Polskę Moskwa anektowała wschodnie terytoria II RP z Białymstokiem i Łomżą włącznie – red.). Nie muszą nawet dochodzić do Warszawy, by ogłosić wielkie zwycięstwo. Wyjdą na brzeg Bałtyku, nakręcą film, ogłoszą triumf. I na pewien czas się uspokoją, dadzą reżimowi oddech, osłabią Europę moralnie, fizycznie, gospodarczo i politycznie. Już dzisiaj mogliby na to pójść, gdyby zdjęli z frontu ukraińskiego 200 tys. ludzi, bo Ukraina nie ma obecnie zdolności do wyprowadzenia w takiej sytuacji natychmiastowego kontrataku. Te zdolności dalej zależą od pomocy z Zachodu. Jak światło przyciąga komary, tak Putin skoncentrował się na Ukrainie. Ale to nie znaczy, że nie zerka w inne strony. Stąd ogłoszenie planu zwiększenia sił zbrojnych o 170 tys. ludzi. To akurat tyle, ile potrzeba dla stworzenia zgrupowania zdolnego do ataku na państwa bałtyckie i korytarz suwalski w kierunku na Białystok.

Przecież to nie będzie oznaczać wojny z Litwą i Polską, tylko z całym NATO, którego Putin się boi.

Obiektywnie to będzie wojna z NATO, ale oni już teraz utrzymują, że walczą z NATO. Propagandowo więc nic się nie zmieni. Po prostu zaczną potrząsać na zniszczonych mostach zdobycznymi flagami Estonii i Polski. Mentalnie oni już na tych mostach są, właśnie taką równoległą rzeczywistość, o której wspominałem, wkłada im się w głowy. Ukraina wytrzyma. Ukraina jest jak Izrael. Izrael nie ma apetytu na terytoria sąsiednich państw. Poszedł na ustępstwa, oddał Egiptowi Synaj. Działania Izraela to przykład demokratycznej, choć agresywnej strategii obronnej. Pytanie, czy Europa jest gotowa na taką samą strategię.

Jest?

Wychodząc od podsumowania szczytu NATO w Wilnie z lipca 2023 r., Europa powinna być gotowa do końca 2025 r. Teraz powiedziałbym, że to perspektywa 2027 r. Czy Putin będzie czekać do 2027 r.? Jeśli zobaczy perspektywę zysków, nie będzie. ©Ⓟ