Trzy miesiące po ataku Hamasu na terytorium Izraela sytuacja w regionie wymyka się spod kontroli, a Zachód pozostaje bezbronny wobec ostrzałów na Morzu Czerwonym.

Wojna w Strefie Gazy nie doprowadziła dotychczas do wybuchu konfliktu o zasięgu regionalnym. Ryzyko to wzrosło jednak po wtorkowym ataku na biuro Hamasu na kontrolowanych przez Hezbollah obrzeżach Bejrutu. Zginął w nim m.in. zastępca szefa biura politycznego palestyńskiej organizacji i jeden z założycieli jej wojskowego skrzydła Saleh al-Arouri. Władze Libanu o przeprowadzenie zamachu oskarżyły Izrael. Rząd w Tel Awiwie nie potwierdził, ale też nie zaprzeczył takim doniesieniom. Byłby to pierwszy izraelski atak na stolicę Libanu od wojny z 2006 r. Nie wiadomo jeszcze, czy Hezbollah, który wraz z Hamasem należy do wspieranej przez Teheran tzw. osi oporu, zdecyduje się na odwet.

Sytuacja w regionie się zaostrza. Państwo żydowskie kontynuuje też ataki na Syrię. Tamtejsza agencja prasowa podała, że izraelskie wojsko uderzyło we wtorek w obrzeża Damaszku. Z kolei w środę w irańskim mieście Kerman doszło do ataku terrorystycznego. Został przeprowadzony w okolicy miejsca pochówku generała Ghasema Solejmaniego w czwartą rocznicę jego śmierci (zmarł w wyniku amerykańskiego ataku w Bagdadzie).

Na razie nie wiadomo, kto odpowiada za jego przeprowadzenie. Zginęły co najmniej 73 osoby.

Ale napięcia wzrosły także na Morzu Czerwonym. Na początku tygodnia irańska agencja Tasnim przekazała, że dwa irańskie okręty wojenne wpłynęły na Morze Czerwone przez strategiczną cieśninę Bab al-Mandab.

Choć dr Marcin Krzyżanowski z Uniwersytetu Jagiellońskiego wyjaśnia, że oba statki regularnie krążą pomiędzy Zatoką Adeńską a Morzem Czerwonym. – Za każdym razem, kiedy wracają na wody Morza Czerwonego, w irańskich mediach pojawiają się informacje na ten temat. Zachodnie media lubią to podłapać. Piszą, że Iran eskaluje napięcie, choć sytuacja niekoniecznie musi na to wskazywać – mówi.

Nie oznacza to, że władzom w Teheranie nie zależy na wybuchu wojny. – Chciałyby jednak, by terytorium Iranu nie było objęte działaniami wojennymi. Iran woli działać cudzymi rękoma. Nie chce narażać się na bezpośredni atak wykraczający poza sferę werbalną – komentuje ekspert.

Między innymi dlatego sojusznicy Hamasu – wspierani przez Teheran jemeńscy bojownicy Huti – atakują od niemal dwóch miesięcy przepływające przez Morze Czerwone frachtowce. Część firm żeglugowych została zmuszona do wstrzymania tranzytu na tej trasie. Choć jest ona kluczowa pod względem gospodarczym. Szacuje się, że przez Morze Czerwone przepływa ok. 10 proc. światowego handlu rocznie.

Nadzieję zapewnić miała zainicjowana w grudniu przez Amerykanów operacja „Prosperity Guardian”. Miała chronić międzynarodowe statki handlowe przed dronami i rakietami wspieranej przez Iran bojówki. Dzięki jej uruchomieniu Maersk, jedno z największych przedsiębiorstw transportowych, poinformowało 24 grudnia o wznowieniu połączeń. Problem w tym, że już tydzień później Huti zaatakowali należący do niej kontenerowiec.

Departament Obrony USA informował, że do operacji „Prosperity Guardian” dołączyło ponad 20 państw. Ich zaangażowanie jest jednak ograniczone.

Prawie połowa uczestników wolała pozostać anonimowa. Bahrajn jest jedynym krajem arabskim, który publicznie zaangażował się w działania sojuszu. Przystąpienia do koalicji nie ogłosiły za to Arabia Saudyjska i Zjednoczone Emiraty Arabskie. Najpewniej w obawie, że zostaną oskarżone przez swoich obywateli o wspieranie Izraela.

Również europejscy sojusznicy niechętnie poparli dowodzoną przez Stany Zjednoczone operację morską. Z grudniowego oświadczenia Pentagonu wynika, że oficjalnie zaangażowały się w nią Wielka Brytania, Francja, Włochy, Holandia, Norwegia i Hiszpania.

Krzyżanowski tłumaczy, że zarówno amerykańska operacja, jak i potencjalny atak na bojowników mogą zakończyć się porażką. – Okupowane przez Huti terytoria w Jemenie zostały przez minioną dekadę doszczętnie zbombardowane przez Saudyjczyków i Emiratczyków, którzy wykorzystywali najnowocześniejsze amerykańskie i europejskie uzbrojenie. Z kolei wspierany przez nie jemeński rząd prowadził ofensywę lądową. Huti udało się zarówno przetrwać naloty, jak i odeprzeć operację lądową. Wciąż okupują Sanę (stolica Jemenu – red.). Nie widzę powodu, dla którego teraz miałoby być inaczej – mówi. ©℗